Żabiński Jan
Z ŻYCIA ZWIERZĄT
TOM 1
Autor specjalnie prosi o przeczytanie tych kilku słów...
Mam już za sobą sporo książek wydanych w ciągu ostatnich lat piętnastu, na ogół jednak nie opatrywałem ich przedmowami, gdyż wiem, że te się w zasadzie „opuszcza”. W danym przypadku jednak specjalnie zgłaszam prośbę do Ciebie, Czytelniku, który z jakichś względów wziąłeś do ręki tę książkę, abyś nie zabierał się do czytania tekstu przed rzuceniem okiem na słowo wstępne. Nie pisałem go bowiem z dość nagminną intencją, aby informować dodatkowo o tym, co chciałem wyrazić w mym dziele, gdyż to implicite wskazywałoby na wątpliwości, czy udało mi się dokonać tego w tekście.
Inspiratorem niniejszego trzy stronicowego „przedsięwzięcia” jest poczucie lojalności względem czytelnika, aby z góry uprzedzić, czego może w tym zbiorze mych dawnych i nowych opowiadań oczekiwać, a czego w nim nie znajdzie. I to nie znajdzie dlatego, że świadomie zamieścić tego nie chciałem.
Książka, jak tytuł wskazuje, traktuje o zwierzętach. Stuletnia tradycja zaś przyzwyczaiła zarówno zoologów piszących, jak i ich odbiorców, że obowiązkiem autora jest przede wszystkim uraczyć czytelników szczegółami budowy anatomicznej omawianych istot, no i podkreślić „naukowość” swego dzieła jak najdalszym zagłębianiem się w systematyczny układ omawianej grupy.. •
Ponieważ właśnie taki się ustalił, standard dzieł traktujących o zwierzętach, muszę wyjaśnić, dlaczego u mnie tych informacji nie znajdziesz, a jeżeli tak, to co najwyżej gdzieniegdzie i zaledwie marginesowo.
Już przy opracowywaniu koncepcji tych kilku mających się ukazać tomów wynikła kontrowersja. Jak się łatwo przekonać, każdy rozdział to monografia określonego zwierzęcia — nalegano »więc na mnie, abym tę mnogość gatunków i rodzajów uszeregował przynajmniej według
obowiązującej systematyki: a więc razem — rodzinę kotów, osobno S owady, łącznie — pierwotniaki czy szkarłupnie. Albo — bo na to jest moda w ostatnich czasach — zastosował układ ekologiczny, łącząc wspólnie zwierzęta morskie, zwierzęta lasów, pustyń czy środowiska stepowego. To się wydaje tak słuszne i logiczne, bo przecież w ten sposób niemal niepostrzeżenie wsączyłbym w czytelnika po prostu przez samą kolejność czytania dodatkowe wiadomości o pokrewieństwach między omawianymi gatunkami lub informacje o ich wspólnych środowiskach. A w dodatku to nie wymaga od autora specjalnego wysiłku — czemu więc toleruję we własnym dziele taki kompletny chaos, że gąbka następuje po chomiku, a pchła poprzedza zimorodka?
Sam rozumiem więc potrzebę wyjaśnienia, że „...w tym szaleństwie jest metoda”!
Otóż moją książikę przeznaczałem do czytania, a nie do studiowania zoologii. Na to, jeśli kto chce, znajdzie do woli przeróżnych podręczników. Moja książika ma służyć przede wszystkim przyjemności, gdyż wiele ludzi lubi słuchać o zwierzętach. W żadnym przypadku więc nie chciałbym stwarzać nikomu w czasie jej czytania nastroju ślęczenia za biurkiem i żmudnego zdobywania systematycznych wiadomości, lecz postawić czytelnika w sytuacji turysty, który w czasie wędrówki zwrócił uwagę na leniwie pełznącą w poprzek drogi ropuchę, a za moment zainteresował się jakimś wielkim ptaszyskiem, bez drgnięcia skrzydeł zataczającym koła na błękitnym nieboskłonie...
Cóż by to była za „piła”, gdyfoy ktoś z tej racji, że był to sokół wędrowny, uważał za obowiązek raczyć otoczenie kolejnymi opowieściami o innych naszych rodzimych sokołach, jak kobuz czy pustułka, gdy tymczasem wszystkich już zdążył zainteresować zając, który wyrwał się spod nóg i śmiga właśnie przez zorane pola...
Tak sobie przeskakując ze zwierzęcia na zwierzę, mam nadzieję dużo dłużej utrzymać uwagę czytelnika przy przedstawicielach fauny, a jeśli dowie się on przy tym czegoś nowego, to będzie czysty, prawdziwie „darmowy” zysk, nie opłacany wysiłkiem pamięciowym i nudą.
Jeśli jednak nawyki zakorzeniły się w kimś tak głęboko, że bez paranteli zwierzęcych bohaterów poszczególnych opowiadań obyć by mu się było trudno — w myśl nie tyle może słusznej, co handlowo popularnej zasady, że „klient zawsze ma rację” — umieszczam na
wszelki przypadek przy końcu każdego tomu coś w rodzaju tablicy rodowodowej, wskazującej, kto z kim spokrewniony jest bliżej czy dalej. Służy ona zarazem jako spis rzeczy.
Na więcej koncesji dla tradycji w danym przypadku mnie nie stać.
Z tejże samej racji z góry przepraszam Cię, Szanowny Czytelniku, za unikanie szczegółów anatomicznych. „Przecież to najważniejsze” — zabiadoli każdy domorosły zoolog, odpowiednio ukształtowany przez programy szkół XX wieku. Może i najważniejsze, ale obyć się bez tego można, ja zresztą też uciekam się do opisywania elementów budowy zwierzęcia, ale tylko wtedy, gdy potrzebne to jest do objaśnienia i l:pszego wytłumaczenia jego biologii, a więc sposobu odżywiania, metod wicia gniazda, obrony przed wrogami itd., itd. O ile jednak nie przywiązuję wagi do obarczania Ciebie pełną wiązanką szczegółów anatomicznych, to proszę nie rozszerzać tego na ogólną morfologię. Jeśli chodzi o zewnętrzny wygląd zwierzęcia, to zapoznanie z nim czytelnika uważam za rzecz bardzo istotną, przyznając zresztą, że w tekście poświęcam tym sprawom bardzo niewiele miejsca.
„A więc jednak niekonsekwencja!” — żachnie się niejeden czytelnik.
O, nie! Mimo niepopularności popularyzacji i pauperyzowania tych, którzy się nią zajmują, ja osobiście szczycę się tym, że jestem popularyzatorem, niekonsekwencja zaś to w moim przekonaniu cecha całkowicie dyskwalifikująca parającego się tym fachem. A więc to nie jest z mej strony niekonsekwencja, lecz przerzucenie tej sprawy z wer- balistyki na ilustracje. Po co opisywać, jeśli można coś pokazać? Ale znów realizacja tego niewątpliwie konsekwentnego chwytu natrafia zwykle na trudności w instytucjach wydawniczych, bo podnosi koszt książki, a w dodatku jeśli ta, jak niniejsza, dotyczy zwierząt z całego świata — nie zawsze łatwo jest znaleźć dostatecznie dobre do reprodukcji fotografie.
Toteż kończąc, pragnąłbym wyrazić swoją serdeczną wdzięczność ,,Iskrom”, że w rozumieniu sytuacji, nie stawiały zbytnich tam moim rzeczywiście być może dość zachłannym zakusom co do liczby umieszczonych tu ilustracji, a również doc. W. Strojnemu za ofiarowane zdjęcie ze str. 117 oraz inż. W. Puchalskiemu za zdjęcia susła.
A teiaz niech już tekst książki mówi za siebie!
i A1 1 ]
iifi' *>]
I. DOBROWOLNA WIĘŹNIARKA
J- ym razem bohaterami mojej opowieści będą zwierzęta, pod kilkoma względami rzeczywiście zadziwiające. Są to ptaki, ptaki należące do wspólnej rodziny, której przedstawiciele jednak roztasowali się w dwóch dość odległych od siebie miejscach, bo na Malajach i w centralnej Afryce. Wygląd mają tak charakterystyczny, że zapamiętawszy kilka cech z ich opisu, nawet gdyby nie było załączonych tu fotografii, każdy zobaczywszy kiedyś później — czy to w ogrodzie zoologicznym żywe ptaki, czy choćby ich względnie liche rycinowe wizerunki, zawoła od razu:
— Ależ oczywiście, to nic innego, jak dzioborożec!
Co prawda już w samej nazwie zawierają się wskazania na te osobliwe cechy, o których wspomniałem.
Dziób!
Dziób ich jest tak potężny, jakiego nie widuje się u innych ptaków. Do tej tak króciutkiej definicji trzeba jednak dodać jeszcze kilka omówień. A więc dziób ten nie jest tak niesłychanie długi. Bocian czy czapla biją naszego bohatera pod tym względem, jeśli chodzi o ilość centymetrów, ale też, choć i on nie należy do ułomków, brodźce te dość poważnie górują nad nim rozmiarami ciała. Poza tym ich dzioby, to właściwie dość smukłe dziryty, podczas gdy ten narząd u dzioborożca jest czymś w rodzaju potężnego grubego kilofa, stanowiącego około dwudziestu pięciu procent całej długości ciała.
Widzę, iż tych omówień będzie więcej, niż myślałem, gdyż uprzytomniłem sobie dopiero pisząc te słowa, że prócz dziobo- rożców istnieje jeszcze odrębna rodzina ptaków z zupełnie
innych okolic kuli ziemskiej, a mianowicie z Ameryki Południowej — rodzina, której przedstawiciele również posiadają fantastycznie potężne dzioby. Mam mianowicie na myśli tukany. Dlatego też proszę zapamiętać, że jeśli ktoś ujrzy ptaka z tak pokaźną ozdobą na przodzie głowy, nie powinien przesądzać od razu, że ma do czynienia z dzioborożcem, gdyż może to być przypadkiem właśnie dopiero co wymieniony tukan. Jeśli jednak przy tym na potężnej górnej szczęce dzioba zauważy się jakiś guz, płaską narośl, czy też coś w kształcie sterczącego rogu, to już niewątpliwie podobnym szczegółem nie mogą się poszczycić żadne inne ptaki prócz dzioborożców. Dziób tukanów bowiem, przy swym ogromie, jest jednak zawsze tylko gładkim przedłużeniem sklepienia czoła.
Jeśli zastrzegam się tak obszernie przed niepomieszaniem
tych dwóch rodzin, które ja sam na początku mych studiów zoologicznych uważałem za spokrewnione z racji tej rzucającej się w oczy ozdoby oblicza, to dlatego, żeby ustrzec czytelników przed doprawdy dość poważnym błędem. Bo gdy ktoś pomyli i pomiesza gatunki jakichś muchołówek czy gajówek, różniących się od siebie długością którejś tam lotki czy sterówki, albo obecnością lub nieobecnością barwnego paska na ogonku — nie taka to znów bieda. Natomiast tukany i dzioborożce, to nie tylko dwie odrębne rodziny, ale należą nawet do zupełnie, ale to zupełnie różnych rzędów gromady ptaków. A w dodatku niewątpliwie zadziwi niejednego, gdy się dowie jakich. Oto tukany wraz z rodziną dzięciołowatych stanowią rząd dzięciołów. Rodzina zaś omawianych właśnie dzioborożców mieści się w rzędzie dudków. Jak widać więc, obydwaj ci obcokra-
13
«gggang ¿£1
g jowcy mają u nas w Europie miejscowych, aczkolwiek podlejszych krewniaków, jeśli chodzi o rozmiary ciała i dzioby czy barwność upierzenia.
Tylko że jeśli była mowa o dziobach, a w dodatku wspomniało się przy tym o dzięciołach, boję się, czy ktokolwiek z czytelników nie zacznie rozumować w ten sposób:
Jeżeli dzięcioł niewielkim dziobem umie wykuć i to nie tylko w starym, spróchniałym, ale w młodym, zdro- |h wym drzewie wcale sporą dziuplę, to cze
góż dopiero dokazać potrafi taki tukan, a
może i ów dzioborożec swoim potężnym narzędziem.
Ale tu akurat przypomina mi się jako porównanie taki kawał klownów, który kiedyś widziałem w cyrku.
Oto na arenie stoją dwa zawiązane worki. Jeden tak może na pięćdziesiąt centymetrów wysoki i dwadzieścia pięć szeroki, drugi potężny wór o wymiarach trzy na półtora metra. Oba czymś mocno wypchane. W tym momencie wchodzi dwóch groteskowych siłaczy. Jeden prawdziwy olbrzym z potężnymi muskularni na całym ciele, a drugi po prostu liliput. Olbrzym podbiega szybko do małego woreczka i z wyraźnym wysiłkiem zarzuca go sobie na ramię. Mały jego towarzysz podsuwa się pod wielki wór, unosi go z łatwością i żwawo podąża za ledwo
wlokącym się pod ciężarem swej niewielkiej paczki kolegą. Przed wyjściem z areny spotyka ich nieszczęście, obaj potykają się i obaj już leżą na piasku jak dłudzy. Podczas upadku jednak rozwiązały się worki, przy czym z jednego sypią się ołowiane śruciny, z drugiego zaś leci wkoło pierze.
No, przypuszczam, iż każdy domyślił się już tego na początku, gdym tylko zaczął opowiadać tę niewybredną anegdotę.
W każdym razie z moim dzioborożcem sytuacja jest analogiczna.
Wszyscy, choć trochę orientujący się w tym, ile waży tkanka kostna, na pewno nie przypuszczali nawet, aby wnętrze tych dwu rogowych pochewek dolnej i górnej szczęki ptaka mogło być wypełnione mocną, litą kością, tak jak to jest w tym małym, dłutowatym dziobku dzięcioła. I rzeczywiście, zarówno u tukana, jak i dzioborożca, wewnętrzna tkanka dzioba — to po prostu pełen luk i komór gąbczasty zrąb cieniutkich, tyle że sztywnych blaszek i włókien kostnych. Taki dziób może służyć jako kleszcze do chwytania, ale zdolny jest zgniatać co najwyżej miękkie soczyste owoce.
Wprawdzie nasze dzioborożce p,rócz pokarmu roślinnego zjadają także owady. oraz drobne ssaki, ale i tu dziób działa tylko jako organ chwytny, gdyż nawet zatłuc nim ofiary nie bardzo są w stanie, bo jak się okazuje, zabijanie nieszczęsnej zdobyczy odbywa się w ten sposób, że ptak trzyma ją w zaciśniętych szczękach i wali nią aż do skutku o ziemię.
Zresztą zdradzę jeszcze jedną interesującą niedogodność przy odżywianiu się tego biedaka, którego paszcza jest tak niesłychanie rozrośnięta.
Oto język nie nadążył we wzroście za obydwiema szczękami, co uniemożliwia połykanie kęsa trzymanego w dziobie, tak zwyczajnie, zaledwie kilkakrotnie go poprawiwszy, jak to czyni większość ptaków. Tu sytuacja jest znacznie kłopotliwsza i zdobycz nie dostanie się inaczej do przełyku, dopóki dziobo- rożec nie wykona typowo żonglerskiej sztuki polegającej na podrzuceniu już zamęczonej ofiary w powietrzu, a następnie
podstawieniu szeroko otwartej paszczy, aby „pieczone gołąbki” wpadły mu same do... już nie tylko do gąbki, ale głęboko w gardziel.
A tera2 jeszcze poświęcimy parę słów tej wspomnianej na początku tak charakterystycznej dla tego ptaka narośli.
Bywa ona bardzo rozmaita w kształcie i zajmuje zazwyczaj przestrzeń od jednej trzeciej dzioba aż do ciemienia. Gzasem występuje jako płaska rogowa nakładka, czasem jako jeden lub dwa rogi, skutkiem czego pewien gatunek z tej rodziny został nawet nazwany ptakiem nosorożcem. Czasem narośl ta ma
kształt otwartej z przodu rury. W każdym razie bardzo trudno byłoby odpowiedzieć jakiemuś ciekawskiemu, który by się chciał dowiedzieć, co za pożytek można mieć z takiego urządzenia.
Ewolucja bowiem stała się już tak popularna, że każdy nie
mal, usłyszawszy o jakimś nieco bardziej niezwykłym organie na ciele zwierzęcia, pyta natychmiast, do czego to służy i jaki pożytek odnosi właściciel z posiadania czegoś takiego. Nauka Darwina niepostrzeżenie przeniknęła w mentalność ludzką tak głęboko, iż trudno sobie wyobrazić, żeby dowolny narząd, na
jaki u zwierzęcia zwróciło się uwagę (z wyjątkiem oczywiście zanikających organów szczątkowych), nie musiał być dlań zarazem i pożyteczny, i potrzebny. Darwin to bowiem, podkreślając istnienie walki o byt w przyrodzie, a w związku z tym dochodzenie do rozpłodu przeważnie sztuk najlepiej przystosowanych, wpoił w nas mniemanie, że jedynie cechy pożyteczne dla zwierzęcia czy rośliny mogą być podtrzymywane i przekazywane na dalsze pokolenia. Jednym słowem, tylko one wmontowują się na stałe w wygląd przedstawicieli danego gatunku.
Otóż mimo iż całą resztę opowieści poświęcę pewnym właściwościom dzioborożca, które chciałbym potraktować jak najbardziej ewolucyjnie — to jednak w przypadku owych narośli na dziobie z góry stwierdzam, że trzeba by chyba wyjątkowo speku- latywnej pomysłowości, żeby przypisać im jakieś istotnie użyteczne znaczenie.
Przejdźmy jednak wreszcie do zapowiadanej, najbardziej zadziwiającej właściwości tych ptaków. Nie jest to cecha anatomiczna, lecz raczej zwyczaj występujący na dobrą sprawę niemal u wszystkich dzioborożców w okresie lęgowym.
Mimo że zastrzegłem, iż tym potężnym dziobem wycinania czy wykuwania jam w pniu dokonywać nie sposób, to jednak niemal wszystkie gatunki z omawianej rodziny jaja swe składają właśnie w dziuplach drzew. Ale przecież w lasach podzwrotnikowych, gdzie żyją bohaterowie mego opowiadania, w tym niezwykłym bo-
gactwie roślinności, natrafić na naturalnie wypróchniały pień nie jest znów tak niesłychanie trudno. Kując jednak samemu dla siebie dziuplę, można próbować nadać jej odpowiedni kształt, drążyć ją głęboko i szeroko, pozostawiając tylko niewielki otwór wejściowy. Naturalne dziuple natomiast, przeważnie zieją tylko wielką czeluścią, a taki kształt jest raczej nie sprzyjający, bo wystawia matkę siedzącą na gnieździe na „widok publiczny”. Wobec czego wszystkie gatunki dzioborożców zabierają się do sztucznego nadania dziupli takiej postaci, aby jednak spełniała rolę schowka dla całej rodziny.
A czynią to tak...
Parka w czasie okresu godowego metodą jaskółek znosi glinę i zamurowuje obszerny otwór wejściowy dziupli, a gdy sprowadzi go już do stosunkowo wąskiej szczeliny — samica wciska się do środka i znosi na podkładzie ze znajdującego się na dnie próchna kilka jaj, które zaczyna starannie wysiadywać, tym staranniej, że właściwie nigdzie ruszyć się nie może, gdyż jednocześnie samiec dokończył już zamurowywama jej, mniej więcej tak, jak to uczyniono z Mazepą na rozkaz wojewody. Co prawda z tą różnicą, że tamten biedny paź miał w tym więzieniu zginąć z głodu i pragnienia, tu zaś czuły małżonek pozostawia niewielką szczelinę, akurat taką, aby samica mogła wytknąć koniec dzioba za każdym razem, gdy przyniesie jej coś na przekąskę.
Trzeba przyznać, że aprowidowanie małżonki prowadzi ten nie tak okrutny „wojewoda” bardzo starannie i z dużym nakładem własnej pracy i trudu, tym bardziej że po mniej więcej trzydziestu dniach wysiadywania przybywa jeszcze kilka dziobów, które również domagają się pożywienia. Nic dziwnego, że w niespełna trzy tygodnie od wyklucia młodych rodzinka opływająca we wszystko przybiera na wadze, przebywający zaś na wolności mąż i ojczulek w szybkim tempie chudnie i biednieje.
Ale dopiero zacytowane liczby przekonają każdego dowodnie, jakiej to klasy wysiłek.
A więc u gatunku, gdzie samiczka opuszcza swą celę dopiero
po stu dniach od momentu zamurowania, i to z młodymi już wypierzonymi i umiejącymi fruwać, samiec w tym okresie odlatywał i powracał do gniazda tysiąc sześćset razy, dostarczając z tych wycieczek małżonce dwadzieścia cztery tysiące przeróżnych owoców.
Ale tu, w momencie kiedy więźniarka zaczyna dziobem kruszyć mury swojej celi, kończy się przynajmniej praca ojca dla rodziny i biedak może się wreszcie zająć sobą i poprawieniem własnej kondycji.
W innym natomiast przypadku, ściślej u innego gatunku, matka wyłazi z dziupli już wtedy, kiedy małe zaczynają dopiero dostawać piór, i mowy nie ma, aby je w tym stanie wyprowadzać ze schronu, w którym się wylęgły. Wobec czego oboje rodzice zamurowują pisklęta z powrotem i nadal dostarczają pożywienia. No ale W każdym razie samiec odczuwa już dużą ulgę, gdyż nie tylko odpadł do zapełniania dziób samicy,
ale nadto teraz ona sama bierze wydatny udział w karmieniu potomstwa, aż do czasu, kiedy bez żadnego ryzyka będzie można skruszyć mury zasłaniające dziuplę i dzieci przekazać ich własnemu losowi.
Jeśliby tu ktoś zapytał o pożytek z takich zwyczajów lęgowych, to odpowiedź chyba niedwuznacznie rzuca się w oczy. A więc łatwo bardzo w myśl Darwinowskiej teorii selekcji istot najlepiej przystosowanych wyobrazić sobie, jak wytworzyły się one stopniowo w czasie wieków. A mianowicie te jakieś pradawne dzioborożce, które miały wówczas zaledwie tendencję do zastawiania czy zwężania otworów dziuplowych, rzeczywiście jako mniej eksponowane rzadziej ginęły od wrogów niż te, które się lęgły w niczym nie ulepszonej „jaskini” drzewnej. Wobec czego ród najmocniej zamiłowanych murarzy coraz bardziej rozprzestrzeniał się na świecie, przekazując wciąż potomstwu te swoje tendencje budowlane, co w końcu doprowadziło do kunsztu, jaki stwierdzamy u tych ptaków obecnie.
Co więcej, trzeba wiedzieć, że ów okres swej przymusowej niewoli samica zużytkowuje na odbycie linki, to jest całkowitej dorocznej zmiany upierzenia. Oczywiście nie ma na to
wiele czasu, gdyż w dwa, a co najwyżej w trzy miesiące nie tak łatwo odnowić wszystkie pióra, zwłaszcza najważniejsze przy unoszeniu się w powietrze — lotki skrzydłowe i sterówki ogonowe. W każdym razie już w kilka dni po zamurowaniu pani dzioborożcowa siedzi na jajach nagusieńka — mniej więcej jak oskubana gęś.
Pożytek więc takiego dobrowolnego zamknięcia jest niewątpliwy, bo to i jaja nie są narażone na niebezpieczeństwo, i matce-opiekunce nic nie grozi w czasie, gdy się pozbyła piór i latać nie może. Wszystko to co prawda uzyskuje się kosztem bardziej wytężonej pracy samca, ale jest to chyba „sprawiedliwe”, gdyż na produkcję jaj (co nie należy wcale do byle jakich wyczynów) wysilał się jedynie organizm matki.
A zatem takie instynkty mogą się wytworzyć w drodze doboru naturalnego u tej rodziny ptaków, potęgując się z pokolenia na pokolenie.
Ale nie zamykajmy na tym sprawy i poświęćmy jej jeszcze nieco uwagi. Jeżeli coś wytworzyło się właśnie w drodze stopniowych przystosowań, które w sposób naturalny i życiowy wykazały rzeczywiście najlepszą przydatność, to przecież
...
Klemens_Werner