Cielesz Ewa - Niskie drzewa.pdf

(1129 KB) Pobierz
I
Nagle zburzył się rytm. Otworzyłam oczy. Pociąg zatrzymał się na stacji dużego miasta.
Jasny peron wdzierał się światłem do przedziału, słychać było nawoływania, płacz dziecka,
głośny śmiech. Noc nie miała znaczenia. Spojrzałam na zegarek. Druga. Drzwi przedziału
otworzyły się gwałtownie i zamknęły z hałasem. Pasażerowie wyrwani ze snu przejawiali
nienaturalne o tej porze ożywienie. Wyglądali przez okno, sięgali do przepastnych toreb, by
z szeleszczących woreczków wydobyć przygotowane zapasy. Jedynie siedzący obok mnie
mężczyzna spał z szeroko otwartymi ustami. Rozległ się gwizd i pociąg ruszył powoli, jakby
z wahaniem. Obserwowałam umykające obrazy, dopóki nie zniknęły w żarłocznej czeluści
nocy.
Parę minut po siódmej pociąg wtoczył się na cichą stację, trochę niepasującą do sporego
przecież miasta. Zdjęłam z półki niewielki bagaż i udałam się do wyjścia. Dworzec
autobusowy znajdował się tuż obok. Był szary i pusty. Tylko gołębie krzątały się wokół
porzuconej skórki chleba. W poczekalni unosił się nieświeży zapach. Na zewnątrz od dawna
nieczynna budka z pamiątkami eksponowała wyblakłe widokówki. Po raz kolejny
sprawdziłam godzinę odjazdu. Czas dłużył się w nieskończoność.
Autobus był prawie pusty. Nieliczni pasażerowie z nijakim wyrazem twarzy gapili się przez
okna. Wysiadłam jako ostatnia na zdewastowanym przystanku. Prócz mnie wysiadł dość
osobliwy mężczyzna. Usiadł na walizce i rozwinął kanapkę. Rozejrzałam się niepewnie. Nie
dostrzegłam żadnych zabudowań, nie było też nikogo, by zapytać o drogę. Człowieka
z kanapką nie chciałam zaczepiać. W oddali majaczyły dwa rzędy smukłych topól biegnące na
lewo od szosy. Minęłam drogowskaz, który upewnił mnie, że zmierzam we właściwym
kierunku. Ranek był rześki i przyjemnie było iść szybkim krokiem po twardo ubitej ziemi.
Między drzewami prześwitywały pola, z niektórych uprzątnięto już plony.
Była połowa sierpnia.
Od przystanku do wsi dzieliły mnie dwa kilometry. Tuż za wzniesieniem ujrzałam pierwsze
zabudowania. Spóźniony kogut piał gdzieś rozdzierająco. Przy mijanej właśnie zagrodzie
rozszczekały się psy. Kobieta przerwała swoją pracę i utkwiła we mnie pytające spojrzenie.
Miała egzotyczną urodę. Szczupłą twarz o lekko wystających kościach policzkowych
przysłaniały długie, proste włosy. Ciemne oczy patrzyły badawczo.
– Dzień dobry! – zawołałam głośno. Wytarła ręce w spódnicę, ale nie podeszła do furtki,
przy której stałam. – Szukam sołtysa – dodałam niepewnie.
– Tam – powiedziała krótko. – Prosto. Można poznać po czerwonym dachu.
Mimowolnie spojrzałam na dach niedużego, drewnianego domku za plecami kobiety. Był
słomiany.
Nim zdążyłam podziękować, zniknęła za rozwieszoną w drzwiach zasłonką.
Wyróżnienie sołtysowego dachu nie było bezpodstawne. Z daleka rzucała się w oczy
jaskrawa czerwień odbijająca promienie słoneczne. Dom otoczony był wielobarwną drucianą
siatką. Na furtce tabliczka z napisem „Sołtys”, pod nią ostrzeżenie przed groźnym psem.
Nacisnęłam dzwonek. Odezwał się gdzieś w głębi, potem zaległa cisza. Nacisnęłam
ponownie. Do furtki podbiegł nieduży kundel, zamerdał ogonem. Rozejrzałam się bezradnie.
Z przodu nadjeżdżał ktoś na rowerze. Zatrzymał się tuż przy mnie. Z przewieszonej przez plecy
torby wydobył plik listów, wybrał dwa i wrzucił do skrzynki.
– Pani do sołtysa? – zagadnął.
– Tak. Ale nie ma go w domu.
– Może pani pójść do sklepu. Jego żona jest sklepową. Sołtys czasem pomaga jej
przyjmować towar. Sklep jest tam, za rogiem.
Z westchnieniem podniosłam stojącą przy nodze walizkę i ruszyłam we wskazanym
kierunku.
Kobieta stojąca za ladą była imponujących rozmiarów. Wrażenie potęgowała jeszcze blond
koafiura utworzona na głowie. Jasnoniebieskie powieki kontrastowały z bordowym fartuchem
nie dopinającym się na brzuchu. Ruchy jednak miała lekkie i energiczne. Stanęłam na końcu
długiej kolejki. Po chwili uświadomiłam sobie, że nikt się nie odzywa. Klienci nie mówią,
czego sobie życzą, ekspedientka nie informuje, ile należy płacić. Milcząca kolejka posuwała
się bardzo sprawnie. Kiedy stanęłam przed ladą, sprzedawczyni spojrzała na mnie pytająco
i jakby z naciskiem. Odebrało mi mowę.
– Ile? – zapytała. Ponieważ nie uzyskała odpowiedzi, dodała ze zniecierpliwieniem – ile
chleba?
– Nie chcę chleba – wzruszyłam ramionami. – Chcę…
– Inne zakupy po pierwszej. Niech pani bierze, kochaniutka, później nie będzie.
– Ach, no to jeden… Chcę… Gdzie sołtys? – rzuciłam z determinacją, zdając sobie sprawę,
jaki wywołuję zgrzyt w trybach tej sprawnej handlowej maszyny.
– Zaraz, proszę poczekać.
Po wyjściu ostatniego klienta zerknęła na zegarek i zwróciła się do mnie:
– W domu. O tej porze lubi coś przekąsić.
Pokręciłam przecząco głową.
– Może też być w szkole. Wybierał się tam dzisiaj.
– Jak trafić do szkoły? – zapytałam.
– To niedaleko. Trzeba dojść do kościoła, minąć plebanię i taki żółty dom. To Wąsików.
Stamtąd będzie widać szkołę. Ale może niepotrzebnie pani będzie szła, czasem wystarczy
mnie powiedzieć, o co chodzi. Jak mąż wyjeżdża, ludzie do mnie przychodzą.
– Nie, nie. Dziękuję za uprzejmość. – Schowałam do torby chleb i wyszłam ze sklepu.
Sołtysowa mówiła coś jeszcze, ale nie dosłyszałam.
Powietrze było rozgrzane. Zapowiadał się upalny dzień. Po całonocnej podróży zaczęłam
odczuwać znużenie. Walizka ciążyła. Świadomość tego, że nie mam tu miejsca, które
mogłabym uważać za swój azyl, potęgowała zmęczenie. Szłam powoli w stronę kościoła.
Wyróżniał się między niskimi domami. Zbudowany z czerwonej cegły, ze strzelistą wieżą,
emanował powagą i dostojeństwem. Sacrum tego miejsca podkreślał niewielki cmentarz
otoczony grubym murem. Plebania znajdowała się obok, wokół niej rozciągał się sad. Gałęzie
drzew uginały się pod ciężarem dojrzewających owoców. Minęłam żółty dom Wąsików,
boisko i zatrzymałam się przed budynkiem szkolnym. Drzwi otwarte były na oścież. Wewnątrz
panował przyjemny chłód. Rosły mężczyzna w drelichowych spodniach uważnie przyglądał
się pęknięciom na ścianach korytarza. Zapytałam o sołtysa. Ruchem głowy wskazał brązowe
drzwi. Zapukałam. Przez chwilę panowała cisza, potem usłyszałam zirytowany głos:
– No co tam znowu?
Weszłam. Dwóch szpakowatych panów pochylało się nad dokumentami rozłożonymi na
biurku.
– Dzień dobry – powiedziałam zastanawiając się, który z nich jest sołtysem. Obaj
jednocześnie podnieśli głowy.
– Ach, no widzi pan? Jest! – zawołał wyższy z nich i ruszył w moim kierunku. Jowialny
i otwarty, wzbudzał zaufanie. – No, nareszcie! Przyjechała pani. I po kłopocie! – zwrócił się
do drugiego, który przyglądał mi się w milczeniu, za to z mniej pewnym wyrazem twarzy. –
Może pan spokojnie wracać i zapomnieć, że miał tu coś do zrobienia.
Niższy mężczyzna wyglądał na bardziej zrównoważonego. Przyglądał mi się
z zastanowieniem.
– No dobrze – westchnął zdejmując okulary. – Dogadajcie się państwo. Jeśli pani
rzeczywiście przyjechała w tym celu, załatwimy formalności. – Wyszedł nie śpiesząc się.
Z okna widziałam jeszcze, jak wsiada do samochodu i wyjeżdża przez szkolną bramę.
Spojrzałam pytająco na drugiego, który z zadowoleniem zacierał ręce.
– Proszę pana – zaczęłam, ale przerwał natychmiast, jakby w obawie, że powiem nie to,
czego oczekiwał.
– Do końca nie wierzyłem. Naprawdę bardzo się cieszę! Dobrze, że pani przyjechała.
– Zaraz… właściwie, skąd pan mógł wiedzieć, przecież…
– Żeby mnie pani źle nie zrozumiała! Tak na sto procent to nie wiedziałem. Za to bardzo na
to liczyłem. No i wreszcie! Ktoś tu panią przysłał?
– Nie, broń Boże! – zaprzeczyłam żywo. – Sama podjęłam tę decyzję.
– Tym bardziej jestem pani wdzięczny. Uważam to za poświęcenie. Brawo! Dzielna z pani
dziewczyna.
– Poświęcenie? Nie. Żal mi dzieci, które ponoszą konsekwencje decyzji podjętych przez
dorosłych. Jeśli tylko mogę coś zrobić, by poprawić ich sytuację, robię to.
– O! I to się nazywa powołanie! Takich ludzi nam potrzeba, tymczasem jest ich coraz mniej.
Każdy pilnuje tylko czubka własnego nosa. Niech pani pomyśli, nikt się nie spodziewał.
Odeszła nagle i postawiła nas w takiej sytuacji. No, ale my tu gadu, gadu, a pani pewnie
zmęczona. Pojedziemy do domu, odświeży się pani. Żona z pewnością wyszła już ze sklepu
i dobry obiad szykuje.
– A czy żona wie?
– A jakże! I cieszy się! Na początku trochę się przestraszyła. Ale wytłumaczyłem jej, że jak
kto razem mieszka, to jakby swój w rodzinie. Pokój będzie na wrzesień gotowy. I tak stał
pusty. To miło, że ktoś w nim zamieszka. Zawsze to jakieś urozmaicenie w naszym pustym
domu.
Wyszliśmy z budynku. Sołtys wyjął pęk kluczy i przez chwilę manipulował przy zamku.
– O, widzi pani? Trzeba wiedzieć, które klucze do czego. Dyrektor na wakacje wyjechał.
Teraz ja tu cały gospodarz. Ale my wszyscy we wsi jesteśmy jak jedna wielka rodzina.
Dom sołtysa był przestronny i słoneczny. Przyjemnie było wziąć prysznic i przebrać się
w świeżą sukienkę. Obiad upłynął w miłej atmosferze. Pani domu krążyła między kuchnią
a salonem, z gracją obnosząc obfite wdzięki. Kawę piliśmy w ogrodzie, rozmawiając
o wszystkim i niczym. Położyłam się wcześniej. Następnego dnia czekała mnie powrotna
Zgłoś jeśli naruszono regulamin