Stefan Chwin - Esther.pdf

(5100 KB) Pobierz
STEFAN CHWIN
Esther
Wydawnictwo TYTUŁ
Gdańsk
Nowogrodzka 44
Pociąg odjeżdżał dopiero wieczorem, więc patrząc na kamienice przed dworcem,
pomyślał, czy by nie zajść na Nowogrodzką pod ten dom, o którym tyle mówiła mu
matka. Na wielkich planszach, ustawionych przed Pałacem Kultury, słynna niemiecka
modelka reklamowała nowe francuskie auto. Za szybą wystawy, którą minął, polski
prezydent w niebieskim garniturze przemawiał bezgłośnie z telewizyjnego ekranu do
fotografii kowboja z papierosem Marlboro przyklejonym do warg. Flagi „Solidarności”
wisiały na dworcu.
Gdy stanął przy gmachu poczty przed żółtą kamienicą z żelaznymi balkonami, mżył
deszcz. Nigdy tu jeszcze nie był. Lecz nagle, jak echo z odległego czasu, powróciły tamte
słowa i obrazy. Blask mahoniu, mosiądzu, kryształowych naczyń, szelest sukien z
mieniącego się jedwabiu. Dawna Warszawa, Warszawa, którą Celińscy opuścili po
Powstaniu, by wyjechać do miasta nad zimną zatoką, gdzie się później urodził…
„Resursa”, „sklep kolonialny na Koszykowej”, „Saski Ogród”, „u Hersego”, „panny
sklepowe” „portiery”, „oficyna”, „pokoje od frontu”. Ileż to razy słyszał te słowa w
dzieciństwie! Gdy w letnie dni, wracając z plaży do oliwskiego mieszkania, zdyszany,
szczęśliwy, wbiegał pędem po schodach, by podzielić się ze wszystkimi radością
słonecznej pogody, miał w głowie Żuraw, Katedrę, Motławę, Ratusz, pamiętał każdy
zatarty napis na Wyspie Spichrzów i na ruinach ulicy „Breitgasse”, to był jego świat:
ceglastoczerwony, z czarnymi liniami gotyku, z pruskim murem pod niespokojnymi
nawisami bluszczu, a tu – w tych słowach, wypowiadanych z taką czułością przez
babcię Celińską, drżała jakaś niepojęta, tajona, ostrożna radość serc, które wbrew
wszystkiemu chciały – choćby na chwilę tylko. – powrócić tam, do tamtej, dawnej
Warszawy, która, choć minęła bezpowrotnie, wciąż nie przestawała świecić żywym
blaskiem, do tamtej dawnej, dobrej epoki, której znakiem była tajemnicza „ulica
Nowogrodzka”, gdzie dziadek – jak mówiła babcia Celińska – po przyjeździe z Odessy
kupił siedmiopokojowe mieszkanie pod numerem 44, bo dostawy zboża dla wojska
sypnęły złotem i można było sobie pozwolić na wszystko. Te słowa, dobiegające z
pokoju, z kuchni, z ogrodu, słyszane na spacerach, wypowiadane zawsze z takim
ciepłem, szybko ulatywały z pamięci, któż by sobie tam nimi głowę zaprzątał, gdy na
dnie źrenic Żuraw, Katedra, Park, kościół Cystersów, plaża między Oliwą a Sopotem,
lecz teraz, gdy tak stojąc przed wielką kamienicą z numerem 44 nad bramą, patrzył na
żółtą fasadę z żelaznymi balkonami, te słowa, tak łatwo zapominane, znów zaczęły
odżywać, obrastając widokami dawnych ulic, które znał tylko z nazwy, wystaw jasnych
od światła gazowych lamp, dorożek z nastawioną budą, kolejowych mostów nad
ciemną rzeką i wielkiej, kamiennej przestrzeni placu między teatrem a cerkwią…
Od strony Marszałkowskiej huczało miasto. Brama pod numerem 44 – zamknięta,
wahał się, czy nie wrócić na dworzec, lecz naraz ciężkie drzwi uchyliły się i dwoje ludzi
– pani i pan – zaczęło mocować na frontowej ścianie szyld nowej drukami. Minął ich,
wszedł do sklepionego korytarza, a potem z zadartą głową stanął w głębokiej studni
podwórza. Cisza – aż się nie chciało wierzyć, że parę kroków stąd skrzyżowanie Alei z
Marszałkowską. Na rynnie gruchały mokre gołębie. Pani podeszła bliżej: „Szuka pan
kogoś?” Skłonił się uprzejmie: „Nie, nie szukam, tylko tutaj, w tym domu mieszkali moi
bliscy”. Pani popatrzyła na niego trochę z uśmiechem, trochę ze współczuciem: „To
może by pan chciał zobaczyć, jak tu wyglądają mieszkania? Bo tyle domów spaliło się w
Powstaniu, a tu wszystko jak dawniej”.
Jak dawniej?
Potem wysoka sień, marmurowe schody, piętro, dębowe drzwi z mlecznymi szybkami,
ciężka klamka, światło. W mieszkaniu, do którego weszli, była kancelaria prawnicza.
Kończono właśnie pracę. Pani odeszła do swoich zajęć, a on, zostawiony samemu sobie,
czując wzbierające wzruszenie powoli poszedł w głąb korytarza. Wszystko – z
wyjątkiem mebli, zupełnie nowych, rurkowo-skórzano-niklowych: biurka z
komputerami pod kalendarzem firmy Sony – było tu z dawnego czasu. Podłoga z
dębowo-hebanowej mozaiki. Zielonokaflowy piec. Wokół żyrandoli wieńce z gipsowych
listków. Sztukaterie na suficie. Mosiężne klamki w kwiecisty wzór. Okna pokojów po
prawej wychodziły na Nowogrodzką. Nad dachami kamienic po drugiej stronie ulicy
widać było zieloną kopułę odbudowanego po wojnie kościoła św. Barbary. Po lewej
głębokie podwórze, na którym stał przed chwilą.
Więc tamto zdjęcie – pomyślał – tamto zdjęcie z nadrukiem „Foto Atlas – Hoża 17”,
które babcia Celińska któregoś wieczoru wyjęła z blaszanego pudełka po kawie
„Eduscho” i położyła na stole okrytym szydełkowaną serwetą, więc ten mały pokój po
prawej stronie korytarza, ten pokój, z którego widać było teraz zieloną kopułę św.
Barbary i ciemny gmach poczty po drugiej stronie Nowogrodzkiej, to mógł być pokój
tamtej kobiety z brązowego zdjęcia, której obco brzmiące imię i nazwisko starannie
wypisano zielonym atramentem na odwrocie obok słowa „Wien” i zatartej daty
„Oktober 189…”? Lecz przecież wtedy poczty na Nowogrodzkiej jeszcze nie było, a ulica
nazywała się „Nowogrodskaja”!
A potem pomyślał o Aleksandrze. Ciemne zdjęcie, które tamtego wieczoru babcia
Celińska wyjęła z blaszanego pudełka po kawie „Eduscho” i położyła na blacie stołu
okrytego szydełkowaną serwetą, obok fotografii kobiety z perłową kameą na szyi i
włosami upiętymi w wysoką koronę, miało równiutko przycięte faliste brzegi: w wodzie
starego stawu w Łazienkach odbija się słońce, wczesna jesień, Aleksander stoi obok
dziadka Czesława i Andrzeja z bukietem suchych kasztanowych liści w palcach –
młodziutki, pogodny…
Któryż to rok? 1899? 1900?
Suknia z Wiednia
Tamtego dnia?
Tamtego dnia na Nowogrodzką wróciłem parę minut przed piątą. Na stole –
kartka. I tylko jedno słowo: „Przyjechała!” Andrzej? Jego pismo? Przecież miała
przyjechać w piątek albo w sobotę, wiedeński pociąg trzecia dziesięć, byłaby u nas
koło pół do czwartej, tyle trzeba, by dojechać do nas z dworca!
Więc serce przyspieszyło. Jest już na górze? W korytarzu na piętrze żarzył się
witraż w jasnobłękitne i karminowe kwiaty. Zza szybek od strony Marszałkowskiej
dobiegało turkotanie powozów. Zapukałem, ale nie, nic, cisza. Czubkami palców
pchnąłem białe drzwi. Ustąpiły miękko.
Pokój był pusty. Przymknięte żaluzje. Ciepłe linie słońca na oparciach krzeseł. W
głębi zielonej wnęki łóżko z giętego drewna, kupione jeszcze u Zelmera na Hożej,
okryte haftowaną kapą z adamaszku, tonęło w miękkim cieniu, trochę podobne do
łodzi, czekającej na kogoś we mgle. Z dołu dobiegało spokojne tykanie zegara. Wiatr
poruszył liśćmi za oknem, żaluzje pociemniały i wszystko przygasło w złotawym
półmroku. Z dłonią na klamce patrzyłem na stół, krzesła, mahoniowy kredens. Po
chwili przesiane przez żaluzje światło znów przepłynęło po dywanie miękkimi
liniami, słoneczny blask wspinając się na oparcia krzeseł dosięgnął lustra, zielona
wnęka rozjaśniła się…
Ktoś leżał na łóżku, zupełnie nieruchomy, ciemna postać…
Odetchnąłem z ulgą: to była tylko suknia, długa suknia z ciemnego krepdeszynu,
niedbale rzucona w poprzek łóżka, czarny rąbek dotykał podłogi, tylko rękaw, lewy
rękaw z wąskim mankietem, dziwnie skręcony, zdawał się sięgać gdzieś dalej, poza
poduszkę. Rąbek ciemnych falban rozszerzał się pod szyją kwiatowym rozchyleniem
– pusty i otwarty. Podszedłem bliżej, machinalnie wyciągając dłoń, by poprawić
ułożenie rękawa, lecz gdy dotknąłem połyskliwego, czarno-zielonego materiału – na
dole stuknięcie otwieranych drzwi? Matka z Andrzejem wraca od państwa
Drozdowskich? Janka z panią Mauer wraca z targowiska na Polnej? Przeszedłem
szybko do swojego pokoju. Głos matki: „Aleksandrze! Aleksandrze! Czy jest już
Aleksander?” Gdzieś spod podłogi dolatywały stuknięcia talerzy, brzęk płukanych
sreber.
Strzępki wspomnień pod powiekami. Heidelberg, zimne, dworcowe hale we
Frankfurcie, potem biała aula, w której profesor Himmelsfeld miał wykład
inauguracyjny, ojciec, który wysiada z wagonu na dworcu kolei wiedeńskiej, dachy
katedry św. Stefana, słowa Steinwurzela: „Słuchaj kotku, brak pieniędzy jest
Zgłoś jeśli naruszono regulamin