Mazo de la Roche
Rodzina Whiteoaków
Tom V. Dziedzictwo Whiteoak¢ów
Rozdział 1. - Spotkanie po latach - str. 3
Rozdział 2. - Ojciec i córka - str. 17
Rozdział 3. - Nowi sąsiedzi - str. 23
Rozdział 4. - Lejce - str. 33
Rozdział 5. - Daremne plany - str. 41
Rozdział 6. - Eden i pani Stroud - str. 46
Rozdział 7. - Finch i Biały Szczur - str. 52
Rozdział 8. - Poskramianie koni i mężczyzn - str. 59
Rozdział 9. - Goście na podwieczorku - str. 70
Rozdział 10. - Ernest i pani Stroud - str. 79
Rozdział 11. - Plan Fezant - str. 83
Rozdział 12. - Nad jeziorem - str. 95
Rozdział 13. - U schyłku lata - str. 98
Rozdział 14. - Wesele Ragsa - str. 118
Rozdział 15. - Przeciwstawienia - str. 124
Rozdział 16. - Renny i pani Stroud - str. 129
Rozdział 17. - Czółno - str. 136
Rozdział 18. - Odkrycie - str. 145
Rozdział 19. - Gościnność - str. 155
Rozdział 20. - Wartkie prądy - 158
Rozdział 21. - Kolacja - str. 164
Rozdział 22. - Wiadomość z Anglii - str. 173
Rozdział 23. - Lansjer - str. 178
Rozdział 24. - Boże Narodzenie -
Rozdział 1. - Spotkanie po latach
Pociąg zbliżał się do ich stacji, a oni wszyscy trzej palili papierosy i patrzyli, kiedy szybko przelatujące pola zmienią się w pierwsze mignięcia przedmieścia. Każdy z nich patrzył z innym wyrazem twarzy. Nawet w ich postawach zaznaczała się różnica między uczuciami, jakich doznawali. Dla dwóch to był powrót, dla trzeciego był to przyjazd do nieznanego kraju. Wszyscy trzej byli w wojskowych mundurach: kapitan, sierżant i szeregowiec. Ten ostatni siedział osobno i chociaż nie odrywał wzroku od krajobrazu za oknem, nadstawiał uszu na każde słowo kapitana i sierżanta. Siedział wyprężony, schludny, nawet w swoim źle dopasowanym mundurze. Miał mysie włosy, blade oczy z drobnymi zmarszczkami przy kącikach, wścibski nos, bezczelne usta i wydatny, świadczący o uporze podbródek. Nazywał się John Wragge. Sierżant Maurycy Vaughan był tęgi jak na swoje trzydzieści cztery lata. Brwi nad pięknymi szarymi oczami tak ściągał, że rozdzielała je głęboka bruzda, usta nabrały wyrazu nieco cierpiętniczego, ale jeszcze weselały chłopięco, ilekroć się uśmiechał, jak właśnie teraz. Z Kanady wyjechał po przeszkoleniu jako oficer, w Anglii jednak zrezygnował ze stopnia oficerskiego, żeby się dostać na front. Dwukrotnie ranny dosłużył się stopnia sierżanta i na pamiątkę wojny zostało mu okaleczenie ręki, którą w skórzanym bandażu ledwie zaczynał władać na nowo, niezdarnie i nie bez bólu.
I był w tym towarzystwie Renny Whiteoak, przyjaciel Vaughana prawie od kołyski, o dwa lata od niego młodszy. Ukończył Szkołę Kadetów i gdy wojna wybuchła zgłosił się, zgodnie z tradycją w swojej rodzinie, do pułku Buffs. On przywiózł z wojny order, którym go odznaczono za męstwo. Dobrze się prezentował w mundurze ten kapitan, szczupły, o skórze ogorzałej, wydającej się trwałą powłoką raczej samych ruchliwych mięśni niż tkanki, jakiej przydają pożywne posiłki. Miał mocny orli profil, włosy ciemnorude, krótko obcięte i oczy piwne pełne życia, co składało się na wrażenie nerwowej aktywności. Teraz mówił:
- Głowę daję, że pierwszą osobą, która w domu wyjdzie mi na spotkanie, będzie pani starsza. Drzwi się otworzą i zaraz jej ramiona.
Maurycy Vaughan uśmiechnął się.
- Już ją widzę. Piękna jak na swój wiek. W istocie, jak na każdy wiek. Ciekawe, czy bardzo się posunęła, kiedy ciebie niebyło. Cztery lata, kawał czasu dla pani ponad dziewięćdziesięcioletniej. Bo ona ma ponad dziewięćdziesiąt lat, prawda?
- Stuknie jej dziewięćdziesiąt trzy we wrześniu. Ale myślę, że się nie posunęła. W ostatnim liście mnóstwo mi napisała o całej rodzinie. I to prawie do końca czytelnie. Cieszy się, że przyszła wiosna. Nigdy już nie wychodzi z domu, dopóki śnieg nie stopnieje.
- Miło ci wiedzieć, - zauważył Maurycy - że cię czeka serdeczne powitanie. Krewni, starzy i młodzi i ten mały, którego jeszcze nie widziałeś.
Natychmiast swoich słów pożałował. Bo to mogło Renny'emu przypomnieć, że nie zastanie ojca i macochy. Ojciec umarł w rok po jego wyjeździe, macocha żyła po urodzeniu ostatniego dziecka tylko parę tygodni. Renny Whiteoak jednak odpowiedział spokojnie:
- Owszem, to miło.
Twarz mu zmiękła i dodał:
- Śpieszy mi się do tego brzdąca. Na imię ma Wakefield. Tak jak nazywała się z domu jego matka.
- A ja - powiedział Maurycy - równie dobrze mógłbym był zginąć, akurat tyle radości będzie z mojego powrotu.
Przyjaciel zmarszczył brwi i przygryzł wargę zakłopotany. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.
- Maurycy - palnął w końcu - ogromnie się cieszę, że tu jesteś!
I nadal zakłopotany odwrócił głowę do Wragge'a.
- Co myślisz o tym kraju?
Wragge, przed wojną piwniczy w jednej z londyńskich hurtowni win, odpowiedział
z szerokim uśmiechem:
- No, panie kapitanie, jeszcze zanim przyjechałem do Francji, całymi dniami siedziałem pod ziemią. A we Francji, wiadomo, mieszkało się w okopach, ale te ogrodzenia z poprzeczek wyglądają mi frymuśnie po widoku samych ścian i parapetów. Mnie się podobają. No pewnie, pan kapitan do nich przyzwyczajony. Niezły kawałek lasu tam. W ładnym kolorze.
- To młode klony, pąki liści zaczynają się otwierać, czubki mają czerwone. Popatrz, Maurycy.
- Tak, właśnie je podziwiam. I ten błękit nieba.
Po chwili Renny powiedział:
- Jest mała Fezant . Ona będzie się cieszyć, że przyjechałeś.
- Wątpię. Jaka to radość dla niej? Cztery lata mnie nie widziała, a ma wszystkiego dwanaście lat.
- Przecież do niej pisałeś, no nie?
- Posyłałem jej czasami widokówkę.
- I prezenty na Gwiazdkę.
- A gdzież ja tam mogłem kupić coś odpowiedniego. Prawdę mówiąc, nie myślałem o tym.
- Więc powiem ci, że jesteś najgorszym ojcem na świecie! Gdybym ja miał dziecko…
Zobaczył, jak usilnie Wragge słucha, zmarszczył brwi i umilkł.
- Wiem, wiem - powiedział Maurycy.
Skubiąc nerwowo palcami skórzany bandaż na kalekiej ręce, znów bezlitośnie potępiał siebie jak zawsze przy każdej wzmiance nasuwającej wspomnienie dawnych czasów, gdy był zaręczony z Meg, siostrą Renny'ego. Meg i on mogli być idealnie dobranym małżeństwem, nawet teraz to nie ulegało dla niego wątpliwości. Obie rodziny z wielkim zadowoleniem przygotowywały się do ich ślubu. A on sam wszystko zniszczył, zrobił z siebie głupca, wplątując się w przelotny namiętny romans z siostrzenicą wioskowej szwaczki. Myślał wtedy, że osiąga męską dojrzałość i że nikt o tym jego przeżyciu nigdy się nie dowie. Ale w wyniku kilku potajemnych spotkań w lesie tamtego lata urodziło się dziecko. Ta dziewczyna podrzuciła niemowlę na próg domu jego rodziców. Przyznał się do ojcostwa. Meg zerwała zaręczyny i stała się tak niedostępna, jak gdyby mieszkała w innym kraju i nie rozumiała, nie chciała zrozumieć ani słowa z języka, w którym on mówił. Dla Renny'ego fakt, że Maurycy wciąż jeszcze kocha Meg po dwunastu latach takiej sytuacji, był cudem i to zgoła nie budującym. Maurycy już dawno powinien albo przełamać jej urazę jakimiś dowodami stałości bardziej efektownej, albo ...
Sylfon1