Żeromski Stefan - Trylogia nadmorska - Wisła.pdf

(113 KB) Pobierz
NOWY LĄD
Suchy wiatr spalił już wielkie śniegi. Gorący podmuch wyniósł je w przezroczyste
niebiosa. Płyną teraz w widnokręgach dalekich złote zarazem i białe, śniade i
rumiane, puszyste i bujające jak włosy czteroletniej dziewczynki. Po śnieżnym
panowaniu w głębokich lasach jeszcze się nie wyprostowały zeschłe trawy i
zmartwiałe byliny. Leżą wygniecione przez ucisk zasp, na płask rozpostarte po
ziemi, oczywiste uprzytomnienie ciężaru zlodowaciałych pokładów. Blask słońca
wszystko z martwych wskrzeszający tu i tam na nie przypada - poprzedzierany
przez fioletowe cienie śniatów bukowych i pniów świerka, jakby łaski pełne
spojrzenie poprzez palce przesłaniające boskie oczy. Gdziekolwiek wpośród
rudych porostów strumyczek wiosenny w nizinę się przesącza, tam żółtą smugą
rodzina jaskrów wytryska. Spomiędzy zeschłych badylów lśni tu i owdzie
przylaszczka podobna do barwy kwietniowych niebios. Ledwie dosłyszalny szmer
wiosennej wody podnosić się zdaje, przypominać i uwydatniać tajemniczy zapach
ziół ledwie rodzących się w owej chwili. Jak czarodziejskie młodości natchnienie,
jaśnieją w dalekiej puszczy sosnowej brzozy owiane nie roztulonymi listkami.
Spojrzenie w każdą stronę jest odkryciem cudu i zwiastowaniem o nim czującej
duszy. Każde takie powzięcie pełną miarę zapomnienia się od szczęścia podnosi
do warg zeschniętych, do gardła ściśniętego od łez. Na wzór rozkwitającej
przylaszczki serce wita się z niebiosami jak za dziecięcych dni, jak przed
straszliwą zimą doświadczeń. Polotny wiatr wywiewa z niego i zabiera na
błogosławione swe skrzydła nieprzezwyciężoną noc udręczenia.
Daleko, dokąd wzrok nie sięga, za błękitnymi mgłami śni swe przedwiośnie długa,
szeroka, nieprzemierzona, nieobeszła, nieogarniona ziemia. Trawi swój pokarm i
napój wysysa. Drży w wiosennym oparze. Zapadły się w jej głębokość tysiące
tysięcy ciał przychodniów z dalekich stron - zza siedmiu gór, zza dziewięciu rzek.
Tysiące tysięcy nóg deptały ją i tratowały, przemierzyły jej kręte, wąskie i mylne
drożyny - brnęły w błotach, zarabiały się w piaskach i więzły w glinach - tłukły się
i zbijały o jej kamienie, idąc naprzód i w tył, wciąż w siną dal - od zaoranych do
rozgrodzonych jej granic. Brali ją w posiadanie chciwymi oczami, przezywali jej
niedolę zelżywym słowem, przywłaszczali sobie jej odwieczną biedę nigdy tutaj nie
słyszanymi nazwami. Setki tysięcy zwierzyły jej ostatni swój jęk i ostatnie miłosne
słowo, gdy upadłszy nisko leżały krzyżem na męczennicy - gdy gruntowały
najdokładniejszą, nieomylną, własną miarą głęboką otchłań cierpienia.
Wchłonęła ich jako swoją zdobycz wojenną chciwa z głodu ziemia niewoli.
Zapuszczają się teraz wylękłe nici młodocianych korzeni w jej głębinę i pełnymi
łaski zwojami oplatają tajemnicę straszliwą. Kwiaty wiosenne nie znające nigdy o
niczym pamięci, po to tylko potrzebne, żeby wiekuiste na nic nikomu piękno
kształtować - pić poczynają soki zdrowe i wydychać woń czarodziejską z tajemnicy
straszliwej. Jak przez kwiat wiosny, który litości nie zna, żalu nie czuje - płynąć
poczyna zdrowie duszy poprzez siły cielesne pokolenia nowego. Potępione przez
nie zostanie, zapomniane, wzgardzone, nastąpnięte stopą nieszczędną truchło
zapadłe w ziemię, gnój podglebny, próchnica wołająca o lemiesz i kilof.
Przypływ i odpływ oceanu nie jest tak nieprzezwyciężony, toń jego nie jest tak
niezgruntowana, jak wielką była otchłań hańby i przepaść cierpienia zalewająca
tę ziemię. Bezdenny ciężar martwego oceanu sto lat ta ziemia dźwigała na sobie.
Aż oto anioł straszliwy poruszył go do dna - począł kołysać, rozdzielać, rozkładać
na ludy wolne, na ludy w sobie samych zaślepione, od pychy swej oszalałe.
Pchnięte skrzydłem anielskim pociągnęły głuche wody na wschód - na zachód.
Poznały
ziemie
słoneczne,
lądy
szczęśliwe,
ciężar
przypływu
cierpienia.
Zrozumiały ludy wyniosłe męczarnię niewolnicy milczącej. W słońcu wiosny
odsłaniać się począł wielki, zapomniany, nowy ląd.
Stare nawroty wód wyżłobionymi dążąc szlakami jeszcze się po nim tarzają. Jeden
z nawrotów wydarł milion młodzieńców kwitnących i mężów potężnych ze środka
miast i siół - pod znakiem odwiecznego tyrana postawił ich pierś przeciw piersi w
bratobójczym boju na ojczystej równinie lub wymiótł w góry Kaukazu, w doliny
Azji, ponad przepaście morza. Drugi - bezimiennych trupów polskich setki tysięcy
rozrzucił, rozmiótł, rozwlókł po obliczu ziemi - u wrót fortecy Verdun, która na
swej bramie wyryła napis równie niezłomny jak ona: S'ensevelir
sous tes ruines
plutot que se soumettre,
na drogach Francji, Belgii, Serbii, Rumunii, w błotach
Rygi, w lasach Litwy, w górach Albanii, w dolinach Macedonii, nad krwawą rzeką
Isonzo, w przepaściach Tyrolu i w piaskach Palestyny. Trzeci - ze skłębionych
odmętów swej burzy, z łona tego trzęsienia ziemi, które własną jego naturę
przewróciło na nice, wydaje milion zrabowanych dusz, milion serc i milion prawic
męskich, które orła wolności przyciskają do piersi spalonych tęsknotą. Czwarty -
z najgłębszej, najurodzajniejszej gleby wyłamał pół miliona pracowników, ażeby z
nich
uczynić
sanskryckie
dwipada,
pociągowego
dwunoga,
starogreckie
andrapodon,
bydlę robocze z ludzkimi nogami, rzymskie
mancipium,
czyli to, co
się ręką w jarzmo ima. Inny - pokonał dzieci w kołyskach, wytracił chorobami
podrosłe, nauczył pokolenie odziewać się mrozem i deszczem, opasywać głodem,
podpierać na drogach swej ojczyzny krzywdą i zniewagą.
Lecz każda noc, która kona, odsłania coraz dalsze zarysy nowego lądu. Każdy
dzień, który się z nocy rodzi, ukazuje przestrzeń coraz dalszą...
Bądź pozdrowiona, przenajdroższa ziemio nasza, którą czciliśmy miłością
bezdenną, gdyś była pod otchłaniami wód niewoli. Bądź pozdrowiona teraz i o
każdej porze mową naszą tysiącletnią i na wieki wieków świętą! Bądź pozdrowiona
w sercu pokolenia, co się jeszcze morduje i cierpi - oraz w sercu przyszłych,
szczęśliwych i radosnych!
WISŁA
I
Poczęcie Wisły dokonywuje się wśród świstu-poświstu wiatrów południa i wiatrów
zachodu, przypadających na jasne mgły w kwiecistych tatrzańskich dolinach i na
wilgotne obłoki ledwie powstałe spomiędzy koron sosnowych w szerokiej puszczy
Beskidu.
W łonie chmury czarującej, której kształt nieprzerwanie nowy już się nigdy nie
powtórzy, a piękność jedyna już nigdy drugi raz nie przepłynie w niebiosach, staje
się. Wisły istnienie.
Nadranna rosa wiosny, ciepły letni deszcz, różany szron jesieni i szadź okrywająca
martwymi kolcami bezlistne drzewa, długotrwałe zimowe ulewy, ślepa zawieja i
grad wszystko wyniszczający wciąż odnawiają nieprzeliczone jej źródła.
Ze śniegowic klinem wciosanych w szczeliny skalne między trzonami szczytów
podniebnych, na których roztrzaskuje się wściekły huragan, wyją furie burzy
ciężarne w zaspy śniegu i kamienie gradowe - sączą się w żleby zawalone
mokrymi piargami wysokie wody do stawów.
Ze skalnych jezior, zawieszonych jakoby lutnie zawsze nowe pieśni samogrające, z
kotlin wysiedzianych u podnóża krzesanic przez cielska lodowców, które odeszły
były przed szesnastoma tysiącami lat w północne strony - uciekają strumienie
wieczyście żwawe wyłomami w morenach przez milion lat uzgarnianych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin