Koziel Hubert - Vril (doc).pdf

(1423 KB) Pobierz
HUBERT KOZIEŁ
VRIL
PUŁKOWNIK DOWBOR
Rozdział I. Przebudzenie
Polskie kresy południowo-wschodnie, 25 IX 1939
Major Franciszek Dowbor miał powód, by wpaść w depresję. Znajdował się w
kolumnie jeńców pędzonej ulicami jakiegoś zapuszczonego miasteczka zamieszkałego niemal
w całości przez nieprzychylnie usposobione do polskich oficerów mniejszości narodowe.
Ręce miał związane z tyłu, szorstki sznur boleśnie ranił mu przeguby a każdy jego ruch
obserwowali funkcjonariusze służb konwojowych NKWD. Z trudem zachowywał spokój
słysząc chamskie docinki i aroganckie zachowania czekistów o zakazanych mordach. Co jakiś
czas dochodziły do jego uszu drwiące okrzyki ze strony gromadzącej się przy drodze
miejscowej hołoty noszącej czerwone opaski. Szlak którym podążał był w przenośni i
dosłownie błotnistym ściekiem.
„Klęska, klęska, cholerna klęska!” Poczucie totalnej beznadziei z każdą chwilą
miażdżyło jego wolę. Więc tak się zaczyna komunizm? Żałował, że nie „strzelił sobie w łeb”,
gdy była jeszcze ku temu okazja. Po chwili jednak przezwyciężył samobójcze myśli
uświadamiając sobie, że tam, gdzie się wybiera, o śmierć będzie bardzo łatwo. Wrócił do
przemyśleń na temat klęski. Zastanawiał się jak to możliwe, że jeszcze kilka tygodni temu
Polska była dynamicznie rozwijającym się krajem z obiecującymi perspektywami. Przez
chwilę starał się pocieszyć dopuszczając do świadomości następujący fakt: mało które
państwo wytrzymałby jednoczesne natarcie Niemiec i Związku Radzieckiego praktycznie ze
wszystkich kierunków geograficznych. Nawet najgenialniejszy dowódca nic by nie poradził w
takiej sytuacji. Niepokojące myśli jednak wracały. Klęska jest zawsze tym dotkliwsza, im
silniejsze przekonanie, że skradziono nam zwycięstwo. Czasem w ogniu walk przeciwko
Niemcom miał wrażenie, że on i jego rodacy zwyciężają. Widział spalone hitlerowskie czołgi
i zestrzelone stukasy, widział żołnierzy Wehrmachtu uciekających przed jego oddziałem
kawalerii, widział tyle rzeczy... Pytanie tylko jak to się stało, że przebył w ciągu trzech
tygodni drogę z nad granicy pruskiej aż pod Lwów... „Czy warto było wchodzić w tę wojnę...
Głupie pytanie... Przecież nie mieliśmy innego wyboru”. Starał się przeniknąć sens ostatnich
wydarzeń. „A dlaczego Zachód mimo obietnic nam nie pomógł?” W jego umyśle zawitała
niepokojąca myśl: „Czy wobec tego ta wojna była ustawiona?”
Trzask! Rozmyślania przerwało mu uderzenie grudy ziemi o skroń.
- Zdjąć te koguty z głowy! - krzyknął na niego jakiś czerwony milicjant.
Dowbor zauważył, że jego oficerska rogatywka potoczyła się po błocie. Spojrzał na
czerwonego milicjanta. Komunistyczny bojówkarz wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka
pijaczek. Dowbor dokładnie się mu przypatrzył i obiecał sobie, że przy najbliższej okazji
poderżnie mu gardło od ucha do ucha.
Nagle enkawudziści zatrzymali konwój. Oddzielili zwykłych żołnierzy od oficerów.
Miał złe przeczucia. Wrzucili go wraz z kilkoma innymi przedstawicielami wyższych szarż
do jakiejś ciasnej i obskurnej ziemianki pachnącej stęchlizną. Po paru minutach przebywania
w tym „pomieszczeniu” usłyszał z zewnątrz serię z karabinów maszynowych. Potem po kolei
wyciągano oficerów. Żaden z nich nie wracał. Franek Dowbor był ostatni w kolejce. Z
niepokojem odliczał kolejne minuty. Próbował się modlić. Roztrzęsione nerwy nie pozwalały
mu na to jednak.
W końcu przyszli. Dwóch rosłych enkawudzistów chwyciło go za ramiona i gwałtownie
szarpiąc zaciągnęło na podwórze jakiejś nędznej chłopskiej zagrody. Przed nim rozciągał się
makabryczny widok. Aż pociemniało mu w oczach. Serce omal nie wyskoczyło z piersi.
Widział leżące w błocie ciała kilkunastu polskich żołnierzy. Na ich twarzach malowało się
przerażenie. Obok stał sowiecki wóz pancerny z lufą kaemu skierowaną w miejsce egzekucji.
Enakwudzistów było ze trzydziestu. Aroganccy, roześmiani i spokojnie palący papierosy. Ta
rzeźnia nie była dla nich pierwszyzną.
Następnie zauważył zmasakrowane ciała oficerów. Kilka z nich było pozbawionych
głów. Błoto mieszało się z krwią. Nad wszystkim unosił się okropny zapach śmierci i
zgnilizny. Poczuł wzbierający gniew. Wyparł on dominujący przed chwilą w jego sercu
strach. Nie myślał już o tym, co może go za chwilę spotkać. Gdyby mógł, rozszarpałby
Sowietów gołymi rękami a później zabrałby się za ich rodziny.
Wydał z siebie zwierzęcy okrzyk. Zaczął gwałtownie wyrywać się konwojentom. W
odpowiedzi zadano mu silny cios kolbą w plecy. Upadł na kolana. Enkawudziści zawlekli go
przez błoto i kałużę posoki pod zakrwawiony pieniek nie szczędząc mu przy tym kopniaków.
Spojrzał w górę. Widział ubranego w skórzaną kurtkę czekistę z ociekającą krwią szablą w
dłoni. Wyrywał im się coraz bardziej. Byli silniejsi. Zdołali przygnieść jego głowę do pieńka.
Czekista podniósł szablę. Kap! Kropla krwi z ostrza spadła polskimi oficerowi na czoło.
Jeszcze przed kilkoma chwilami pływała w żyłach jednego z jego kolegów. Dowbor ciężko
dyszał. Tracił oddech i ludzkie uczucia.
- Ty sukinsynu!!! Nie zrobisz tego!!! - krzyknął, po czym poczuł, że traci panowanie
nad swymi zmysłami. Czuł, że jest czystą nienawiścią, czystym gniewem, jakąś każącą boską
siłą.
Nagle obezwładniający go enkawudziści odskoczyli, jakby złapał ich prąd. Bolszewicki
kat wypuścił szablę z rąk z przerażeniem patrząc na swą niedoszłą ofiarę. Wokół
przeznaczonego na egzekucję polskiego jeńca wytworzyła się jakaś dziwna złota poświata.
Fala gorąca przetoczyła się przez powietrze. Czuć było wibracje. Metalowe przedmioty
zaczęły iskrzyć. Snop jaskrawobiałego światła wystrzelił z miejsca, gdzie się znajdował
Franciszek Dowbor, wysoko w niebo. Potężna siła przewróciła sowieckich żołdaków,
rzucając niektórymi o pobliskie budynki. Bolszewik, który jeszcze niedawno chciał obciąć
Dowborowi głowę poczuł ogromny ból przeszywający jego ciało. Nagle eksplodowały mu
narządy wewnętrzne. Ciemnoczerwona posoka buchnęła z brzucha przesączając się przez
palce, którymi trzymał się za podbrzusze.
Wkrótce ten efekt poczuło kilku innych enkawudzistów. Ich krew tryskała obficie.
Tajemnicza siła łamała im ręce. Niektórzy próbowali strzelać do polskiego jeńca, jednakże
karabiny odmawiały im posłuszeństwa zacinając się lub wypalając przedwcześnie. Nawet
jeżeli zdołali wystrzelić, to kule miały jakąś dziwną trajektorię i godziły wyłącznie w
bolszewików. Dowódca wozu pancernego próbował oddać serię z kaemu, jednakże wybuchł
mu on prosto w twarz. Amunicja i paliwo w samochodzie pancernym eksplodowały, a leżące
w pobliżu widły, siekiery i motyki, jak również sztachety wyrywane przez tajemniczą moc z
płotu, zaczęły latać w powietrzu masakrując i tak już nieźle pokiereszowanych
enkawudzistów.
Kiedy wszyscy oprawcy już byli martwi, snop światła zgasł, wszystkie przedmioty
opadły z powrotem na ziemię a prawa fizyki wróciły do normy. Dowbor obudził się z
dziwnego transu. Rozejrzał się z przerażeniem, jak i z satysfakcją, po pobojowisku.
Zauważył, że jego rąk już nie krępują więzy. Podniósł z błota zakrwawioną szablę.
„Polska, oficerska...” - zauważył z satysfakcją. Na klindze było wygrawerowane:
„Najświętsza Panienko broń mnie ode złego!”. Dostrzegł, że w przydrożnym rowie kryje się
jakaś postać. To był ten czerwony milicjant., który rzucił wcześniej w niego grudą błota.
Major Dowbor podszedł do niego wolnym, spokojnym krokiem...
***
Dr Eberhard Weber drżącymi z podniecenia palcami wykręcił numer telefonu. Poczekał
chwilę na połączenie.
- Hallo, tu Otto! - usłyszał w słuchawce.
- 100 000 Rahnów, rejon Lemberga, południowo-wschodnia Polska...
- To niemożliwe! To fizycznie niemożliwe! - wykrzyknął jego rozmówca, po czym
rzucił słuchawką.
***
Większość mieszkańców wioski uznała, że Franciszek Dowbor to „święty mąż”, który
przyszedł ich ukarać za grzech bolszewizmu. Inni uważali, że to demon - polski demon. Ci z
kolei, którzy uznawali religię za opium dla mas, nie potrafili wytłumaczyć całej sytuacji,
jednakże rozumieli, że lepiej się mu nie narażać.
Dowbor wiedział tyle samo co oni o tajemniczej sile, która niedawno mu się objawiła w
całej krasie. Nurtowała go ta zagadka, jednakże nie mógł znaleźć żadnego racjonalnego jej
wytłumaczenia. Miał zresztą kilka innych problemów do rozwiązania. Siedział na ławie przed
jedną z miejscowych chałup i zagryzał dobrą wiejską kiełbasę. Miał już na sobie cywilne
ubranie. Niedaleko od niego leżały zwłoki pechowego milicjanta z gardłem poderżniętym od
ucha do ucha. Mieszkańcy feralnej wioski spełniali teraz każdy jego rozkaz. Kazał im
pogrzebać zmarłych niezależnie od tego, jaki mundur przyszło im nosić. Poinformował
wszystkich, że wyrusza w dalszą drogę, ale wróci jeżeli zabiją jakiegokolwiek obywatela
Rzeczpospolitej - chyba, że kolaboranta. Teraz nie będzie nikogo karał. Sowiecka okupacja i
tak okaże się dla mieszkańców tej wioski karą najcięższą.
Połknął ostatni kawałek kiełbasy. Spojrzał na utłuszczone palce. „Przydałoby się więcej
chleba” - pomyślał. „Jakiż paradoks. Omal mi dzisiaj głowy nie ucięli a ja się martwię
brudnymi palcami.” Zaczął się zastanawiać gdzie się udać. „Na Węgry czy też do Warszawy?
Byle najdalej od bolszewików!”
***
Warszawa, ul. Sandomierska 18, koniec października 1939
Konspiracyjny lokal był typowym mieszkaniem warszawskiego, sanacyjnego
inteligenta. Pięknie wymodelowane meble z dobrej jakości ciemnobrązowego drewna,
wiszące na ścianach ryciny Grottgera i uginające się pod ciężarem książek półki sekretarzyka.
Dowbor z zaciekawieniem przyglądał się kolekcji dzieł Ferdynanda Goetla, gdy do pokoju
wszedł pewnym krokiem inżynier Witkowski. Uśmiechając się przywitał swojego gościa:
- Miło cię znowu widzieć Franek.
- To samo mogę również powiedzieć o tobie Stefan - odparł major Dowbor - Co teraz
robisz międzynarodowy wichrzycielu?
- Nie jestem międzynarodowym wichrzycielem tylko szalonym naukowcem, który
próbuje wymyślić darmową energię - na ustach Witkowskiego pojawił się wiele mówiący
uśmieszek. Wskazał gestem znajomemu, by usiadł na stylowym krześle. Gdy Dowbor już się
usadził stwierdził złośliwie:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin