Suma wszystkich strachow t.1.rtf

(1692 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Tom Clancy

 

 

 

SUMA WSZYSTKICH STRACHÓW

tom 1

 

(Przełożył: Piotr Siemion)


Jeśli posadzić przy jednym stole najodważniejszego

marynarza, najbardziej nieustraszonego lotnika

i najmężniejszego żołnierza - cóż ujrzymy? Jak się sumuje

ich strach.

 

Winston Churchill

 

 

Dwaj adwersarze wytoczyli swoje wojska na błonia Camlan,

by wszcząć rokowania. Obie strony były uzbrojone po zęby,

obie też podejrzewały skrycie, że przeciwnik zechce

spróbować jakiejś sztuczki albo fortelu. Rokowania

postępowały wyśmienicie, gdy naraz jednego z rycerzy

ukąsiła żmija. Rycerz wyszarpnął miecz, by zabić gada.

Na widok obnażonego ostrza, inni rycerze runęli na siebie,

wszczynając straszliwą rzeź-

Kronikarz (...) uściśla, iż rzeź okazała się szczególnie

krwawa dlatego, że do bitwy doszło przypadkiem, a tym

samym nikt nie zdążył się do niej przygotować.

 

Herman Kahn, “O wojnie termojądrowej”


Prolog

Złamana strzała

 

“Jako wilk na owczarnię...” - powtarzali później w nieskończoność komentatorzy, którzy uznali, że sławny wers lorda Byrona najtrafniej oddaje atmosferę syryjskiej ofensywy na bronione przez Izrael Wzgórza Golan o godzinie czternastej czasu miejscowego, szóstego października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Nie ulega także wątpliwości, że takim właśnie obrazem delektowali się w myślach co bardziej poetycko nastawieni dowódcy syryjscy, dopracowując szczegóły operacji, w czasie której na pozycje izraelskie rzucić mieli taką liczbę czołgów i artylerii, o jakiej się nie śniło najbardziej chełpliwym generałom pancernych dywizji Hitlera.

Tak się jednak złożyło, że owieczki, na które w ów ponury paź­dziernikowy dzień skoczyła armia syryjska, bardziej przypominały dzi­kie muflony podczas jesiennej rui niż jagniątka opisywane w bukolicznej poezji. Dwie trzymające Wzgórza Golan brygady izraelskie stanowiły doborowe jednostki. Mimo dziewięciokrotnej przewagi przeciwnika, Siódma Brygada nie drgnęła nawet i utrzymała północną część Golanu, dzięki swojej sieci umocnień, umiejętnie wiążącej sztywność obrony z manewrowością. Poszczególne gniazda oporu broniły się zajadle, spy­chając natarcie Syryjczyków w wąskie skalne doliny, gdzie napastnik trafiał pod ogień manewrujących izraelskich czołgów, czuwających do­tąd w zasadzce za Fioletową Linią. Kiedy drugiego dnia nadciągnęły posiłki, obrońcy nadal panowali nad sytuacją, chociaż wciąż groziła wymknięciem się spod kontroli. Po czterech dniach walk z Siódmą Bry­gadą, syryjska armia pancerna dymiła na pobojowisku, nie zdoławszy sforsować izraelskiej obrony.

Brygada “Barah” (czyli “Grom”), broniąca południowej części Wzgórz Golan, nie miała jednak aż tyle szczęścia. Teren dawał tu mniej szans na skuteczną obronę, a dowództwo syryjskie wykazało większy talent. W ciągu kilku godzin obrona “Gromu” rozpadła się na kilka części. Wprawdzie każda z izolowanych grup okazała się groźniejsza niż gniazdo żmij, lecz syryjskie zagony pancerne natychmiast runęły w powstałe luki, kierując się w stronę strategicznego celu, za który obrano Jezioro Galilejskie. Bitwa, jaka się wywiązała w ciągu następnych trzydziestu sześciu godzin, stanowiła dla armii izraelskiej najcięższą próbę od czasu wojny w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku.

Drugi rzut zaczął wzmacniać obronę dopiero nazajutrz. Odwody mu­siano kierować w rejon walk w sposób rozdrobniony, zatykając dziury, blokując szosy czy wręcz zagradzając drogę własnym oddziałom, które załamały się w ogniu walki i po raz pierwszy w historii Izraela ruszyły do ucieczki pod naciskiem arabskiego natarcia. Dopiero na trzeci dzień Izrael zdołał skupić siły w pancerną pięść i najpierw otoczono, a potem zdruzgotano wojska syryjskie, które dokonały tak głębokiego przełama­nia. Rozjuszeni żołnierze izraelscy bez chwili zwłoki przeszli do kontrnatarcia, odrzucając Syryjczyków w stronę ich stolicy i zmuszając do poddania się na równinie pełnej spalonych czołgów i przerażonych mężczyzn. Gdy zapadał zmierzch, szturmowcy z obu brygad usłyszeli w radio­stacjach skierowany do nich komunikat najwyższego dowództwa Sił Zbrojnych Izraela:

OCALILIŚCIE NARÓD IZRAELSKI.

Tak było w istocie. Mimo to jednak poza Izraelem, nawet w szkołach, w których wykłada się sztukę wojskową, mało kto pamięta o tamtej epic­kiej bitwie. Podobnie jak podczas wojny sześciodniowej w tysiąc dzie­więćset sześćdziesiątym siódmym roku, całą uwagę i podziw świata sku­piły na sobie spektakularne działania wojskowe na Synaju: forsowanie Kanału Sueskiego, bitwa o “Chiński Folwark” czy okrążenie egipskiej Trzeciej Armii. Może to dziwić, zważywszy straszliwe ewentualne skutki walk o Golan, u samych bram Izraela. Ci żołnierze Siódmej Brygady i brygady “Grom”, którzy przeżyli wojnę, zdawali sobie jednak sprawę ze swoich zasług, a oficerowie obu jednostek mogli pocieszać się myślą, że miara talentu i odwagi, jakiej wymagała bitwa o Wzgórza, stawia ich na równi z obrońcami Termopili, Bastogne i Gloucester Hill.

Każda wojna zna ironiczne zrządzenia losu, a wojna październikowa nie stanowi wyjątku. Jak często bywa podczas heroicznej obrony, poświę­cenie żołnierzy i tym razem okazało się niepotrzebne; czy raczej, nie byłoby potrzebne, gdyby wywiad izraelski właściwie odczytał doniesie­nia z Syrii. Gdyby nie pomyłka sztabu, dwanaście godzin przed atakiem wcielono by w życie gotowe plany, w porę wzmacniając odwodami linię obrony na Wzgórzach Golan. Przy takim obrocie sprawy, nie doszłoby po prostu do heroicznej obrony pozycji, i nie musiałoby zginąć tylu czołgistów i piechurów. Ich liczba była tak wielka, że dopiero po kilku tygo­dniach ujawniono straty własne dumnemu lecz dotkliwie zranionemu narodowi. Gdyby zareagowano wcześniej na doniesienia, masakra dosię­głaby Syryjczyków daleko przed Fioletową Linią, i nie pomogłaby im w niczym ogromna kolekcja radzieckich czołgów i armat; trudno zaś byłoby sławić pamięć masakry. Nigdy nie udało się przy tym wyjaśnić do końca, dlaczego zawiodło wówczas rozpoznanie sytuacji. Czy osławiony Mossad nie zdołał zorientować się w arabskim planie? Czy też może izraelscy politycy nie potrafili skorzystać z otrzymanego ostrzeżenia? Kwestią tą wkrótce zajęła się, oczywiście, prasa całego świata, rozpisu­jąc się jednak głównie na temat zaskakującego ataku wojsk egipskich i przerwania przez nie okrzyczanej linii Bar-Lewa podczas forsowania Kanału Sueskiego.

Równie poważny, lecz mniej widoczny okazał się tu zasadniczy błąd popełniony kilka lat wcześniej przez tak zwykle wszechwiedzący sztab generalny Izraela. Mimo znakomitego wyposażenia w działa, izraelskie wojsko nie miało w swoim składzie zbyt wiele artylerii rakietowej, szcze­gólnie z punktu widzenia radzieckiej doktryny wojennej. Zamiast polegać na skoncentrowanych ugrupowaniach ruchomej artylerii polowej, Izraelczycy zdali się prawie całkowicie na moździerze, których duża liczba nie kompensowała niewielkiego zasięgu, a także na lotnictwo wsparcia takty­cznego. Skutek był taki, że podczas walk o Golan na jedno izraelskie działo przypadało dwanaście luf syryjskich, a na baterie izraelskie spadała lawi­na ognia nie pozwalająca skutecznie wspierać własnej, słabnącej obrony. Błąd ten kosztował Izrael życie wielu żołnierzy.

Jak bywa z większością zgubnych błędów, także w opisywanej tu historii zawinili ludzie inteligentni i działający w najszlachetniejszych zamiarach. Te same myśliwce bombardujące, które atakowały Golan, ponad godzinę później potrafiły już siec ognistym deszczem okolice Suezu. Izraelskie siły powietrzne były bowiem pierwszą flotą lotniczą świata, w której zajęto się “martwym czasem” między kolejnymi lotami bojowymi. Obsługa naziemna ćwiczyła się więc w swoich działaniach dokładnie w ten sam sposób jak mechanicy samochodów wyścigowych, a jej szybkość i umiejętności po­dwajały w efekcie skuteczność bojową każdej maszyny, dzięki czemu lot­nictwo izraelskie zyskało na elastyczności i sile rażenia. Nic dziwnego, że jeden phantom i skykawk wydawał się sztabowcom bardziej godny uwagi niż tuzin haubic samobieżnych.

Izraelscy sztabowcy odpowiedzialni za plan operacyjny zapomnieli jednak wziąć pod uwagę, że Arabowie zostali uzbrojeni przez Moskwę, a co za tym idzie, przejęli także radziecką myśl taktyczną. ZSRR,, który liczył się zawsze z perspektywą zmagań z lotnictwem NATO, niewątpli­wie lepszym od radzieckiego, wcześniej skupił wysiłki konstruktorów na rakietach ziemia-powietrze (SAM), dzięki czemu modele radzieckie uz­nawano tradycyjnie za najlepsze na świecie. Nie kto inny, jak rosyjscy sztabowcy potraktowali więc zbliżającą się wojnę październikową jako wspaniałą szansę do wypróbowania najnowszego uzbrojenia i doktryny taktycznej. Okazji rzeczywiście nie przegapiono: arabscy klienci otrzy­mali od radzieckich dostawców sieć obrony przeciwlotniczej, o jakiej nie mogło się w tamtych czasach nawet śnić wojskom Północnego Wiet­namu czy krajów Układu Warszawskiego. Arabowie dysponowali nieprzebitym murem powiązanych ze sobą baterii rakiet przeciwlotniczych i stacji radarowych, dyslokowanych w głębi teatru działań. Pancernym zagonom towarzyszyły tymczasem samobieżne wyrzutnie rakiet przeciw­lotniczych, dzięki czemu strefę aktywnej obrony przed samolotami roz­ciągnięto nad pierwszą linią atakujących wojsk. Oficerowie i żołnierze, którzy mieli obsługiwać nowy sprzęt, zostali starannie wyszkoleni, czę­ściowo w samym ZSRR, a na dodatek mieli okazję w pełni skorzystać z wiedzy, jaką Rosjanie i Wietnamczycy zdobyli na temat amerykańskiej techniki wojennej i taktyki, przejętej od USA, jak można było oczekiwać, także przez armię izraelską. Spośród wszystkich arabskich uczestników wojny październikowej, jedynie wojska przeciwlotnicze osiągnęły zakła­dany cel, gdyż przez dwa dni skutecznie neutralizowały działania lotnic­twa Izraela. Gdyby zaś działania lądowe potoczyły się zgodnie z planem, dwa dni zupełnie by wystarczyły.

Tu właśnie rozpoczyna się na dobre niniejsza opowieść. Sytuację na Wzgórzach Golan bardzo prędko oceniono jako poważną. Z rozproszo­nych i niedokładnych informacji, jakie docierały z oszołomionych szta­bów obu brygad, dowództwo izraelskie wyciągnęło wniosek, że działania wymknęły się spod kontroli. Wyglądało na to, że najstraszliwszy koszmar staje się rzeczywistością: armia została kompletnie zaskoczona atakiem, a przeciwnik zaczyna zagrażać kibucom na północy kraju. W izraelskich cywilów i dzieci mierzyły już lufy syryjskich czołgów, które lada chwila miały stoczyć się z Golami na równinę. Pierwsza reakcja sztabowych oficerów operacyjnych przypominała więc zwyczajną panikę. Wytrawni oficerowie operacyjni potrafią jednak uwzględnić w swo­ich planach nawet panikę. Dla narodu, któremu wrogowie otwarcie poprzysięgli fizyczną zagładę, nie istnieją zbyt ostre czy niedopuszczalne metody obrony. Jeszcze w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku Izrael, podobnie jak jego sojusznicy z USA i z innych państw NATO, oparł swój generalny plan obronny na opcji nuklearnej. Siódmego października o trzeciej pięćdziesiąt pięć nad ranem czasu lokalnego, zaledwie w czternaście godzin po rozpoczęciu się walk, izraelska baza lotnicza pod Beer Szewą otrzymała teleksem rozkaz podjęcia przygoto­wań do planu JOZUE.

Izrael nie miał w tamtym czasie zbyt wielu bomb jądrowych - i po dziś dzień zaprzecza, jakoby w ogóle dysponował bronią nuklearną. Inna spra­wa, że gdyby doszło już do użycia tej broni, liczba bomb miałaby znacznie drugorzędne. W jednym z wielu podziemnych bunkrów amunicyjnych w Beer Szewie znajdowało się dwanaście dość zwyczajnych przedmiotów, które od innych bomb i zasobników, podwieszanych pod skrzydłami samo­lotów szturmowych, różniły się na oko jedynie rzędem srebrno-czerwonych pasków wzdłuż boku. Bomby nie miały stateczników, a ich kadłuby z oksy­dowanego na brązowo, polerowanego aluminium, z kilkoma ledwo widocz­nymi szwami i zaczepami, wyglądały całkiem zwyczajnie. Były takie nie bez powodu. Przypadkowy czy nie wtajemniczony obserwator łatwo mógł uznać przedmioty za zapasowe zbiorniki paliwa albo zasobniki z napal­mem i niewątpliwie nie poświęciłby im wiele uwagi. Każdy z obłych kształ­tów był jednak bombą atomową z ładunkiem plutonu o mocy sześćdziesię­ciu kiloton, zupełnie wystarczającym, by wykroić serce dużemu miastu, uśmiercić tysiące żołnierzy w otwartym terenie, albo też, po doczepieniu do zewnętrznej powłoki bomby pancerza z kobaltu, śmiertelnie skazić teren dla wszelkich form życia na długie lata.

Tej nocy w bazie Beer Szewa panował wściekły ruch. Przez bramy napływali wciąż nowi rezerwiści z całego niewielkiego kraju, poprze­dniego dnia oderwani przez wojnę od obrządków religijnych i rodzin­nych wizyt. Ci żołnierze, których wojna zaskoczyła na służbie, padali z nóg, wyczerpani trwającym od kilkunastu godzin, niebezpiecznym za­jęciem, jakim jest podwieszanie bomb i rakiet pod samolot. Nawet nowo przybyłym nie dane było pospać. Jedna z drużyn technicznych (której ze względu na bezpieczeństwo nie wyjawiono charakteru zadania), uzbra­jała właśnie w bomby atomowe klucz myśliwców bombardujących typu A-4 Skyhawk, obserwowana czujnie przez dwóch oficerów, zwanych “nadzorcami”. Ich rola istotnie polegała na nadzorowaniu wszystkich, najmniejszych nawet szczegółów manipulacji przy broni jądrowej. Ni­skie wózki z bombami podtoczono pod centralny zaczep każdego z czte­rech samolotów, po czym podniesiono kadłuby na wysięgnikach i za­trzaśnięto zamki bombowe. Mniej wyczerpani z techników mogli się zorientować, że bombom brakuje jeszcze zapalników i stateczników, a skoro tak, to widocznie spóźnia się oficer odpowiedzialny za uzbroje­nie ładunków, zresztą nic dziwnego, bo tego pamiętnego świtu spóźniali się wszyscy i wszystko. W dziobie każdej bomby znajdował się układ elektroniczny, za którym umieszczono już odpowiednio wcześniej ładu­nek wybuchowy i kapsułę z materiałem rozszczepialnym, zwane łącznie po prostu “pakietem fizycznym”. W odróżnieniu od broni amerykańskiej, izraelskie bomby atomowe nie były przenoszone przez dyżurujące samo­loty w okresie pokoju, a co za tym idzie, brakowało im skomplikowanych zabezpieczeń, w jakie wyposażali amerykańskie ładunki pracownicy za­kładów nuklearnych Pantex niedaleko miasta Amarillo w Teksasie. De­tonator izraelskich bomb składał się z dwóch części, z których jedną mocowano w przedniej części pocisku, a drugą przykręcano wraz ze statecznikami ogonowymi. Części detonatorów przechowywano w innym miejscu niż główne ładunki Izraelskie bomby były nader prymitywne w porównaniu z bronią amerykańską czy radziecką, co jednak o niczym jeszcze nie świadczy, bo pistolet, choć jest prymitywniejszy od karabinu maszynowego, z bliskiej odległości zabija równie skutecznie.

Kiedy zainstalowano już i uaktywniono detonatory dziobowe i ogono­we, pozostało jeszcze umieścić w kabinie każdego myśliwca specjalną tablicę przyrządów i przyłączyć do bomby kabel elektryczny z kadłuba samolotu. Od tej chwili ładunki były “sterowane miejscowo”, czyli powie­rzone pieczy młodych, agresywnych pilotów, którzy mieli je zrzucić przy zastosowaniu manewru, zwanego “pętlą kretyna”. Wskutek tej akrobacji, bomba zaczynała szybować po krzywej balistycznej, a pilot po zwolnieniu zamków mógł próbować wyprowadzić maszynę z pola rażenia eksplozji nuklearnej.

W zależności od sytuacji, i po zezwoleniu “nadzorców”, główny oficer do spraw uzbrojenia w Beer Szewie mógł zamocować w bombach deto­natory. Na szczęście właściwy oficer nie palił się wcale do tego, żeby trzymać rząd uzbrojonych “atomówek” na pasie startowym, na który pech mógł w każdej chwili zesłać arabskie bomby. Oficer był ponadto osobą religijną i choć w tamten posępny, zimny świt nad jego krajem zawisła wielka groźba, po cichu odmówił dziękczynną modlitwę, kiedy w Tel Awiwie przeważył rozsądek i odwołano plan JOZUE. Grupka do­świadczonych pilotów, mających prowadzić maszyny, powróciła do sali odpraw dywizjonu, gdzie kazano jej zapomnieć o planowanej akcji. Ofi­cer do spraw uzbrojenia natychmiast rozkazał odczepić bomby i umie­ścić je z powrotem w bunkrze.

Kiedy zziajani jak psy żołnierze z drużyny obsługi zaczęli odpinać bomby z zamków, druga drużyna podtoczyła nowe wózki, by przezbroić skyhawki, tym razem w zasobniki z rakietami Zuni. Piloci otrzymali tym­czasem nowe rozkazy. Kierunek Wzgórza Golan. Uderzyć na syryjskie kolumny pancerne nacierające w sektorze Fioletowej Linii brygady “Grom” z kierunku Kafr Szams. Technicy z obu drużyn potrącali się nawzajem pod samolotami, próbując robić swoje. Jednocześnie zdejmo­wali bomby, które nie byty wcale zwykłymi bombami, i podwieszali pod skrzydłami metalowe kasety pełne rakiet Zuni.

Oczywiście na lotnisku w Beer Szewie znajdowało się dużo więcej samolotów. Powracała właśnie grupa wysłana o pierwszym brzasku nad Suez; a raczej, powracały jej resztki. Arabowie zestrzelili maszynę zwia­du elektronicznego typu Phantom RF-4C, a towarzyszący jej myśliwiec F4-E ledwo się dowlókł do bazy na jednym silniku, roniąc paliwo z po­dziurawionych zbiorników w skrzydłach. Pilot przekazał już drogą ra­diową ostrzeżenie przed nowymi rakietami ziemia-powietrze, być może właśnie tymi SA-6, przed którymi ostrzegał wywiad. System wykrywania na pokładzie phantoma w ogóle nie zarejestrował wiązki fal radarowych naprowadzających rakietę na cel. Maszyna rozpoznawcza została trafio­na bez ostrzeżenia, a pilotowi myśliwca tylko dzięki szczęściu udało się umknąć czterem wycelowanym w niego innym rakietom. Zanim uszko­dzony myśliwiec chwiejnie dotknął betonu, wiadomość została błyskawi­cznie przekazana do dowództwa wojsk lotniczych. Maszynę poprowadzo­no daleko na koniec lądowiska, w pobliże miejsca, gdzie stały cztery skyhawki. Pilot pokołował w ślad za prowadzącym go gazikiem w stronę czekających wozów strażackich, lecz zaledwie zdążył się zatrzymać, wy­strzeliła mu opona. Uszkodzona goleń podwozia również ustąpiła, a dwudziestotonowy myśliwiec rąbnął w beton pasa startowego jak kufer pe­łen zastawy stołowej. Natychmiast zapaliło się cieknące paliwo, a pło­mień, choć niewielki, ogarnął cały samolot. Strażacy podbiegali już pod osłoną mgły wodnej z hydrantu, a dwaj “nadzorcy”, ponieważ stali naj­bliżej, rzucili się wyciągać obu pilotów z płonącej kabiny. Kiedy wynosili pierwszego, w całą grupę trysnęły odłamki eksplodującej w ogniu amu­nicji. Jeden ze strażaków odważnie rzucił się w ogień i wyniósł drugiego członka załogi, poparzonego lecz żywego. Reszta strażaków otoczyła “nadzorców” i uratowanego przez nich pilota, po czym załadowała ich okrwawione ciała do sanitarki.

Szalejący tuż obok pożar odwrócił uwagę obsługi uwijającej się pod skyhawkami. Jedna z bomb, podwieszona pod maszyną numer trzy, od­padła od zamka ułamek sekundy za wcześnie, zgniatając nogi stojącemu przy dźwigu szefowi drużyny. Wśród krzyku i zamieszania żołnierze stra­cili rachubę. Zanim ranny szef znalazł się w lotniskowym szpitalu, a trzy odczepione bomby odtoczono na wózkach z powrotem do bunkra, w ob­liczu kompletnego chaosu, zwyczajnego w bazie lotniczej w pierwszej dobie prawdziwej wojny, nikt nie zwrócił uwagi na pustą kołyskę bombo­wą na czwartym wózku. Minutę później do maszyn podjechali oficerowie techniczni, by dokonać przyspieszonej kontroli przed lotem. Od strony baraku załóg nadjeżdżał już łazik, z którego zeskoczyło czterech pilotów, każdy z mapą i hełmem w ręku, każdy rwący się do zemsty na wrogach swojego kraju.

- A to, co za diabeł? - warknął osiemnastoletni porucznik Mordechaj Zadin, chudy i niezgrabny, jak to w tym wieku. Koledzy nazywali go Motti.

- Na mój rozum zbiornik paliwa - odpowiedział mu jeden z mechani­ków, sympatyczny pięćdziesięcioletni rezerwista, w cywilu właściciel warsztatu samochodowego w Hajfie.

- Sram na paliwo! - odkrzyknął pilot, prawie trzęsąc się z podniece­nia. - Do Golan i z powrotem nie potrzebuję zapasu!

- Mogę ci go zdjąć, ale to potrwa parę minut.

Motti zastanowił się przez chwilę. Pilotem został pięć miesięcy wcześ­niej, a urodził się w kibucu na północy, czyli był Sabrą, rodowitym Izraelczykiem. Patrzył teraz, jak trójka pozostałych pilotów zapina pasy. Syryj­czycy atakowali domostwo jego rodziców! Naraz przejął go starach, że spóźni się na swój pierwszy lot bojowy.

- A, pierdolę! Zdejmiesz zbiornik, jak wrócę. - Zadin odwrócił się i błyskawicznie wspiął po drabince. Technik podążył za nim, pomógł mu zapiąć uprząż i ponad ramieniem pilota zerknął na tablicę przyrządów.

- Wszystko gra, Motti! Lataj powoli!

- Przygotuj mi herbaty, jak wrócę - Pilot uśmiechnął się z brawurą właściwą tylko młodzikom. Technik klepnął go w wierzch hełmu.

- Pewnie, doprowadź mi tylko z powrotem maszynę, menczkin. Mazeł tow!

Mechanik zeskoczył na pas i odstawił drabinkę. Następnie obejrzał jeszcze samolot z zewnątrz, na wszelki wypadek, a Motti zapuścił turbi­nę, sprawdził działanie sterów i dodał gazu, kontrolując liczniki paliwa i temperatury silnika. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Motti podniósł głowę i dał dowódcy klucza znak, że jest gotowy, a potem ręką opuścił owiewkę, ostatni raz spojrzał na szefa mechaników i dziarsko zasalutował mu na pożegnanie.

Jako osiemnastolatek, Motti Zadin nie był wcale najmłodszym pilo­tem izraelskiego lotnictwa. Wybrano go ze względu na błyskawiczny refleks i chłopacką agresywność dobre cztery lata wcześniej. Od tamtej pory musiał zajadle walczyć o miejsce w najlepszym lotnictwie wojsko­wym świata. Motti uwielbiał latanie, pilotem pragnął zostać od chwili, kiedy jako berbeć oglądał treningowe maszyny Bf-109, które ironiczny los zesłał Izraelowi jako zaczątek floty powietrznej. Motti uwielbiał swojego skyhawka, głownie dlatego, że pilot musiał w nim polegać głów­nie na sobie, zamiast powozić elektronicznym monstrum w rodzaju phan­toma. Skyhawki A-4 były małe i zwinne jak drapieżne ptaki, a przy tym posłuszne najlżejszemu ruchowi ręki na drążku. Nareszcie lot bojowy. Motti nie bał się zupełnie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może strac...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin