Roman Jaworski - ZEPSUTY ORNAMENT.pdf

(66 KB) Pobierz
ZEPSUTY ORNAMENT
Zeszedłem z wirchów, niosąc mgłę w oczach. Przy ostatnim je-
ziorze żegnałem przymarłe ciała snów zwidzianych, gdy otulone
w szare płótna smutku, usuwały się bezboleśnie w toń, mnie jedynie
znaną. I szedłem już lekko, nie wyczuwając trudu nóg, wśród osy-
pisk i żwiru. Towarzyszył mi jeno chrzęst natrętny złomisk i suszyc
deptanych.
Wyczułem kres, a przymglony wzrok uderzył o migot trójbarw-
nych świateł. Przejrzałem. Otoczył mię zewsząd świergot małych,
drżących dzwonków, które zapadłszy w głąb wieczornej ciszy, zdały
się roić gwałtownie, w nieskończoność. Nie mogłem pojąć ich rado-
snej chęci, więc przysiadłem na ławie, rzuconej w mroczny kąt ciche-
go kolejowego przystania. I skupiłem uwagę. Było mi łatwo. Byłem
pełen znużonej hojności. Żył we mnie gest pieściwy sennych, wydłu-
żonych palców, dzielących losy ich radosnej dłoni, kiedy błogosła-
wiąc, zawisła w próżni, nad godziną cudu. Więc była chwila wielkich
przyjęć. I dla tych, co wracali z rozmyślań w pustyni, i tych, co się
zabyli w mrokach podziemnych krużganków. Dla pogwaru chłopka
o pszennych losach minionego lata i dla przewlekłej opowieści z mia-
sta o dziejach przetopionej miedzi. Było silne, szczere zrozumienie.
Mógł zajść wędrowiec szalony, by śpiewał kłamaną balladę o cudach
sadzawki Siloe i pachnący panicz mógł prawić słodko o skonie ko-
chanki lub szeptać boleśnie, że gnije młode jego ciało. Ach, i niewia-
sta wejść mogła, która by zawodziła nad utraconym wiernym miłowa-
niem. Każdy mógł, mogła każda, mogli różni, wszyscy…
Coraz bardziej szerzył się świergot małych, drżących dzwonków.
Zauważyłem drzewa okólnego ogródka, skłębione w ciężką, bez-
plastyczną plamę. Z ledwo dostrzegalnych ruchów przeszły gałęzie
w nieszporną nabożność. Z wolna wznosiły się pojedyncze konary
z soczystego kleksu. Zadanie swe pojęły zupełnie klasycznie. Szły
więc strofy gładkie, wymierzone, a przeciw nim padały w odmiennej
rozlewności rzewne antystrofy. Czasem burzyły ład wzorowy młode
listki, wijąc się przekornie w kształt swawolnych pukli na karcząt-
ku zwinnego dziecięcia. Podchwyciłem rytm jeno, treść ostała obcą,
więc przerzuciłem spojrzenie.
Pod drzewami spoczywała gromadka ludzi na posłaniu z mleczów
i piołunów. Byli młodzi, a każdy z nich dźwigał bukiety uwiędłej zie-
leni. Mowa ich była burzliwa, gdy osądzali niepewne zdobycze. Po-
wstał jeden z czworobokiem twarzy i spróchniałym głosem bełkotał:
— Wierzę, jestem pewny, że on to rozstrzygnie. On z pewnością.
I właśnie, kiedy trzeba, by przybył wczas, właśnie mamy opóźnienie.
Dlaczego ten pociąg się spóźnia?!
Z pieszczotą dzierżył w palcach ogromny liść przedziwnej więd-
nącej paproci. A gromada troskliwie skrapiała liść wodą i z niechęcią
spoglądała na czas zegarów.
I tuż, tuż ujrzałem, jak spośród nich wypełgała tajemnicza
wstęga, prawie całkiem realna i w kapryśnych zwojach śpieszyła
ku innym gromadom rozsianym po platformie. Dziwna linia — my-
ślałem — symbol o jednym prawie wymiarze! A ona śpieszyła za ob-
cymi, gdy zeszli nad sam brzeg kolejowego plantu i prężąc szyję, rzu-
cali niespokojne oczy w lejkowatą dal rubieży. Odtąd stali się zwartą
całością, a oplotła ich owa tajemnicza wstęga.
Spieszyłem za nią pilnie, by nie utracić pomysłu.
Wśród relsów przebiegała służba, niepokojąc blaskiem latarek.
Z pokoju urzędu dochodziło warczenie, grzechot umęczonych
aparatów i dygotanie zniechęconych dzwonków.
Więc chwila prawie obojętna. Towarzyszyłem jej tyle razy. Dziś jed-
nak radosne u mnie przyjęcie, więc zastanowiłem się nad tym, co miało
nadejść. Zamyśliłem się wiernie i wszedłem w nich, idąc śladem wstęgi.
„Niepokój skowyta w nas. Czemu nie przybywasz. Czekamy,
drżący, czekamy — wszyscy!”
A wszelkie stawanie się wokoło przeszło przede mną w zwoje or-
namentu — wzorem upatrzonej wstęgi. Tylko musiałem się w przód
pochylić i patrzeć z bliska. Byłem sobie jak uczniak-krótkowidz,
gdy w umęczeniu, zgięty nad pulpitem, ciągnie kontury, grube, wyra-
ziste. Pasmo okoleń wirowatych linii musiało mnie męczyć, nie czu-
łem jednak. W mózgu rozsiadła się myśl, by ukończyć.
Pojąłem jedno — tajemnicza wstęga może być wyrazem niezna-
nej myśli, wspólnej im wszystkim. A przyjąwszy założenie, jąłem sty-
lizować.
Pod grafion mój nasunęła się para uwiędłych ludzi. Kobieta-aga-
wa, dziwna. Sprawiła mi trudność. Ułatwił mężczyzna, wysmukły,
w ostrych zarysach, o pierwotności sylwet asyryjskich. Mrok przy-
słaniał twarze, tłumił gesty, więc uradowałem się niezmiernie, zrozu-
miawszy, że o wiele łatwiej. Wszedłem w rytm słów dla rozrywki.
— „A gdy nadjedzie mała twoja, wnet ich połączymy”.
— „Czy nadjedzie?…”
— „Za chwil kilka. Posiądą mienie moje i zaciszny dom w mieś-
cie”.
— „Dokąd zaś, dokąd my odejdziem, drogi?…”
— „Z dala od ich szczęścia, ostaniem tu w naszym zagłębiu”.
— „Na ostatek zmarnowanych dni, na krótki ostatek…”
— „Czy bardzo tęsknisz?”
— „Śpieszno mi; byle jak najprędzej!!”
I spłynąwszy w jedną plamę, szli, jak wahadło senne, szepcąc:
prędzej… prędzej.
Dzwonki przestały grać.
Jakiś aparat jeno walił nierytmicznie uderzeniem pulsujących,
trwogą opętanych serc.
Z urzędu wyskoczył młody pan w mundurze i wydawał urywa-
ne rozkazy. Zewsząd pośpieszyły spojrzenia ku niemu. On spostrzegł
i zaczął grę. Zauważyłem, że tajemnicza wstęga zatrzymała się w po-
chodzie i konwulsyjnie wygięła jakoby wyczekiwała na nowe losy.
Więc ją porzuciłem i przeszedłem w szersze wymiary.
A zmusił mię do przejścia ten głupi urzędnik. Ogarnęło mię nieza-
dowolenie, a tuż za nim szły domysły.
Przyjąłem, że urzędnik bardzo nieudolny. Nawet widziałem wy-
raźnie. Zapragnąłem dla niego artyzmu, dla urzędnika kolejowego.
Pojąłem to jako konieczność, pragnąłem — jak śmieszne! — artyzmu
dla wszystkich kolejowych urzędników. Bo oto chwila ważna, pełna
nabrzmiałych pragnień i drgawkowych niepokojów.
A on tak źle gra, tak źle. Oni — tamci, wszyscy tacy zwarci, jedno-
lici. Pytają: „co?” Nic więcej, tylko takie ogromnie rozpaczne: „co?”
On zaś mówi: — „He, he, wiem o wszystkim, ale nic nie powiem.
Nie wypada, zresztą może wam zaszkodzi nagłe wstrząśnienie, gro-
za jest, wielka tylko nie umiem mówić o grozie, ni też grozie prze-
czyć. Patrzcie na mnie, powiadam, że wszystko bardzo dobrze. Ale
nie wierzcie, bo przestalibyście spoglądać ku mnie. Dokądże indziej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin