Connelly Michael - Bosch 03 Betonowa blondynka.pdf

(1361 KB) Pobierz
Mi​cha​el Con​nel​ly
BE​TO​NO​WA BLON​DYN​KA
Prze​kład
Grze​gorz Ko​ło​dziej​czyk
Su​san, Pau​lo​wi i Ja​mie​mu,
Bo​bo​wi i Mar​len
El​len, Jane i Da​mia​no​wi
Pro​log
Dom w Si​lver​la​ke stał w cał​ko​wi​tej ciem​no​ści, a jego okna przy​po​mi​na​ły oczy mar​twe​go
czło​wie​ka. Był to sta​ry bu​dy​nek z gan​kiem i dwo​ma okna​mi w spa​dzi​stym da​chu. W
środ​ku nie pa​li​ło się ani jed​no świa​tło; na​wet drzwi wej​ścio​we nie były oświe​tlo​ne. Dom
po​grą​żo​ny był w zło​wiesz​czym mro​ku, któ​re​go nie prze​ni​kał na​wet blask ulicz​nych la​tar​-
ni. Bosch wie​dział, że gdy​by na gan​ku stał czło​wiek, był​by stąd nie​wi​docz​ny.
– Je​steś pew​na, że to tu​taj? – za​py​tał.
– Pod​jedź bli​żej, żeby moż​na było zo​ba​czyć ga​raż.
Bosch przy​ci​snął pe​dał gazu i sa​mo​chód po​to​czył się do przo​du, omi​ja​jąc pod​jazd.
– O, tam – po​wie​dzia​ła.
Za​trzy​mał sa​mo​chód. Za do​mem znaj​do​wał się ga​raż z miesz​ka​niem na pię​trze. Pro​wa​-
dzi​ły do nie​go bocz​ne scho​dy oświe​tlo​ne lam​pą nad drzwia​mi. W oby​dwu oknach pa​li​ły
się świa​tła.
– Cie​ka​we, czy go za​sta​nie​my – mruk​nął Bosch.
Po​pa​trzy​li na ga​raż. Bosch nie wie​dział, co spo​dzie​wa się tam zo​ba​czyć. Może ni​cze​go
się nie spo​dzie​wał. Per​fu​my pro​sty​tut​ki pach​nia​ły tak moc​no, że za​pie​ra​ło dech, więc
otwo​rzył okno. Nie był pe​wien, czy może jej wie​rzyć. Jed​no tyl​ko wie​dział na pew​no: że
nie może spro​wa​dzić po​mo​cy. Nie za​brał ze sobą służ​bo​we​go ro​ve​ra, a w sa​mo​cho​dzie
nie było te​le​fo​nu ko​mór​ko​we​go.
– Co chciał​byś… o, jest! – krzyk​nę​ła ci​cho.
Bosch za​uwa​żył cień prze​su​wa​ją​cy się za mniej​szym z okien. To pew​nie ła​zien​ka, po​-
my​ślał.
– Jest w ła​zien​ce – po​wie​dzia​ła. – To tam wi​dzia​łam te wszyst​kie rze​czy.
Bosch spoj​rzał na nią ba​daw​czo.
– Ja​kie rze​czy?
– No, zaj​rza​łam do szaf​ki, wiesz, po pro​stu chcia​łam się ro​zej​rzeć. Dziew​czy​na musi
uwa​żać. No i zo​ba​czy​łam mnó​stwo ko​sme​ty​ków. Ma​sca​ry, szmin​ki, lu​ster​ka i ta​kie róż​ne.
Po​my​śla​łam, że to musi być on. Uży​wał tego wszyst​kie​go, żeby je ma​lo​wać, kie​dy już z
nimi skoń​czył, kie​dy już nie żyły.
– Cze​mu mi tego nie po​wie​dzia​łaś przez te​le​fon?
– Nie py​ta​łeś.
Cień prze​su​nął się za za​sło​ną dru​gie​go okna. My​śli Bo​scha pę​dzi​ły te​raz jak sza​lo​ne.
Jego ser​ce za​czę​ło wa​lić nie​bez​piecz​nie.
– Kie​dy stam​tąd ucie​kłaś?
– Cho​le​ra, nie pa​mię​tam. Mu​sia​łam dojść do uli​cy Fran​kli​na, żeby zła​pać oka​zję do Za​-
cho​dzą​ce​go Słoń​ca. To mi za​ję​ło ja​kieś dzie​sięć mi​nut, więc nie wiem.
– Przy​po​mnij so​bie, to waż​ne.
– Nie wiem, ale chy​ba po​nad go​dzi​nę temu.
Cho​le​ra, po​my​ślał Bosch, na pew​no za​trzy​ma​ła się gdzieś, żeby od​wa​lić szyb​ki nu​mer,
do​pie​ro po​tem za​dzwo​ni​ła na po​li​cję. Bar​dzo się prze​ję​ła. Te​raz może jest tam już na​stęp​-
na, a ja tu sie​dzę na tył​ku i się przy​glą​dam.
Pod​pro​wa​dził sa​mo​chód tro​chę da​lej i za​par​ko​wał przed hy​dran​tem. Wy​łą​czył sil​nik,
ale klu​czy​ki zo​sta​wił w sta​cyj​ce. Wy​szedł z sa​mo​cho​du, po czym wsa​dził gło​wę przez od​-
su​nię​tą szy​bę.
– Idę. Ty tu zo​stań. Jak usły​szysz strza​ły albo jak nie wró​cę w cią​gu dzie​się​ciu mi​nut,
za​pu​kaj do pierw​szych lep​szych drzwi i spro​wadź gli​ny. Po​wiedz, że funk​cjo​na​riusz po​-
trze​bu​je po​mo​cy. W ta​bli​cy jest ze​ga​rek. Pa​mię​taj, dzie​sięć mi​nut.
– Ja​sne, ko​cha​nie, dzie​sięć mi​nut. Idź i bądź bo​ha​te​rem. Ale na​gro​da mi się na​le​ży.
Z wy​cią​gnię​tym pi​sto​le​tem po​biegł w kie​run​ku ga​ra​żu. Scho​dy były sta​re i znisz​czo​ne.
Prze​ska​ki​wał po trzy na​raz, sta​ra​jąc się stą​pać jak naj​ci​szej, a i tak zda​wa​ło mu się, że do​-
no​śnym tu​po​tem ob​wiesz​cza ca​łe​mu świa​tu swo​je przy​by​cie. Pi​sto​le​tem stłukł ża​rów​kę
wi​szą​cą bez klo​sza nad wej​ściem. Od​su​nął się w ciem​ność i oparł o me​ta​lo​wą ba​rier​kę. Z
ca​łej siły ude​rzył ob​ca​sem w drzwi nad klam​ką.
Otwar​ły się z gło​śnym trza​skiem. Bosch prze​kro​czył próg i znie​ru​cho​miał w po​zy​cji
bo​jo​wej na ugię​tych ko​la​nach. Od razu spo​strzegł męż​czy​znę sto​ją​ce​go po dru​giej stro​nie
po​ko​ju, za łóż​kiem. Był nagi i zu​peł​nie po​zba​wio​ny owło​sie​nia, nie tyl​ko na gło​wie, ale
na ca​łym cie​le. W jego oczach po​ja​wi​ła się pa​ni​ka.
– Po​li​cja! Nie ru​szać się! – głos Bo​scha za​brzmiał ostro i zde​cy​do​wa​nie.
Męż​czy​zna za​marł, lecz na krót​ką chwi​lę. Po​tem za​czął się po​chy​lać, jego ręka po​ru​-
szy​ła się w kie​run​ku po​dusz​ki. Za​wi​sła na mo​ment, ale za​raz pod​ję​ła swój po​wol​ny ruch.
Co on, do cho​le​ry, robi? Czas jak​by sta​nął w miej​scu. Ad​re​na​li​na pę​dzą​ca przez cia​ło
spra​wi​ła, że Bosch wi​dział wszyst​ko wy​raź​nie jak na fil​mie pusz​czo​nym w zwol​nio​nym
tem​pie. Wie​dział, że fa​cet albo się​ga po po​dusz​kę, żeby się za​kryć, albo…
Ręka za​nu​rzy​ła się pod po​dusz​kę.
– Nie rób tego!!
Dłoń za​mknę​ła się na czymś, co le​ża​ło pod po​dusz​ką. Męż​czy​zna ani na mo​ment nie
spu​ścił z nie​go oczu; na​raz Bosch zdał so​bie spra​wę, że to, co od​czy​tał w oczach męż​czy​-
zny jako strach, wca​le nim nie było. To było coś in​ne​go. Złość? Nie​na​wiść? Dłoń wy​su​-
wa​ła się już spod po​dusz​ki.
– Nie!!!
Bosch strze​lił. Po​czuł w rę​kach siłę od​rzu​tu. Nagi męż​czy​zna pod​sko​czył do góry i do
tyłu, od​bił się od po​kry​tej drew​nia​ną bo​aze​rią ścia​ny, po czym upadł z ję​kiem na łóż​ko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin