Żabiński Jan - ZAGADKA EWOLUCJONIZMU - NOWA WERSJA.rtf

(2166 KB) Pobierz

jan

Żabiński

zagadka

ewolucjonizmu

 

 

Od autora

Tyle już razy przechodziłem chrzest drukarski, jednak przy żadnej jeszcze książce nie miałem takiej tremy na myśl, jak ją przyjmą Czytelnicy. Oczywiście nie z powodu jej tematu, ewolucja bowiem to zagadnienie naprawdę pasjonujące wiele ludzi, no a ci, którzy są od tych spraw dalecy, po prostu nie wezmą mojej książki do rąk, tak jak nikt nie wybierze w restauracji potrawy, której szczególnie nie lubi.

Toteż moje obawy są zupełnie innej natury.

Gdyby to miał być podręcznik, to nie liczyłbym się lak bardzo z odbiorcą. Sam lemat narzuciłby pewną formę wykładu, a moją rzeczą byłoby tylko pilnowanie, aby nie pominąć niczego, nie zgubić żadnego zagadnienia i starać się, aby jedno zagadnienie wypływało logicznie z drugiego. Czy w rezultacie byłoby to dla Czytelników mniej lub więcej interesujące, mnie by nie obchodziło. Byłe tylko len, kto z jakichś względów chce lub musi ogarnąć sprawy ewolucyjne i nauczyć się ich, miał je wyczerpująco podane, podręcznika bowiem często nie czyta się nawet stronica za stronicą. Ktoś, kto orientuje się mniej więcej w całości zagadnienia, zagląda tylko do lego lub innego rozdziału, aby przypomnieć sobie lub pogłębić jakiś fragment. Moja byłaby wina, gdyby potrzebnego fragmentu w tym dziele nie znalazł; to byłby rzeczywisty mankament podręcznika.

Ale ta książka podręcznikiem nie jest. Cel jej napisania był zu­pełnie inny.

Jako stary dydaktyk wiem, że już teraz nie potrzeba się wysilać, aby przekonać kogoś, że ewolucja istnieje. A jednak wiem też, że jest to zagadnienie trudno poznawalne, bo nieuchwytne zmysłami, lecz dochodzi się doń na drodze myślowej. To stwarza trudność mego zadania i wywołuje związane z tym obawy. Celem mojej książki nie jest dostarczenie kilku czy kilkunastu dowodów mających nie­zbicie przekonać iż ewolucja istnieje i działa. Moim marzeniem było spreparować tę książkę tak, aby Czytelnika wciągnąć (bo nie chcę tu użyć wyrazu nauczyć) w myślenie ewolucyjne', żeby pokazać, jakie w tej dziedzinie są toki rozumowania, a to jest rzecz bardzo ry­zykowna i trudna. Trudna przede wszystkim dlatego, że przecież każdy z odbiorców książki wymagałby pod tym względem indywidualnego podejścia, dopasowanego do jego mentalności i poziomu wiedzy.

Trzeba było intuicyjnie wyczuć, jaki system statystycznie da pod tym względem najlepsze rezultaty, czyli zadowoli możliwie dużą liczbę Czytelników. Jeśliby mi się to nawet udało, obawiam się, że jednocześnie rozlatywałaby się kompozycyjna zwartość książki. Dowodów na ewolucję dostarcza tyle odłamów nauk biologicznych, bo: i anatomia porównawcza, i embriologia, i systematyka, i paleonto­logia czy anlropogeneza (a wymieniam tylko najważniejsze), iż bardzo trudno byłoby w tej sytuacji zestawić zwartą, a jednocześnie przejrzystą całość.

Przeglądając zestawione tu opowiadania wciąż mam wątpliwości, czy będą w sianie przez lak długi czas utrzymać w napięciu Waszą uwagę, czy Czytelnika nie znudzę ciągłym powtarzaniem i nawra­caniem do spraw już wcześniej poruszonych. A to jest tu konieczne, jeśli daną kwestię mam naświetlić argumentami zaczerpniętymi z różnych działów wiedzy. Pisząc tę książkę miałem wrażenie, jakbym stenografował przebieg jakiejś długiej rozprawy sądowej. Tam rów­nie: nie ma mowy o zwartej kompozycji, zjawia się jakiś nowy fakt i znów sędzia, obrońca czy prokurator nawraca do czegoś, co już było uprzednio wałkowane.

Ja jestem właśnie w podobnej sytuacji, ale czy to zdoła zająć Czytelnika? Czy nie będzie mi wyrzucał owych nawrotów, czy już pod koniec pierwszej części książki nie wykrystalizuje się w nim pogląd, iż jest to nieznośna piła.

A przecież ta książka to, jak powiedziałem, nie podręcznik. Ma ona poszerzyć wiedzę człowieka biorącego ją do ręki dobrowolnie, a nie przymuszonego do zapoznania się z ewolucją z jakichś specjalnych osobistych względów.

Sam nie znoszę przemów, w których autor tłumaczy się, co miał zamiar wyrazić w swej książce, gdyż to od razu nasuwa podejrzenie, iż podświadomie wyczuwa, że się z tego zamiaru nie wywiązał lub wywiązał niewłaściwie. Toteż bardzo proszę, nie traktujcie tych moich słów w tym właśnie sensie.

Ja tylko jedno wiem, że przy żadnym moim dotychczasowym dziele nie byłem tak bardzo zdezorientowany, o ile mi się zamierzenia udały, a o ile nie! I do tego tylko chciałem się przyznać otwarcie. Nie proszę

o              pobłażliwość, przeciwnie, jak najbardziej rzeczowa krytyka ucie­szyłaby mnie najbardziej w myśl zasady: uczmy się na własnych błędach.

No cóż, oddaję ją w każdym razie w Wasze ręce, co z tego wyniknie, najbliższa przyszłość okaże.

Dr JAN ŻABIŃSKI

Wstąp

 

 

Niby to właściwie każdy wie, a jed­nak warto przypomnieć, że człowiek w przeciwieństwie do zwierząt ma aż dwa sposoby poznawania zjawisk swego otoczenia. Jeden z nich — oczywiście ten, który dzieli ze zwie­rzętami, w pewnych punktach je przewyższając, w innych wyraźnie im ustępując — to zmysły. U zwierząt na tym się kończy, to znaczy, że gdy brak im zmysłu jakościowo do­pasowanego do danej podniety lub jeśli niedostateczna wrażliwość istnie­jącego organu zmysłowego nie do­prowadzi zbyt nikłego bodźca do świadomości danej istoty, to już nigdy zjawisko to do jej zasobów poznania się nie dostanie. U człowieka natomiast jest jeszcze inna droga rozeznania, niejako wyższego rzędu, a mianowicie umiejętność tworzenia ogólnych pojęć i z zależności między nimi stwierdzenia takich zjawisk, których żaden organ zmysłowy za­sygnalizować nie jest w stanie. Nie mówię już o zdobyczach technicz­nych dozwalających powiększyć czu­łość poszczególnych organów, jak na przykład sejsmografy, rejestrujące drgania, na które zmysł człowieka jest zupełnie niewrażliwy, mikro­skopy, teleskopy itp.

Mimo że ten drugi system po­znawczy, mianowicie rozumowy, czło­wiek rozbudował w ciągu ostatnich 30 wieków nadzwyczaj wysoko, przy czym lubimy się chwalić uzyskanymi na tym punkcie osiągnięciami, na­leżałoby uczciwie przyznać, że cała ludzkość nie ma podstaw pysznienia się pod tym względem. Niezwykłe wyniki uzyskują tu rzeczywiście po­szczególne jednostki, które, zwła­szcza po śmierci, wszyscy czczą jako genialnych uczonych. Jeżeli nato­miast chodzi o szerokie warstwy ludności, i to nawet tej wykształco­nej, to nie tylko w olbrzymiej prze­wadze dowierza ona jedynie zmy­słom, ale co gorsze, nawet jeśli jakiś genialny uczony w drodze subtelnych rozważań wykryje coś, czego, jak to się mówi, gołym okiem nie widać, a palcom dotknąć się nie daje — szerokie warstwy społeczeństwa przyjmują to z grubym niedowierza­niem do chwili, kiedy ta wykryta rozumowo prawda nie rozpowszechni się w tym stopniu, że nieuznawanie jej kreuje niedowiarka na mniej okrze­sanego aniżeli inni współobywatele. Ale i wtedy przyjmuje się to od­krycie na wiarę, bez wnikliwego wej­rzenia w istotę zagadnienia.

Przyczyną tego stanu rzeczy, po­wiedzmy otwarcie, jest zwykłe le­nistwo. Zobaczyć, dotknąć, posma­kować, usłyszeć — to żaden wysiłek, natomiast rozumować, a choćby na­wet śledzić ciąg czyjegoś rozumo­wania — o, tego jesteśmy, jak to mówią, niezwyczajni.

Tak było 500 łat temu, tak jest niestety i dzisiaj. A żeby Czytelnik nie powiedział, że szkaluję swych bliźnich bez podstaw, przypomnę naszego genialnego rodaka Koper­nika i losy jego czysto rozumowych odkryć, dotyczących budowy, no, jeśli nie Wszechświata, to przynaj­mniej tak zwanego układu słonecz­nego. I nie myślcie, że chcę się tu powołać na to, że nauka jego została wyklęta przez kościół katolicki i że śmierć naturalna uratowała go praw­dopodobnie przed spaleniem na stosie, czego nie uniknęli niektórzy propa­gatorzy jego nauki. Bo to już nie była kwestia wymigiwania się od indywidualnego myślenia, lecz ra-

c*ej spra«y „interesów osobistych“ tak potężnej organizacji, jak kato­licyzm, który poczuł się podobnymi odkryciami zagrożony.

Jeszcze w wieku XIX, czyli nie­mal cztery wieki po Koperniku, na palcach można było policzyć tych, którzy pojmowali, że Ziemia kręci się dookoła Słońca, gdy tymczasem dla pozostałych był to czysty ab­surd, każdy bowiem codziennie stwierdzał, że Ziemia mu się pod no­gami nie rusza, a Słońce przesuwa się po niebie ze wschodu na zachód i co za tym idzie, raczej ono kręci się dookoła Ziemi.

Że i w naszych czasach pod tym względem jest niedużo lepiej, do­wodzi gorąca kampania, jaka się rozpętała wokół sto kilka lat temu ogłoszonej teorii ewolucji, kiedy dzię­ki przekonywającym dowodom Dar­wina stała się głośna i dostała się do powszechnej wiadomości. Jakże wierzyć, iż gatunki zmieniają się, kiedy na każdym kroku każdy stwier­dza, że z klaczy nie rodzi się nic in­nego, jak tylko źrebię, ze słonicy słoniątko, a z nasienia pszenicy czy żyta nie wyrośnie żadne inne zboże, jak tylko właśnie żyto i pszenica.

Po co rozumować, jeśli sam widzę, że jest inaczej?

Piszę ten wstęp przede wszystkim dlatego, aby zwrócić uwagę Czytel­nika, że jednym ze sprawdzianów in­teligencji człowieka jest właśnie re­latywna waga (a może lepiej użyć tu wyrazu — ważność), jaką się przypisuje tym dwóm metodom po­znawczym — gdyż tylko prostacy przekładają nade wszystko doznanie zmysłowe. Człowiek inteligentny na­tomiast wie, że właśnie ono bardzo często myli i informuje bałamutnie, i dlatego dużo wyżej w hierarchii ważności stawia poznanie rozumowe.

10 Szczęśliwie w obecnych czasach jest

już coraz więcej takich, którzy choć sami z lenistwa nie kwapią się jesz­cze do samodzielnego, precyzyjnego myślenia, to jednak orientują się, że tą drogą poznajemy dużo do­kładniej istotę rzeczy aniżeli bezpo­średnio zmysłami.

Z tą intencją właśnie piszę to dzieł­ko, poświęcone zagadnieniu zmien­ności gatunków zwierząt względnie roślin, czyli tak zwanej ewolucji. Życie poszczególnego człowieka jest za krótkie, aby był w stanie własnymi zmysłami skonstatować to zjawisko. Ewentualnie jeżeli nawet gdzieś je dostrzeże, to tylko w postaci tak znikomego fragmentu, że nie daje on jeszcze żadnego obrazu całości procesu. W ciągu ubiegłych tysięcy lat traktowano takie fakty jako prze­jaw jakiegoś wyjątkowego wyrodze- nia czy potworności. Na to bowiem, żeby sobie wytworzyć rzeczywiste pojęcie o efektach zmienności ga­tunków, nie wystarczy stwierdzić, że w tym czy innym przypadku uro­dziło się coś w dużym stopniu od­biegającego wyglądem od kształtów rodziców, ale prześledzić trzeba do­wody, których dostarczają takie na­uki, jak anatomia porównawcza, wskazująca na podobieństwo i zbież­ność poszczególnych narządów u blis­ko w systematyce stojących gatun­ków zwierząt lub roślin, dalej em­briologia, wskazująca na podobień­stwa w rozwoju zarodków różnych gatunków zwierzęcych, no i wreszcie paleontologia, czyli wiedza o isto­tach dawno wymarłych, przed milio­nami lat zasiedlających Ziemię, do­starczająca w interesujących nas kwestiach dowodów bezpośrednich.

Nie od rzeczy również dla tej sprawy jest drabinkowy, że się tak wyrażę, układ gatunków zarówno roślin, jak i zwierząt żyjących współ­cześnie, w jakim dają się one ułożyć

przez systematyka, co wręcz auto­matycznie nasuwa myśl, że taka „schodkowa“ kolejność wskazuje na stopniowe osiąganie jakby wyższego piętra skomplikowania budowy, a jednocześnie doskonałości w dopa­sowaniu do warunków otoczenia.

Jestem w tym szczęśliwym poło­żeniu, że obecnie już nikogo o istnie­niu ewolucji przekonywać nie po­trzebuję. W nikim już sam ten wyraz nie wywołuje „świętego oburzenia“, bo dziś raczej za nieuka uważany jest ten, kto by ją zdecydowanie negował. Mimo to jednak z praktyki wiem, że ta ewolucja przyjmowana jest w zasadzie na wiarę — „bo tak mó­wią uczeni“ — natomiast mało kto zdaje sobie sprawę, z czego ona wy­nika, a zwłaszcza, jakie dowody przemawiają za tym, aby przyjmo­wać istnienie zmienności gatunków i przechodzenia jednych w drugie, choć przebieg tego zjawiska tak uporczywie umyka naszym zmysłom, że dostrzec go można tylko na drodze rozumowej.

Książkę tę piszę nie dla wybra­nych, nie ostrzegam, że na to, aby ją przyswoić, trzeba przejść uniwer­sytecki bądź licealny kurs zoologii lub botaniki, mam nadzieję, że dla zrozumienia jej wystarczą te wiado­mości, jakie daje szkoła podstawowa. Dowody ewolucji staram się przed­stawić tak, aby je mógł pojąć każdy, kto tylko umie czytać. No i jeszcze jedno, byle miał ochotę z nimi się

zapoznać, a co za tym idzie, towa­rzyszyć mi w toku myślenia. A ciąg jego jest taki, jak przed chwilą po­wiedziałem. Zaczynam od dowodów systematycznych.

Ale wcale mi nie potrzebne, aby mój Czytelnik wykuł najpierw syste­matykę zoologiczną czy botaniczną. Nas zresztą zajmować będą zwłasz­cza zwierzęta.

W pierwszej części w kilku roz­działach przedstawię reprezentantów różnych grup zwierzęcych w nadziei, że Wam samym rzuci się w oczy ich coraz bardziej złożona budowa.

Następne rozdziały obejmować bę­dą ewentualne zmiany, jakie zauwa­żyć można w poszczególnych na­rządach lub układach organów. I na tym zakończymy pierwszą część na­szych rozważań.

W drugiej części zapoznamy się z układem w całości określonego ustroju poznanych poprzednio na­rządów, później przedstawię grupy zwierzęce, stanowiące jak gdyby po­most pomiędzy gromadami syste­matycznymi, któro na pierwszy rzut oka, zdawałoby się, nie mają ze sobą nic wspólnego.

Wreszcie na zakończeniu w kilku rozdziałach będę się starał dowieść, że i człowiek uważający siebie za naj­doskonalszy wykwit tego, co w dzie­dzinie istot żywych powstało na Zie­mi, nie odrodził się od swych zwierzę­cych pobratymców i sam również ewo­lucji nie tylko uległ, ale i nadal ulega.

Przez magiczne szkiełko

Każdy już prawie w Polsce umie pisać i prawdopodobnie dla nikogo stawianie liter nie jest wielką sztuką. Toteż gdybym kogokolwiek popro­sił, żeby napisał pierwszą zwrotkę

naszego hymnu narodowego, nie sprawiłoby to nikomu wielkiego tru­du. Gorzej jednak byłoby, gdybym zażądał, aby to wszystko zmieścić na karteczce wielkości znaczka pocz-

Mo sąd*ę, *«' prawdnwym ■tiunm-nioni pr*ejęłaby każdego wia­domość. ii bvł cało wiek, który po­dobnie dhigą treść zdołał wyry«' cie­niutką igłą na... wyobraźcie sobie — na ziarnku ryżu. Do przeczytania tego trzeba było silnie powiększają­cych szkieł. Literki były piękne, równiutkie. Niejeden z uczniów szkolnych mógłby brać z nich wzór przy ćwiczeniach kaligraficznych.

Nikogo dziś nie dziwi mechaniczny zegarek. Nawet wtedy, jeśli wskazuje on coś więcej niż sekundy, minuty, godziny. W niektórych miastach są wieżowe zegary, które wyznaczają — prócz godzin — dni, tygodnie, mie­siące, ba — nawet fazy księżyca. — Cóż w tym nadzwyczajnego? — po­wiecie. — Co najwyżej o parę wska­zówek i o kilka znaków więcej na tarczy zegarowej. — Macie rację. Sądzę jednak, iż zastanowicie się nieco nad tym, jeśli powiem, że widziałem właśnie taki zegarek, a był on wielkości... no, wielkości oczka w pierścionku, gdyż właśnie w pierś­cionku zamiast drogiego kamienia był osadzony. Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, jakich rozmiarów musiały być kółka, sprężynki, ośki i wskazówki w tym maleństwie?

I ile lat życia kosztowała twórcę taka konstrukcja?

Tak, sprawa wielkości obiektu i zmieszczenia w znikomej objętości przeróżnych, działających sprawnie mechanizmów — to coś istotnie god­nego podziwu.

Ci, którzy pamiętają szkolny kurs zoologii, przypomną sobie łatwo ma­leńkie zwierzątka noszące nazwę pierwotniaków. Ta nazwa właśnie wskazuje, że ludzie, którzy je od­kryli (stało się to mniej więcej trzysta lat temu, zaraz po wynalezieniu mi­kroskopu), uznawali je za coś bardzo 12 prostego i pierwotnego. Sam fakt,

że istotki to są tak małe, iż tylko kilka największych gatunków można w postaci pyłku dojrzeć gołym okiem, większość zaś wymaga dwudziesto- i trzydziestokrotnych powiększeń, skłaniał badaczy do mniemania, iż takie zwierzęta mogą wykazywać jedynie nieskomplikowane przejawy życia.

              Rusza się to — mówili — a po­nadto odżywia i oddycha w najpry­mitywniejszy sposób. No i od czasu do czasu dzieli się na połowę, co odpowiada najbardziej prostemu spo­sobowi rozmnażania.

Za szaleńca poczytano by tego, kto spróbowałby przypisywać pier­wotniakom jakieś przejawy psychi­czne lub zdolności odczuwania bodź­ców ze świata zewnętrznego. Jak to? W takim maleństwie? Toż taki pierwotniak nie posiada mózgu. Nie posiada serca, które, pędząc krew po całym ciele, ułatwiałoby jedno­cześnie roznoszenie pokarmu. Nie posiada przewodu pokarmowego, któ­ry by umożliwiał trawienie.

Staranne oględziny pod ówczes­nymi mikroskopami wykazywały, iż

pierwotniak to maleńka grudka ga­laretowatej substancji, wewnątrz któ­rej znajdują się drobne ziarenka lub kropelki. Wszystko to nie zróżnico­wane i jednakowe. Toteż uczeni przez wiele lat objaśniali i pouczali, że taka grudka pełznie nieświadomie i bez celu. A jeśli trafi przy tym na coś jadalnego, kupkę bakterii czy jakiś inny kawałeczek substancji organicz­nej, po prostu oblewa to swoim ga­laretowatym ciałem i trawi. Jeśliby zaś znalazły się w tym pokarmie ja­kieś części...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin