Gaston_Leroux_-_Tajemnica_żółtego_pokoju.pdf

(1267 KB) Pobierz
Nadzwyczajne przygody reportera
Józefa Rouletabille'a
Gaston Leroux
TAJEMNICA
ŻÓŁTEGO POKOJU
(Le mystère de la chambre jaune)
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Tekst opracowano na podstawie wydania 1930 r.
Rozdział I
w którym zaczynamy nic nie rozumieć
Nie bez pewnego wzruszenia rozpoczynam to opowiadanie o nadzwyczajnych
przygodach Józefa Rouletabille’a, Do dzisiejszego dnia niemal sprzeciwiał się temu tak bardzo,
że wreszcie zwątpiłem, czy kiedykolwiek będę mógł ogłosić jedną z najciekawszych spraw
sądowych, jakie się zdarzyły w ciągu ostatnich lat piętnastu. Przypuszczam nawet, że publiczność
nigdy nie poznałaby całej prawdy w dziwnej sprawie „żółtego pokoju", która zrodziła tyle
tajemniczych, strasznych i sensacyjnych dramatów, a z którą imię mego przyjaciela jest ściśle
związane. Dopiero, gdy przyznano sławnemu profesorowi Stangersonowi wielki krzyż Legii
Honorowej, pewien dziennik wieczorny w artykule nikczemnym swą ignorancją, czy też
zuchwałą przewrotnością, wznowił straszną sprawę, którą według zapewnień Rouletabille’a
sądziliśmy, że zapomniano na zawsze.
Pokój żółty!
Któżby nie pamiętał tej sprawy, dla której przelano tyle atramentu przed
piętnastu laty? Tak szybko zapomina się w Paryżu.
A jednak w swoim czasie uwaga wszystkich była wytężona w tym kierunku. Cały świat
wsłuchany był w ciągu paru miesięcy w tę ciemną zagadkę, najciemniejszą, według mego zdania,
jaka kiedykolwiek była postawiona przenikliwości naszej policji i powierzona sumieniu naszych
sędziów. Rozwiązania tej szalonej zagadki poszukiwał każdy. Był to rodzaj dramatycznego
rebusu, nad którego rozwiązaniem wytężała swój umysł stara Europa i młoda Ameryka.
Naprawdę – przyznać mi to wolno, bez zarozumiałości autorskich, bo tylko powtarzam
fakty, na które wyjątkowe dokumenty pozwalają mi rzucić nieco nowego światła – że naprawdę
nie wiem, czy można by znaleźć w rzeczywistości lub w imaginacji nawet u autora:
Podwójnego
zabójstwa przy ulicy Morgue,
nawet w odkryciach Edgara Poe’ego i przebiegłego Conan Doyle’a
coś równie tajemniczego jak ta naturalna tajemnica żółtego pokoju.
To, czego nikt nie mógł odkryć, znalazł młody, osiemnastoletni Józef Rouletabille,
wówczas nieznany reporterek wielkiego dziennika.
Wtedy jednak, gdy sądowi przysięgłych przyniósł klucz dziwnej sprawy, nie wyjawił
jeszcze całej prawdy. Nie ukazał z niej nic ponad to, co było konieczne, aby wytłumaczyć
niewytłumaczalne i uniewinnić niewinnego. Przyczyny, które wówczas nakazywały mu
milczenie, dziś znikły. Przyjaciel mój powinien więc mówić. Czytelnicy dowiedzą się zatem o
wszystkim i bez dalszego rozciągania wstępu, postawię przed ich oczyma zagadkę żółtego
pokoju tak, jak ona się ukazała oczom całego świata nazajutrz po dramacie w zamku Glandier.
Dnia 25 października 1892 roku następująca notatka pojawiła się w ostatniej chwili w
numerze
Tempsa:
Straszna zbrodnia została spełniona w zamku Glandier, na skraju lasu św. Genowefy,
powyżej stacji Epinay-sur-Orge u profesora Stangersona. Tej nocy, podczas gdy profesor
pracował w swym laboratorium, usiłowano zabić pannę Stangerson, która znajdowała się w
pokoju przyległym do laboratorium. Lekarze nie odpowiadają za życie panny Stangerson.
Proszę sobie wystawić wzruszenie, jakie to wywołało w Paryżu. W owym czasie już cały
świat naukowy był niezwykle zainteresowany pracami profesora Stangersona i jego córki. Prace
te, pierwsze, jakie były podjęte nad radiografią, miały doprowadzić potem pana i panią Curie do
odkrycia radu. Oczekiwano zresztą sensacyjnego referatu, który profesor Stangerson miał
wygłosić w Akademii Nauk na temat nowej teorii:
O rozproszeniu materii –
teoria ta mogła
zachwiać w swych podstawach wszelką naukę oficjalną, która od tak dawna opiera się na
zasadzie:
nic nie ginie i nic się nie stwarza.
Nazajutrz dzienniki poranne były zapełnione opisem dramatu.
Le Matin
między innymi
ogłosił artykuł następujący, pt.
Nadnaturalna zbrodnia.
Oto jedyne szczegóły — pisze anonimowy sprawozdawca
Matina
— jakie mogliśmy
otrzymać o zbrodni w zamku Glandier. Rozpacz, w której jest pogrążony profesor Stangerson,
niemożliwość uzyskania jakichkolwiek wskazówek z ust ofiary sprawiają, że wszelkie wywiady
nasze i władz sądowych są tak trudne, iż niepodobna w tej chwili powziąć najmniejszego pojęcia
o tym, co zaszło w żółtym pokoju, gdzie znaleziono pannę Stangerson w nocnej toalecie, rzężącą
na podłodze.
Mogliśmy zaledwie wypytać ojca Jakuba – jak go nazywają powszechnie we wsi –
starego sługę rodziny Stangersonów. Ojciec Jakub wszedł do żółtego pokoju jednocześnie z
profesorem. Pokój ten przylega do laboratorium. Laboratorium i żółty pokój znajdują się w
jednym pawilonie, położonym w głębi parku, zaledwie o trzysta metrów od zamku.
— Było wpół do pierwszej po północy — opowiada ten stary sługa — znajdowałem się w
laboratorium, gdzie pracował jeszcze profesor, kiedy się to stało. Ustawiałem i czyściłem
narzędzia cały wieczór i czekałem odejścia profesora, aby udać się na spoczynek. Panna Matylda
pracowała z ojcem do północy; kiedy wybiła dwunasta na zegarze laboratoryjnym, powstała,
uścisnęła pana Stangersona, życząc mu dobrej nocy. Do mnie powiedziała: „Dobranoc, ojcze
Jakubie!” i otworzyła drzwi żółtego pokoju. Słyszeliśmy doskonale, jak zamykała drzwi na klucz
i spuszczała zatrzask; nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu i powiedziałem do pana: „To się
panienka zamyka na dwa spusty! Pewnie się boi Zwierzątka Bożego”. Pan mnie nawet nie
słuchał, tak był zajęty. Ale szkaradne miauczenie odpowiedziało mi zewnątrz i istotnie
rozpoznałem wrzask Zwierzątka Bożego, aż mię ciarki przeszły. „Czy jeszcze i tej nocy
przeszkodzi nam spać?” pomyślałem, bo muszę powiedzieć panu, że aż do końca października
mieszkam na górce w pawilonie nad żółtym pokojem dlatego tylko, żeby panienka nie
pozostawała sama jedna w głębi parku przez całą noc. To już upodobanie panienki, żeby
mieszkać samej w pawilonie przez całą letnią porę roku, pewnie się jej ten pawilon weselszy
wydaje niż zamek i od czterech lat, odkąd jest zbudowany, sprowadza się tu zawsze z wiosną. A
na zimę panienka wraca do zamku, bo w żółtym pokoju nie ma wcale pieca. Zostaliśmy więc
sami, pan Stangerson i ja, w pawilonie. Nie robiliśmy żadnego szmeru. Pan był przy swym
biurku. Ja siedziałem na krześle i skończywszy moje zajęcie, patrzałem na niego i myślałem
sobie: „Co za człowiek! Co za umysł! Co za wiedza!” Zwracam uwagę na to, żeśmy nie robili
żadnego szmeru, bo pewnie dlatego morderca myślał, żeśmy wyszli. I w tej chwili, gdy zegar
wydzwonił wpół do pierwszej, rozpaczliwy krzyk dał się słyszeć z żółtego pokoju. To głos
panienki wołał: „Morderca! Morderca! Na pomoc!” Potem rozległy się strzały rewolwerowe i
słychać było ogromny hałas wywracanych stołów i mebli rzucanych na podłogę jakby w walce i
jeszcze jej głos: „Morderca! Na pomoc! Ojcze! Ojcze!”
Wyobraża pan, jakeśmy skoczyli obydwaj: profesor i ja, rzucając się do drzwi. Ale,
niestety, były zamknięte i to dobrze zamknięte z wewnątrz przez panienkę, jak już powiedziałem,
na klucz i zatrzask. Próbowaliśmy je wyważyć, ale były mocne. Pan Stangerson był jak szalony i
istotnie, było z czego oszaleć, bo słyszeliśmy wciąż pannę Matyldę, jak dusząc się, wołała: „Na
pomoc! Na pomoc!” Pan Stangerson dwa razy uderzył silnie we drzwi – i płakał z wściekłości,
rozpaczy i niemocy.
Wówczas wpadłem na myśl: „Morderca wyjdzie przez okno! — zawołałem — biegnę do
okna!” I wybiegiem z pawilonu jak wariat. Nieszczęściem okno z żółtego pokoju wychodzi na
pole, w ten sposób mur parkowy, który dochodzi do samego pawilonu, przeszkadzał mi dostać
się od razu do tego okna i dlatego trzeba było najprzód wyjść z parku. Pędziłem w stronę furtki i
po drodze spotkałem Berniera z żoną, odźwiernych, którzy biegli zwołani wystrzałami i naszym
krzykiem. W dwóch słowach opowiedziałem im, co się stało; poleciłem odźwiernemu iść
natychmiast do pana Stangersona, a jego żonie – za mną, by otworzyć mi furtkę parkową. W pięć
minut potem staliśmy przed oknem żółtego pokoju. Księżyc w pełni świecił jasno i dobrze
widziałem, że okno było zamknięte. Nie tylko kraty były nienaruszone, ale i okiennice poza
kratami były zamknięte tak, jak je zamknąłem sam ostatniego wieczora. Robię to codziennie,
pomimo że panienka, która wiedziała, żem dziś zmęczony i przeciążony pracą, powiedziała, że
sama zamknie. Więc morderca tędy nie przeszedł i nie mógł uciekać tą drogą, ale ja nie mogłem
wejść tędy do pokoju!
To całe nieszczęście! Można było stracić głowę! Drzwi pokoju zamknięte na klucz z
wewnątrz, okiennice jedynego okna zamknięte także z wewnątrz, a za okiennicami kraty
nienaruszone, kraty żelazne, poza które ręki by nie wsunął!... I panienka, co woła „Na pomoc!”...
Albo raczej – nie, już jej nie słychać... Już pewnie nieżywa… Ale słyszę jeszcze w głębi
pawilonu, jak pan próbuje wyważyć drzwi...
Pobiegliśmy z powrotem do pawilonu. Drzwi się wciąż trzymały jeszcze mimo
gwałtownych uderzeń pana Stangersona i Berniera, Na koniec ustąpiły pod szalonym naszym
wysiłkiem i wtedy – cóżeśmy zobaczyli?
A trzeba wiedzieć, że poza nami odźwierna trzymała lampę laboratoryjną tak silną, że
oświecała doskonale cały pokój.
I to jeszcze panowie powinni wiedzieć, że żółty pokój jest zupełnie mały. Łóżko żelazne,
dosyć szerokie, niewielki stół, nocny stolik, toaleta i dwa krzesła – to całe jego umeblowanie.
Więc przy świetle lampy, którą trzymała odźwierna, mogliśmy wszystko zobaczyć jednym
rzutem oka. Panienka w nocnej koszuli leżała na podłodze wśród bezładu nie do uwierzenia.
Stoły i krzesła były powywracane, co wskazywało, że rozegrała się tu poważna walka.
Widocznie wyciągnięto pannę z łóżka, była zakrwawiona, na szyi miała ślady strasznych
paznokci. A na prawej skroni ranę, z której ciekła krew, tworząc na podłodze maleńką kałużę.
Kiedy pan Stangerson spostrzegł córkę w takim stanie, rzucił się ku niej z okrzykiem rozpaczy,
że aż litość brała. Przekonał się jednak, że nieszczęśliwa oddycha jeszcze, więc tylko nią się
zajął. My zaś szukaliśmy mordercy, nikczemnika, który chciał zabić naszą panią i przysięgam
panu, że gdybyśmy go znaleźli, sprawilibyśmy mu dobrą łaźnię. Ale jakże wytłumaczyć, że go
tam nie było, że już uciekł?... To przechodzi wszelkie wyobrażenie. Nikogo pod łóżkiem, nikogo
za sprzętami, nikogo! Jego ślady jedynie znaleźliśmy: znaki zakrwawione szerokiej dłoni męskiej
na ścianie i na drzwiach, dużą chustkę czerwoną od krwi, bez żadnych liter, stary beret i świeże
znaki na podłodze licznych kroków ludzkich. Człowiek, który tu był, miał wielkie nogi i stopy
jego pozostawiały za sobą ślady czarne, jakby sadzy. Którędy przyszedł ten człowiek? Którędy
uszedł? Niech pan nie zapomina, że nie ma kominka w żółtym pokoju. Nie mógł ujść przez
drzwi, które są bardzo wąskie, na progu których stała odźwierna z lampą, podczas gdy odźwierny
i ja szukaliśmy zbrodniarza w tym małym kwadracie pokoju, gdzie niepodobieństwem jest się
ukryć i gdzie zresztą nie znaleźliśmy nikogo. Drzwi wyważone i oparte o ścianę nie mogły
nikogo ukrywać, jakeśmy się przekonali o tym. Przez zakratowane okno o zamkniętych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin