Żeromski Stefan - cykl Walka z szatanem cz.II ZAMIEĆ.pdf

(692 KB) Pobierz
Stefan Żeromski
ZAMIEĆ
CZĘŚĆ PIERWSZA
Stojąc w oknie wagonu Nienaski przypatrywał się ziemi francuskiej. Myślał o
swych zamiarach i ich wykonaniu. Migały drzewa Chantilly jak masy i kłęby
chmur rozesłane po ziemi. Deszcz zalewał i zmywał brudne szyby. Dym buchał,
urywał się i słaniał po zabudowanej ziemi. Szary poranek odsłaniał domy, ogrody,
piętrowe chałupy, zarośla, fabryki, warsztaty, Wszystko było czarne i brudne.
Zmiana oto krajobrazu i zmiana w myślach, w uczuciach, afektach, w
usposobieniu. Już jakby nie było tego serca ptasiego, które biło w piersiach, gdy
się w cieniu polskich gór wałęsał. To, które teraz czuł w sobie, nasiąkło dobrze
żądzą walki, a ta dawniejszą miękkość przegryzła. Nie było w nim również
dawnych, sztucznych "snów o potędze", lecz obojętna na mnóstwo zjawisk
beztroska, prosty o jednym teraz zamysł: to moje i tego nie dam! W jednym tylko
ciemnym punkcie nie było hartu.
Oto Paryż. W Paryżu... panna Xenia...
Nie wiedział, gdzie ona tam jest, co robi, co się z nią stało. Rok jej nie widział.
Z tego jednego zagadnienia. padał cień na myśli, tak pracowicie teraz
wymusztrowane, i na uczucia, dyscyplinowane w szkole logiki. Po powrocie do
Krakowa z wycieczki w góry, z głębokim rozmysłem napisał był list do doktora
Alojzego Żwirskiego z obszernym wyłuszczeniem dość dziwnej propozycji. Prosił o
pożyczkę pięciu tysięcy rubli na dwuletni okres czasu. Jako ewikcję zwrotu w
razie swej śmierci lub jakiej nieprzewidzianej katastrofy przedłożył doktorowi
projekt spłat rocznych, które w jego imienia i zastępstwie uiszczać będzie lekarz
warszawski, dr Bronisław Ustański. Ten, po ostatecznej dyskusji, zobowiązał się
dać poręczenie na wekslu przez Ryszarda wystawionym. Ponieważ zaś dr Brus
miał nawet kędyś w Płockiem szmatek ziemi po ojcach kolonistach, posiadający
wartość kilku tysięcy rubli, więc owe "dobra" miały figurować jako ostateczny
zastaw pewności spłaty długu. Doktor Żwirski odsłonił się jako prawdziwy (grubo
zbogacony)gentleman. O żadnym zastawie nie chciał słyszeć.
Przyjmował zaświadczenie wekslowe co do pożyczki pięciu tysięcy udzielonej
Ryszardowi Nienaskiemu i przysłał mu na tę sumę czek do jednego z banków w
Krakowie. Oto wszystko.
Łatwość w dokonaniu transakcji może nawet ubodła nieco dłużnika.
Rozumiał, że mu wierzą, gdyż okazał tam, w owej Posusze, iż nie jest szelmą.
Nadto domyślał się sukursu w przyśpieszeniu decyzji ze strony pani Lenty. I ten
domysł nie był mu również przyjemny. Lecz nie było wyboru. Pierwszy krok na
ścieżce spekulanta, pierwszy manewr milionera — in spe.
Korespondencja
prowadzona
w
tych
sprawach
pieniężnych
z
domem
doktorostwa Żwirskich była sucha, grzeczna, sztywnie krótka. W jednym wszakże
liście, ostatnim, doktor Żwirski, zawiadomiony o projekcie wyjazdu Nienaskiego
do Paryża "w interesach", życzył mu kordialnie powodzenia i w imieniu żony prosił
o
pozdrowienie
bawiącej tamże,
w
Paryżu,
jej
przyjaciółki,
panny
Xeni
Granowskiej. Stąd Nienaski powziął wiadomość o miejscu pobytu panny Xeni. Z
Berlina, gdzie bawił około trzech tygodni i gdzie pierwsze studia giełdowe
prowadził, napisał do doktorowej Żwirskiej list nieoficjalny i niesuchy z prośbą o
wskazanie mu ulicy i numeru mieszkania panny Granowskiej, gdyż te nie były
mu znane, a chciał ściśle spełnić zlecenie. Prosił o nadesłanie listu z odpowiedzią
na poste restante jego nazwiska do głównej poczty paryskiej. Obecnie docierając
do wielkiej stolicy miał chwilami wrażenie, że zdąża do tego celu po to jedynie,
ażeby tam otrzymać list pani Żwirskiej. Posiąść adres!
Jak też teraz wygląda Kenia? Czy zeszczuplała i przybladła? Jakie też teraz są
jej oczy? Czy to są te same czarne płomienie — chwiejne i porywające melodie?
Jakie też nosi suknie? Czy jest taka sama jak dawniej, czy się zmieniła? Co robi w
tym mieście? Mieszka z ojcem czy sama?
Skoro tylko zaczynał zatapiać się w rozplątywaniu tych pytań, ogarniała go
tęsknota napastnicza, niespokojna, wybuchająca. Nie mógł usiedzieć na miejscu,
nie mógł ustać w korytarzu, poganiał pociąg i wyprzedzał go chyżymi myślami. Za
chwilę przypomniał sobie wszystko i karcił w sobie tę słabość. Przyduszał ją wtedy
i usiłował znieczulić. Lecz przyduszona istniała, jak zimny pocisk, o którym
każdej chwili należało pamiętać, ażeby przypadkiem nie wybuchł. Było z tym nie
— dogodnie w sferze myśli trzeźwych. Ta utajona troska zawadzała, jak zawadza
organizmowi chore serce, biegnące niewłaściwymi skokami. A więc przyszły
finansista opierał się rękoma o futryny okien wagonu i machinalną siłą
przyduszał, przytłaczał pragnienia uczuć. Pociąg gnał szybciej, szybciej...
Oto nareszcie ukazało się miasto czarne i zadymione, Dworzec Północny —
miejsce tylu głębokich wzruszeń... Wędrowiec ujął w rękę tłomoczek, wysiadł i
szybko wydostał się na ulicę. Późnojesienny, iście paryski deszcz zalewał
chodniki. Ryszard zbiegł do metro i pojechał wprost do swojej starej dzielnicy.
Tam tylko mógł mieszkać i żyć. Tam był Paryż bliski i znany jakby cząstka
ojczyzny. Wylazłszy z podziemia udał się do hoteliku, gdzie dawniej biedował.
Właścicielka, ukryta za swą szybą, siedziała w tym samym krześle, przed tym
samym stolikiem, jakby ją wczoraj osierocił. Bardzo się (pozornie)ucieszyła —
nade wszystko, gdy zażądał numeru daleko większego niż dawniej, na drugim
piętrze
i
z
bardziej
okazałymi
meblami.
Trudno
zaś
byłoby
opisać
jej
macierzyńskie roztkliwienie, gdy z góry za miesiąc zapłacił. Ten sam tedy
wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany aż do śmierci Adrian,
poczciwy, łysy garson, życzliwy, dobry, wytrawny biedaczysko — pracownik.
Przywitał się z dawnym klientem jak istotnie ktoś z rodziny. Pogawędził o życiu
krótko, węzłowato, a doprawdy — doprawdy jak filozof przenikliwy i głęboki.
Jednakże nie była to chwila odpowiednia do gawędki. Przybysz pożądał snu.
Pokój był od ulicy, niemal narożny. Oto ta sama spokojna i cicha prowincja
paryska, te same czarne, monotonne, wielopiętrowe pudła dzielnicy starej jak
świat, które już do końca świata tak tutaj będą systematycznie rentować. Dwa
okna, zaopatrzone u dołu w żelazne balustrady, dawały widzieć całą ulicę. Na ten
właśnie szczegół zwracała uwagę gospodyni wizytując miłego gościa...
Sen nie przychodził. Drzemanie, przerywane przez jedną wciąż żądzę, przez
myśl o poczcie — huk w uszach po tak długiej drodze... Przelotne spostrzeżenie,
że deszcz nacichł cokolwiek — pchnęło z łóżka. Nienaski umył się, przebrał,
przebrał starannie, w najniewinniejszej myśli, bez żadnego zamiaru, po prostu jak
człowiek,
który
przyjechał
do
miasta
i
wychodzi
między
ludzi.
Starym
"samowarem" Mont — Rouge — Gare de l'Est, który dziś już powiększył grono
inwalidów i przeszedł do dziedziny historycznych wspomnień — jechał aż do ulicy
Etienne Marcel. Idąc później co tchu zabłoconym chodnikiem niezupełnie był
panem swych uczuć. Raz w raz bez przyczyny zaglądał w poprzeczne ulice i
świdrował oczyma grupy przechodniów. W miejscach wolnych od tłumu biegł
cwałem. Cóż miał począć ze sobą?
Nie mógł panować nad wzruszeniami, pobudkami, impulsami. Nie mógł
utrzymać na smyczy niegodnych trwóg i nikczemnych kurczów, spazmów i
samowolnych
biegów
serca.
Minął
pośpiesznie
wejście,
owo
wejście
o
trzaskających drzwiach, które puszczają ręce zgorączkowanych ludzi — halę, w
której huk jest ciągły, jakby tu się rozbijały z łoskotem wieści o sprawach rodu
ludzkiego, które tam jak wezbrana przepływają powódź — i dopadł litery swego
nazwiska w dziale poste restante. Na zasadzie okazanego biletu oddano mu list.
Poznał pismo pani Żwirskiej. Ucieszył się i uspokoił. Ta uciecha sprawiła w całym
ciele uciszenie, obojętność, nawet nieczułość — nawet niesmaczne zdziwienie, że
przed chwilą mógł się tak forsownie i bez potrzeby wzruszać.
Bardzo prędko przebiegł list oczyma. Był krótki. Pani Żwirska nader przyjaźnie
i grzecznie przepraszała go, że nie może mu przesłać adresu panny Granowskiej.
Zna ten adres, lecz — niestety! — mimo najszczerszej chęci i z prawdziwym swym
żalem nie może go wskazać w liście, jak sobie tego życzył, a to z tego powodu, iż
osoba zainteresowana, panna Xenia Granowska, zabroniła, zakazała jej pod
najcięższymi zaklęciami przyjaźni udzielenia mu tego adresu. Jaka jest przyczyna
tej dyspozycji, pani Żwirska nie mogła sobie zdać sprawy. Wyrażała zdziwienie z
racji tego "ukazu " swej przyjaciółeczki, a poczytywała to, oczywiście, za jeden z jej
licznych kaprysów, który należałoby porządnie jakoś ukarać. Pocieszała się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin