Mazo de la Roche
Rodzina Whiteoakóᶦw
Tom XII. Droga Wakefielda
Spis rozdziałów:
1. W Jalnie – str. 3
2. Spotkanie w teatrze Preyde – str. 24
3. Na ulicy Gayfere – str. 34
4. U kuzyna Malahide'a – str. 41
5. Johnny „Ptak” – str. 50
6. Trio na ulicy Gayfere – str. 60
7. Wakefield i Molly Griffith. – str. 68
8. Przygotowania i podróż – str. 76
9. Samotność Dermota – str. 84
10. Kupno i polowanie – str. 87
11. Londyn – str. 97
12. Premiera i recital – str. 109
13. Koniec wizyty – str. 127
14. Powrót do Jalny – str. 129
15. Młody Maurycy – str. 134
16. Sztuka idzie dalej – str. 144
17. W ruinach opactwa – str. 154
18. Z powrotem w mieście – str. 157
19. Młody Maurycy i Dermot Court – str. 161
20. Nowiny na ulicy Gayfere – str. 164
21. W ogrodzie warzywnym – str. 169
22. Gałązki ostrokrzewu – str. 177
23. Radość Bożego Narodzenia – str. 180
24. Zdejmowanie gałązek – str. 191
25. Renny i Molly – str. - 200
26. Renny i Alina – str. 204
27. Rozstanie – str. 210
28. Tam i z powrotem – str. 212
29. Nowi mieszkańcy Lisiej Farmy – str. 219
30. Finch znowu w domu – str. 222
31. Pożegnania – str. 228
32. Listy – str. 239
33. Na pomoc – str. 243
34. I znowu jesień – str. 251
Rozdział 1. W Jalnie
Renny Whiteoak dobrze zrobił zabezpieczając się przed niepogodą, bo chociaż był już marzec, wiał lodowaty wiatr jak podczas srogiej zimy i trzeba było gumowych butów, żeby przedzierać się przez podmarzły szlam drogi. Włożył gołe ręce do kieszeni, nasunął na oczy filcowy kapelusz i zanurzył brodę w ciepło podniesionego kołnierza płaszcza, tak że na łaskę żywiołów wystawił tylko uszy (trochę spiczaste) i swój kościsty, orli nos. Wiatr i zadymka idąc w zawody, poczerwieniły mu te uszy i jedynie nos zachowywał nieugiętą postawę, zaledwie odrobinę bardziej sfatygowany niż zwykle.
Pan na Jalnie szedł ze spuszczoną głową, w stanie niemal ekstatycznego skupienia, tak że czas, jaki mu zabrała droga od stajni do domu brata Piersa, można by ocenić na kilka chwil albo na połowę życia. Skupił myśl na jednym zagadnieniu: czy ma odpowiedzieć czy nie na depeszę Wakefielda i na drugą, otrzymaną od kuzyna Dermota Courta? Zdrowy rozsądek i wyczucie sytuacji rodzinnej mówiły mu, że nie. Ale czym to było w porównaniu z dzikim zgiełkiem, jaki tłukł się po jego duszy zawsze wtedy, kiedy owładnęła nim myśl kupna nowego wspaniałego konia! Gdyby ktoś patrząc, jak idzie wiejską drogą, mógł równocześnie zajrzeć mu do mózgu, zobaczyłby tam dziwne skupisko kształtów, dziwną mieszaninę kłócących się z sobą obrazów: zarysy książeczki czekowej, zjawę żony z grymasem żalu na twarzy, parowiec prujący morze i niezliczone płotki i przeszkody, przez które rzuca się w hipnotycznych skokach widmo nieznanego konia.
Był tak zamyślony, że minął dwóch chłopców, zanim ich spostrzegł. Byli to synkowie jego brata Piersa. Wracali do domu ze szkoły w mieście. Odległość od stacji kolejowej była znaczna, dlatego też młodszy, Nook, wyglądał na mocno zmęczonego. Miał zaledwie dziewięć lat. Renny wziął go za rękę i rzekł:
- Za duże błoto jak na wóz. Dlatego i ja idę pieszo.
Nook przytaknął:
- Mamusia powiedziała, że nie widziała jeszcze takiego marca, a mamusia żyje tak długo.
- No, nie tak długo, jak ja, a i ja nie pamiętam czegoś takiego. Ale to dopiero początek miesiąca. Lada dzień obudzisz się, a tu grzeje ciepłe słońce i po śniegu ani śladu. Tatuś w domu?
- Nie wiem.
- Naturalnie, że nie wiesz. Zapytałem się strasznie głupio, ale mam na głowie tyle spraw.
Wykrzywił twarz w uśmiechu.
- A ty co mi powiesz, Mooey? Co z tobą?
- Nic, tylko mi się zrobił pęcherz na pięcie. I odmroziłem sobie palec. I jestem głodny.
Był jakiś nie w humorze i zmęczony, więc dodał:
- Wiem na pewno, że będzie na obiad coś, czego nie lubię.
- A ja wiem, - rzekł Nook - że Filip mi zabrał mój pociąg. Dostałem go na urodziny, a on mi go ciągle zabiera.
- On mi wszystko tłucze - poskarżył się Mooey. - On jest naprawdę niemożliwy.
- Ale z was smyki. No, no! Pójdę i zobaczę, co tam ten nicpoń nabroił.
Dom był drewniany, pomalowany na biało, z zielonymi okiennicami, pokryty stromo opadającym dachem. Miał blisko sto lat, ale był czysty i świeży. W lecie otaczał go czarujący, stary ogród, ale teraz wyglądał trochę pusto. Obaj chłopcy pomknęli naprzód i otworzyli furtkę. Renny usłyszał, jak krzycząc obwieszczali swój powrót. Żona jego brata, Fezant, smukła, ciemnowłosa kobieta, zbiegła szybko ze schodów na powitanie gościa.
- Jak to ładnie, żeś przyszedł! Taki głupi dzień. Wiatr i deszcz ze śniegiem. Żyję już tyle lat, a nie pamiętam takiego marca.
- To samo mi powiedziały twoje smyki.
Dotknął jej policzka swoją zimną twarzą i zapytał:
- Gdzie jest Piers? Powiedzieli mi w stajni, że poszedł do domu, ale telefon coś trzeszczy.
- Nie przyszedł jeszcze. Ale pewnie zaraz przyjdzie.
Jej najmłodszy synek, Filip, wyskoczył w podrygach z kuchni. Dźwigał na sobie skórzaną uprząż z dzwonkami i zajadał czerwone jabłko. Miał sześć lat, jasne włosy, różową buzię i jasnoniebieskie oczy. Była w tych oczach jeszcze ciekawość niemowlęcia, ale minkę miał poważną i zadzierżystą. Zapytał z miejsca:
- Wujcio Renny, wujcio mi obiecał przynieść cukierków.
Renny zakłopotał się.
- Wiesz, że zapomniałem. Ale kupię jutro i przyślę ci przez tatusia. Na pewno!
- Czy Filip bawił się moim pociągiem? - Nook zapytał matki.
- Tak - odpowiedział sam Filip. - Bawiłem się twoim pociągiem, ale się komin ułamał.
Nook nie chciał słuchać dalej. Wyleciał z pokoju i pobiegł na górę, aby zbadać szkodę.
- Co ja mam z tymi chłopcami! - wykrzyknęła Fezant. - Nook tak pilnuje swoich zabawek, ale nie próbuje ich schować przed Filipem.
- Lokomotywy nie można schować, jak naparstka - oświadczył poważnie Mooey.
Filip usiadł tymczasem okrakiem na kolanach Renny'ego i gryzł dalej swoje jabłko.
- Ja go ułamałem, ale to nie przeze mnie - powiedział.
Nagle krzyknął radośnie:
- Tatko idzie!
Wszedł Piers, w błyszczącym, gumowym płaszczu i emanując zdrową cerą twarzy. Na widok brata Renny przybrał wyraz wielkiej powagi. Utkwił w obliczu Piersa swoje świecące, ciemne oczy.
- Dostałem bardzo ważną depeszę - rzekł.
Piers zaniepokoił się:
- Od kogo? Coś z chłopcami? Coś niedobrego?
- Tak. Od Wakefielda. Nic złego. Chodzi o konia.
- Ach! Tak! - rzekł Piers i wyszedł do hallu, aby zdjąć mokry płaszcz.
Fezant nie wiedziała, co powiedzieć. Renny potrząsnął kolanem, na którym siedziało dziecko i zagwizdał cicho przez zęby. Po chwili rzekł:
- Dlaczego Piers zrobił taką głupią minę? Jak gdyby nie wiedział, że nie robię niczego bez zastanowienia.
- On wie, że jesteś impulsywny, kiedy chodzi o konie.
Tymczasem wrócił Piers z wojowniczym wyrazem twarzy, chociaż wiedział, że nie poradzi sobie z Rennym, kiedy ten uprze się o kupno konia. Powiedział:
- Mogę przeczytać depeszę?
Renny podał mu papier.
- Naturalnie - rzekł Piers. - Wake dobrze się napocił, żeby jak najbardziej zachęcająco przedstawić tego konia. A ten Malahide! Jemu chyba nie będziesz wierzył!
- Dostałem jeszcze inną depeszę. Od kuzyna Dermota. Przeczytaj!
Wyłowił ją z kieszeni i podał Piersowi, a ten podał obie Fezant. Renny spojrzał na nią.
- Ty myślisz, żeby kupić?
- Tak. Zdaje się, że to jest cudowna okazja.
Ale Piers uderzył pięścią w stół.
- Nigdy, nigdy, dopóki się nie zobaczy na własne oczy! Trzeba by tam pojechać. Ale to niemożliwe. To by jeszcze zwiększyło cenę konia. Słowo daję, że to jest głupia historia. Ani Finch, ani Wake nie znają się na koniach. A czy ty wiesz, co taki Malahide albo stary Dermot Court mogą mieć w zanadrz...
Sylfon1