Marcin Mortka - Wojna runow.docx

(3426 KB) Pobierz

 

 

 



 

 

 

 

 

 

                       Marcin Mortka

                       WOJNA RUNÓW

iii


Copyright © by Marcin Mortka, MMXV. Wydanie II Warszawa



 

Mojej Żonie Marcie


Czas bohaterów

     Martin Hartmann zawsze marzył o napisaniu wielkiej powieści.

Był pewien, że opowie w niej o prawdziwych bohaterach i ich wielkich czynach. Starczyło, by zamknął oczy, a natychmiast widział walecznych spadkobierców Zygfryda czy Henryka Barbarossy, którzy kładą trupem setki wrogów, chroniąc świat przed chaosem i niesprawiedliwością. Czasem jedynie zmieniała się ich broń i zamiast wspaniałych świetlistych mieczy w dłoniach bohaterów pojawiały się plujące ogniem pistolety maszynowe. Zmieniali się też wrogowie: od ciosów wyśnionych herosów raz ginęli komuniści o czarnych twarzach, innym razem byli to opici krwią Żydzi, a czasem nawet potwory z Otchłani. Zależy, o czym akurat opowiadał nauczyciel w małej, cuchnącej wilgocią szkółce w wiosce tyrolskiej, w której Martin mieszkał wraz z rodziną.

Gdy spiker radiowy skrzeczącym głosem oznajmił światu o losie, który przypadł Austrii, a kilka miesięcy później z tryumfem wrzeszczał o wydarzeniach w Czechosłowacji, chłopak niespodziewanie zrozumiał, że czasy bohaterów wcale się nie skończyły. Wręcz przeciwnie - ich era rozpoczynała się na nowo. Herosi nie wędrowali już samotnie przez mrok, lecz równali krok w szeregu, ale ich misją wciąż było szerzenie nowego porządku. Gdy trzeszczące radio wypluwało tryumfalne wieści o postępie ojczystych zagonów w Polsce, Martin sam zapragnął zostać bohaterem.

O tym, że bycie bohaterem to całkiem przesrana sprawa, dowiedział się o świcie 11 kwietnia 1940 roku w wilgotnym norweskim lesie niedaleko Narwiku.

Choć słabo fosforyzujące wskazówki zegarka wskazywały dopiero trzecią nad ranem, mrok ustępował już miejsca bladej, nieprzyjemnej szarości świtu. Martin klęczał w śniegu i bez skutku walczył z torsjami. Zamglony, półprzytomny wzrok żołnierza zwiadu 2. kompanii 139. pułku strzelców górskich przesuwał się po wciąż odległych, niewyraźnych zabudowaniach małej wioski.

Dowódca plutonu, porucznik Erich Borst, głośnym szeptem tłumaczył coś reszcie oddziału, ale Martin nie słuchał.

To tu, szeptał bezgłośnie. To tu ma się rozegrać moja pierwsza bitwa.

Powtarzał te słowa od dłuższej chwili, ale święty zapał do walki, który zawsze przypisywał swoim herosom, nie nadchodził. Zmarznięty chłopak czuł, że zamiast tego ogarnia go łajdackie i całkiem prozaiczne przerażenie.

- Hartmann, słyszałeś? - Warknięcie dowódcy rozległo się tuż przy jego uchu.

Martin odwrócił się niepewnie. Borst, potężny mężczyzna o brzydkiej, nalanej twarzy, słynął z brutalnej siły i złośliwości, przez co bali się go wszyscy o randze poniżej sierżanta. Starsi żołnierze i instruktorzy z lubością karmili młodszych kolegów mrocznymi opowieściami o czynach bojowych Borsta, gdy ten służył jako najemnik

w Hiszpanii.

-         Niestety nie, Herr Leutnant... - wyjąkał Martin z przerażeniem. - Patrzyłem...

-       Hartmann, to nie pieprzony piknik! - Borst był rozwścieczony. - Jesteśmy na wojnie, dziecko drogie! To przed nami to Vassdalen, wioska pełna cholernych Norwegów, którą musimy opanować, zanim którykolwiek zdąży z pierzyny wyskoczyć!

-         Jawohl, Herr Leutnant!

Martin chciał się poderwać i zasalutować jak należy, ale zesztywniałe kolana odmówiły posłuszeństwa i strzelec z trudem złapał równowagę. Rozległ się stłumiony chichot kolegów z oddziału.

-       Beznadziejne. - Borst się skrzywił. W bladym blasku świtu jego szeroka twarz wydawała się ziemista niczym u trupa. - Zakładać narty. Hartmann, poprowadzisz oddział.

-         Ja? Dlaczego?

-         Bo jak cię kropną, będzie mała strata - syknął ktoś za jego plecami.

Martin się nie odwrócił. Zamiast tego sięgnął po narty, a jego ciało zadziałało automatycznie, posłuszne wieloletnim nawykom. W jego ojczystych stronach dzieci uczyły się zjeżdżać kilka miesięcy po tym, jak zaczęły chodzić. Szybko poprawił plecak i już trzymał bambusowe kijki gotów do zjazdu, jak zwykle pierwszy z drużyny. Kumple z oddziału mogli sobie drwić z niego jako żołnierza, ale w całym pułku nie było lepszego narciarza od niego.

-         Vorwdrts! - rzucił cicho Borst, a Hartmann odepchnął się kijkami.

Zamglony, wilgotny las natychmiast został daleko, a w twarz uderzyła go ściana zimnego powietrza. Na moment strach i wahanie zostały daleko. Martin szusował lekko, z wprawą balansując ciężarem ciała. Kijków prawie nie używał. Reszta oddziału została daleko za nim, a ciemne kontury zabudowań rosły w oczach. Szybko, o wiele za szybko.

Wyhamował w samym środku wioski, tuż obok przysypanego śniegiem, obłego kamienia. Przez długą chwilę jedynym słyszalnym odgłosem było przyspieszone bicie własnego serca. Wokół czerniały niskie, przykryte śniegowymi czapami chatynki, dostrzegał także kilka szop, gdzie gospodarze trzymali bydło. Z niewielkiej skrzynki wysunął głowę mały piesek, ziewnął szeroko, po czym spojrzał na Martina błyszczącymi oczkami.

-         Cii.

Martin położył palec na ustach i spojrzał w kierunku lasu. Jego towarzysze nadjeżdżali właśnie zygzakami, a pęd wydymał ich peleryny na podobieństwo skrzydeł drapieżnych ptaków.

Piesek szczeknął ostrzegawczo raz i drugi, w jednej z chat zapaliło się światło, ale dla Norwegów było już za późno. Borst wyhamował tuż przy Hartmannie i płynnym ruchem zrzucił z ramienia pistolet maszynowy.

-       Pfleiger, Sonnermann, pierwsza chata! - warknął. - Hencke, Mayer, druga! Krammer, przedpole. Gdzie, do cholery, są kaemy?

-       Będą za moment - rzucił sierżant Velstier, zatrzymując się obok dowódcy. - Rott wywrócił pierwszą i.

Reszta odpowiedzi utonęła wśród hałasu. Strzelcy górscy bez namysłu zaczęli wyważać drzwi i wywlekać na zewnątrz wyrwanych ze snu wieśniaków. Przerażeni, oszołomieni Norwegowie nawet nie próbowali stawiać oporu. Ponaglani szturchańcami i kopniakami, zbili się w drżącą grupkę pośrodku wioski.

-       Nasi dzielni, aryjscy kuzyni - mruknął porucznik, który przyglądał się widowisku ze wzgardliwym uśmiechem.

Naraz z ostatniej chaty dobiegły odgłosy szamotaniny, na co mały piesek zareagował piskliwym szczekaniem. Norwescy wieśniacy patrzyli z trwogą, gdzieś zakwiliło niemowlę. Uśmiech na szerokiej, brutalnej twarzy Borsta pogłębił się.

-       Jakoś nie wierzę, że wciąż płynie w was krew wikingów - powiedział, po czym niespodziewanie wyszarpnął parabellum i wystrzelił.

Pies zastygł w kałuży krwi.

Powietrzem wstrząsnął długi, przenikliwy wrzask. Od grupy wieśniaków oderwała się mała zapłakana dziewczynka i rzuciła się w stronę psiej budy, ale drogę zastąpił jej wysoki, czarnowłosy Hencke, drugi po dowódcy brutal w drużynie. Żołnierz uniósł mauzera do ciosu kolbą.

-       Sola! - krzyknęła z rozpaczą matka, pobladła kobieta o rozsypujących się rudych lokach.

Wystrzeliła naprzód i pochwyciła dziewczynkę za chude ramionka, po czym przytuliła ją mocno do siebie. Na twarzach Norwegów malowało się skrajne przerażenie.

-       Mein Gott... - Borst splunął z niechęcią. - Ciekawe, jak zareagują na martwego człowieka. Tałatajstwo. Dobra, Velstier. Rób swoje.

Chudy sierżant otworzył mapnik i wyjął tekst odezwy do poddających się Norwegów, w którą zaopatrzono ich jeszcze w Szczecinie. Spece od propagandy przetłumaczyli ją co prawda na norweski, ale zapomniano dołączyć zapis fonetyczny. Nikt się jednak tym szczegółem nie przejął, tym bardziej że wedle zapewnień ekspertów z SS Norwegowie rozumieją niemiecki, o ile mówi się do nich wolno i wyraźnie. Velstier odchrząknął i zaczął czytać.

„Oni nie rozumieją ani słowa, uświadomił sobie nagle Martin, widząc całkowite oszołomienie na twarzach jeńców. Nie tak słucha się słów o braterstwie i przyjaźni,

1       opiece przed drapieżnymi zakusami Wielkiej Brytanii i konieczności wspólnej walki przeciwko.”.

Nie, Martin nie mógł zebrać myśli. Patrzył na kałużę czarnej krwi, w której spoczywało nieruchome truchło psa, patrzył na zalaną łzami twarz dziecka

2       wywleczonych z łóżek, marznących wieśniaków. Nie w takiej wojnie chciał zostać bohaterem. Nie w takim.

-         Scheisse! - Rozległ się stłumiony wrzask.

Drzwi ostatniej chaty z trzaskiem stanęły otworem i plecami naprzód wypadł strzelec Pfleiger. Zatoczył się, charcząc, i padł na śnieg, a wtedy wszyscy dostrzegli jego twarz zalaną krwią.

-       Was ist... - zaczął Borst, lecz w tej samej chwili z chaty wypadła młoda czarnowłosa dziewczyna.

Upadła na śnieg tuż obok wijącego się z bólu, klnącego Pfleigera, ale natychmiast zerwała się do ucieczki.

-         Halt!

W drzwiach pojawił się Sonnermann z mauzerem gotowym do strzału. Dziewczyna znieruchomiała na kolanach niczym zdyszane, zagonione w pułapkę zwierzę. W jej ciemnych oczach gotowała się bezgraniczna wściekłość.

-       Co to, Sonnermann?! - zawołał pogardliwie Borst. - Igraszki w ramach wypełniania rozkazów?

-       Ta suka wydrapała Pfleigerowi oko, Henr Leutnant! - odpowiedział zdenerwowany Sonnermann.

Dłonie trzymające mauzera drżały.

-         Zastrzel ją.

-       Nie wolno nam - odezwał się spokojnym, flegmatycznym głosem sierżant Velstier. - Rozkazy zabraniają wszczynania wrogich działań wobec rdzennej ludności norweskiej.

-       Dobrze więc. - Dowódca zgodził się nadspodziewanie łatwo. - Zwiążcie ją i przytroczcie do jakiejś ławy czy stołu. Może i zostało im trochę krwi wikingów, ale stanowczo trzeba poprawić jej jakość.

Gdzieś na północy opary świtu przebiła czerwona rakieta. Drużyna sierżanta Lorentza, której zadaniem było zajęcie pozostałych zabudowań Vassdalen, meldowała o wypełnieniu zadania.

Nie pomagało nic. Ani modlitwa, ani myśli o domu, ani tym bardziej fantazje

1       bohaterach. Krzyki gwałconej dziewczyny wbiły się w umysł Martina i niczym groty strzał drążyły coraz głębiej, przyprawiając go o fizyczny wręcz ból. Niewidzącymi oczyma przyglądał się okalającym Vassdalen górom oraz białej, niknącej w oddali tafli zamarzniętego jeziora. Kiedyś zachwyciłby się ich pięknem i skłonił wyobraźnię do stworzenia kolejnej bohaterskiej opowieści, ale nie dzisiaj. Nie po tym, co ujrzał

2       usłyszał.

-        Scheissewetter - burknął plutonowy Gustav Norlitz, radiotelegrafista. Wyszedł właśnie zza załomu chaty, zapinając rozporek. - Nie ma łączności ani z kompanią, ani tym bardziej z kwaterą w Narwiku, szlag by to...

Norlitz, choć wyższy stopniem, traktował go przyjaźnie, być może dlatego, że przydzielono go do plutonu na chwilę przed wyruszeniem na zwiad. Przyniósł nowiuteńką radiostację, co wywołało mnóstwo zaciekawionych spojrzeń i kilka pytań. Tak małym oddziałom jak pluton nie przydzielano zazwyczaj radia, ale zarówno Norlitz, jak i Borst milczeli.

-        Ty też? - wyjąkał Martin, a w spojrzeniu, jakim obrzucił radiotelegrafistę, była nieufność i obrzydzenie.

-        Co ja? - Nie zrozumiał Norlitz, po czym powiódł za wzrokiem kolegi. - Aha, czy byłem u tej dziewczyny? Nie, na razie nie.

Wyciągnął papierosa z pozłacanej papierośnicy, zapalił i poczęstował Hartmanna. Ten odmówił, kręcąc głową.

-       Borst chce, bym najpierw nawiązał kontakt z dowódcą kompanii. - Radiotelegrafista wydmuchnął kłąb, który w świeżym, zimnym powietrzu wydał się Hartmannowi szczególnie gryzący. - Ta dziura to ważne miejsce, psiakrew.

-        Ważne miejsce?

-       Nie słuchałeś porucznika, tam w lesie? - Norlitz spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Chodzi o to bajoro. - Dłoń trzymająca tlącego się papierosa wskazała skute lodem jezioro. - Po tym jak zajęliśmy Narwik, okazało się, że w rejonie nie ma ani jednego lotniska, na którym mogłyby lądować junkersy z zaopatrzeniem, czego lada dzień możemy potrzebować jak jasna cholera. Generał Dietl wpadł na pomysł, by pierwsze transportowce wylądowały tu, na jeziorze Hartvig, póki jeszcze trzyma lód. Borst najpierw pukał się w czoło, ale okazało się, że szef miał rację. To wykonalne. Junkersy dadzą radę wylądować, teren jest łatwy do obrony, transport saniami też nie będzie problemem. Tylko że sami całego terenu nie zajmiemy. Trzeba ściągnąć resztę kompanii, a z tym, jak na razie, same kłopoty.

Hartmann spojrzał do góry. Chmury sunęły niemalże tuż nad ich głowami, ciężkie, gniewnie wzburzone. W wiosce panowała niemalże absolutna cisza.

-       Przy tej pogodzie nasza radiostacja to tylko kosztowny mebel. - Norlitz zdeptał niedopałek. - Jak się zaraz nie poprawi, porucznik będzie musiał wysłać gońców. Chyba przejdę się do tej suki, co innego mi pozostało. Tobie też radzę, klucz jest w kłódce.

-        Co? - Hartmann poczuł, jak na jego gardle zaciskają się stalowe palce przerażenia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin