Żeromski Stefan - Powieść o udałym walgierzu.pdf

(158 KB) Pobierz
POWIEŚĆ O UDAŁYM WALGIERZU
Na progu wyniosłym morza, gdzie sosny rumiane cień błękitnawy na jasne piaski
rzucają, — oparły się wozy królewskie. Ustały zgonione konie, zarznęły się w
piasku skrzypiące koła. Każe król rozbić szkarłatny namiot swój. Zwisła ciężka,
złota frędzla zasłony, na wiotki piasek opadła. A przed zasłoną, na żerdzi głęboko
wkopanej szeleści plemienna stanica, królów wojenny proporzec. Czterdzieści
wnet stanęło stołów. Siadła pospołu drużyna bojowa. Siadł i najemnych gości
tłum: Pieczeniagi i Waregi, Czechy i Morawy, za złoto żołdu zdradzające swój ród
Nemety, Sasy, Bawary.
Na siedzisku wyniosłem rozpostarł się król. Szkarłat rodowy piastowski obleka
jego tron i ziemię szeroko-daleko. Po prawicy i po lewicy ma król wiciądze swe,
ojczyce ziemi.
Cieszy się król.
Pierwszy to raz od tylu czasów wielki rostruchan podnosi. Bezcenne migają
kamieńce, lśni złoto, gdy do ust niesie wino z za gór, z za światów. Na cześć
drużyny pije. Krzyczy mu w ląd i w morze drużyna wieczną cześć.
Haw — białe morze. Pod sinym, dalekiem niebem chluszcze bryzgami fal, na
niskie piaski dumne wełny wyrzuca.
Władacz wciąga nozdrzami wiater słony, w siwą dalekość morskich potoków oczy
zanurza.
— Na twoją cześć, głębokie morze! Na twoją wieczną sławę, święta, jedyna moja!
— woła w płaszczyznę ziemi.
— Pieśni! — wzywa drużyna.
Wyjdzie z tłumu, gdzie czeladnicy, pachoły i posługacze wojenni, z pomiędzy
chorągwi chłopskich — starców kudłatych zgraja. Siwy tłum. Zasiądą wokrąg.
Nastroją liry.
Śpiewają panu słowiańską, przedwieczną, wojnopamiętną pieśń. A pieśń jasnego
pana za nogi obłapia, czołem mu bije.
A pieśń go woła...
Wsparł na mieczu łokieć, na pięści wielką głowę niezwyciężony. Obrócił jasne oczy
na dziady grające. Słucha. Słucha, jako ta pieśń uderzy w krzyk, pomstą
pomstuje. Dym kłębami siwymi, ogień drżącymi jęzory wybucha z niej. Ku niemu
leci, ku jego sercu z żelaza, ku piersiom szlochającym tajemnie pod kolczą zbroją,
co płaczu, jako żyw, nie zaznały. Krzemienie proc furczą, cięciwy w pieśni tej
brzęczą i brzechwy lotnych strzał świszczą. Słychać w niej płacz śmiertelny
dzieciąt bezsilnych i dziewek ledwie podrosłych. Hańba z niej woła ojczyców, za
siwe kudły wleczonych ze siół przez długie mosty w kajdany żelazne, w plenice.
Czarna się dymi krew, co wypłynęła bez pomsty z żył mocnych chłopów
nieznanemi broniami pobitych w paliszczach, kamienną ongi ciosanych siekierą,
w warownych grodach pośrodku bagien i w tynach nad słodkiemi wodami, gdy się
z najeźdźcą piersią gołą o jego żelazną pierś siepali.
Wzdycha król. Ręką szarpie głownię mieczową. Krwawemi oczyma, w których
ogień bucha i dym się kłębi, wodzi po ludziach.
Nagle się uczta przerwie. Jeden drugiego pyta: czemuż to władacz sposępniał?
Postrzegł król ich milczenie i skinął ręką na grajki:
— Milczeć!
Porwie w lewą dłoń czarę, a prawą uściśnie jelca straszliwego koncerza. Wstaje
olbrzymi. Ciało jego obleczone od stóp do głów w kolczugi sieć stalową. Kuta
koszula pancerna lśni na ramionach, a płach jej mieni się i drży na wielkich
piersiach. Stolica pod stopą żelazną trzeszczy. A w pięści zwartej sieczysty
brzeszczot raz wraz szczęka.
I słowo wieszcze pada w tłum:
— Słuchajta!
Wodze, namiestnicy, i wy, chorągwie! Na śmierć piję Sasom, którzy na nasze
ziemie przedwieczne idą. Abym ich, póki mego żywota, tym mieczem i waszym
mieczem wyrąbał, zdradzieckiem żegadłem wyźgał, żeleźcem grotów przebódł,
garścią zemściwą po ciemku wydusił. Ziemią, nagłym pożarów zagonem wiecznie
za nimi chodźmy, rzekami będziewa tajemnie brodzić, w morze na łodziach
zbiegniemy i na wałach bezdennych pod próg uśpiony podpłyniem. Złupimy
miasta i sioła, spalimy siedliszcza do ostatniej przyciesi...
Okrzyk:
— Na śmierć Sasom!
— To wam zapowiadam wszem wobec: nie pozwolę grzebać trupów pobitych,
gdziekolwiek Niemców dopadnę — w kraju Dziadoszan, czy na piaskach
lutyckich. Niechaj z nich korazuny i gugelhauby, nabiodra i plechy nagolenne
łupi ciura, trupy ich niechaj wilcy roznoszą po puszczach, sępy po skał
grzebieniach. Niechaj nagi między zasiekami leśnymi leży palcgraf Burkhard i
margraf Gero. Nie zazna czci, ani rozkoszy spoczynku w ziemi, która jest moja,
Frydrych mąż żelazny, Widredy i graf Folkmar z dwiestą zwalonych rycerzy! Niech
gniją u wierzchu bagna w potokach krwawych i w pyle! Na wieczną rzeczy
pamiątkę zostaną niepogrzebani Adelhajd, Ira, Thietmar, Doda i Ludolf. Tak
rozkazuję. A ktoby się woli mojej sprzeciwił, przez Boga wiecznie żywego — biada
mu!
Wołanie:
— Biada mu!
A skoro siadł, każe czeladnikom odpasać sprzączki skórzanych tłumoków i
wywalić przed bracią wojenną zgarniony za Odrą łup. Sam rzuca w ciżbę głębokie
czary i kruże ze złota, rogi i kielichy, sadzone parangonami bezcennej wody,
dzbany z kryształu przejrzystego, jak woda, greckie amfory i szkatuły niemieckich
majstrów, cudnie w metalu kowane. Między srogie zastępy w krzywoślepą hordę
Pieczeniagów każe nieść w darze italskie arbalety, cisowe kusze, zaciągane
lewarem z żelaza, hiszpańskie tarcze i krótkie piki. Pieszym chorągwiom chłopów,
odzianym jeno w serdaki a czuje, w szłyki z rogami i kły, uczynione z obłupionych
łbów dzików i turów, wilków i lisów, uzbrojonym jeno w oszczepy z osękami, w
rogaciny, w kamienne oksze na długich styliskach a wielkie na chłopa pawęże,
szczodrze rozdaje czekany, barty i obuchy z żelaza, cepy kolczaste, smycze i
arkany z surowego rzemienia. Konnym swym wojom każe nieść wielkie,
obosieczne koncerze, radość serca męskiego, i cudne kapaliny z połyskliwego
żelaza, miedziane nagłowne myśnice, czepki kolczaste, rękawice, płachy
przedsobne i zasobne pancerzów. Rotom drabów najemnych sypie bez liku,
garściami, srebro i złoto denarów kupieckich. A gdy tak szczodrze król wręcza
dary każdemu ze swych rycerzy, każdemu ze swych sług do ostatniego pacholęcia,
słychać od czat dalekich wrzaskliwe hasło rogu. Wszystkie się oczy w tę stronę
zwróciły i jako czujne ogary pomknęły w las. Oto wyszedł z brodów orszak konny
pod czatowniczą strażą i ku namiotowi pańskiemu podąża. Przysłonił wódz dłonią
oczy i wilcze miota spojrzenie.
Aż znagła wstał.
Ciężko po stopniach idzie z tronu.
Zmierzały wprost ku królewskiemu stołkowi wielkie rycerze niemieckie, zakute w
żelazo. Forgi wielobarwnych piór, jakoby obłoki na czubach krzesanic, chwiały się
na wierzchołkach obłych szyszaków. Nieustraszone ślepia patrzyły zuchwale z
widzierów hełmowych. Każdy miał prawicę żelazną na klindze miecza, a lewicą
ściskał rękojeść mizerykordyi. Ze środka ich, jakgdyby z zamczystego łona
zastępu, wyszedł człowiek chudy, z kaprawemi oczyma, z twarzą wykrzywioną od
boleści. Nogi miał bose i nagie aż do kolan, ręce nagie aż do ramienia. A nagość
jego kości kryła kapa wytarta, z nędznego sukna żałoby uszyta. Pod nią wisiały
strzępy mniszego habitu. Na głowie miał czapkę biskupią, w ręku biskupią
krzywulę. Ujrzawszy w oddali majestat, stanął skulony, stopa przy stopie, kolano
przy kolanie. Podniósł rękę i pokazał w niej krzyż.
Wnet blada trwoga skupiła dookoła wodza drużynę. Opat-doradca przysunął się
do pańskiego stołu i szepce:
— Panie!... Bacz... Święty człowiek idzie przeciwko tobie.
— Tenże to z Myśny?
— On. Patrz, płacze.
— Czegóż płacze?
— Płaczek on Boży. Kaprawy, patrz, z płakania. Bosy. Bez koszuli i bez nogawic
zimie i lecie. A zamiast łoża pień ma bukowy, który był sobie wydłubał w
tajemnicy przed ludźmi. A obwiedziony jest pień-łoże płotem z tarniny, żeby go
kolce wyrywały ze snu. Głowę zaś, panie, układa na poduszce z badylów róży
dzikiej. Za dnia, gdy nań nie patrzy nikt, wdziewa na głowę mitrę biskupią z pnia
drzewnego uciosaną, na której ze wszech stron ciężkie zawiesza kamienie.
— Czemuż to czyni, powiedz?
— Żeby go, panie, biły po głowie, gdyby się o sprawach żywota ziemskiego
zadumał. Patrz, wielki królu, — na tobie zbroja złocona z łusek stalowych na
skórę nieprzebitą naszytych, pod stopą twoją szkarłat bezcenny. A na nim gałgan
zetlały! Wiedz o tem, panie. Zanim, posłuszny woli cesarskiej, po stopniach stolicy
biskupiej poszedł, gdy w puszczy, w bratnim eremie przebywał, widzieli bracia na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin