Martin Kat - Aksamitna velvet.pdf

(1351 KB) Pobierz
Martin Kat
Litchfield 01
Aksamitna Velvet
Urocza Velvet Moran, by uchronić rodzinę przed ruiną,
decyduje się na małżeństwo z oschłym diukiem Carlyle. Zamiast
jednak zostać żoną arystokraty, wpada w ręce przystojnego
rabusia, którego pieszczotom nie może się oprzeć. Tymczasem
rabuś porwał dziewczynę nieprzypadkowo - bowiem w takim
przebraniu zjawił się niesłusznie przed laty oskarżony
prawowity dziedzic tytułu diuka, który chce oczyścić swe imię i
odzyskać dziedzictwo.
Rozdział 1
Anglia, 1752
- Zabraniam! Słyszysz mnie? - Pod grzywą śnieżnobiałych włosów twarz
księcia Carlyle'a pokryła się czerwonymi, znamionującymi silne
wzburzenie plamami. - Jesteś jednym z Sinclairów - powiedział, wbijając
wzrok w oczy swego przystojnego syna. - Jesteś hrabią, członkiem Izby
Lordów i dziedzicem. Nie pozwolę ci na kontynuację tego ohydnego
związku z tą ladacznicą.
Jason zesztywniał. Stojąc w pięknie zdobionym, wyłożonym orzechową
boazerią gabinecie dworu Carlyle Hall, urządzonej z przepychem
wiejskiej rezydencji księcia, młodzieniec zacisnął mocno zęby, aby nie
wybuchnąć gniewem. Wszystkie mięśnie jego szerokich ramion były
napięte jak postronki.
- Ojcze, na litość boską, przecież to jest hrabina Brookhurst, a nie jakaś
tam dziewka z przydrożnej tawerny!
Miał dwadzieścia jeden lat, był wysokim i dobrze zbudowanym dorosłym
mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa, a jednak ojciec traktował go
jak niedorozwinięte dziecko.
- Jest także o osiem lat od ciebie starsza. Wdowa, z którą przespała się
połowa towarzyskiej elity. To oczywiste, że taka kobieta nie spocznie,
dopóki nie zdobędzie tytułu i majątku Carlyle.
Jason zacisnął pięści.
- Nie pozwolę ci mówić o Celii w taki sposób. I bez względu na to, czy się
zgodzisz, czy też nie, będę się spotykał, z kim tylko zechcę!
Nie zważając na odgłos uderzenia, gdy wielka pięść ojca z hukiem opadła
na wykonany z różanego drewna blat biurka, Jason odwrócił się i wyszedł
z gabinetu. Stukot jego gniewnych kroków odbijał się głośnym echem na
czarnej marmurowej podłodze. Trząsł się ze złości, czuł się upokorzony, a
jednocześnie powziął postanowienie, że przeciwstawi się ojcu wszelkimi
możliwymi sposobami.
Na zewnątrz czekał jego lśniący gniadosz, niecierpliwie przestępując z
nogi na nogę. Jason w podziękowaniu kiwnął głową stajennemu, po czym
wskoczył na siodło. Za jego plecami w oknie ojcowskiego gabinetu
zamigotała lampa; to postawny książę pospiesznie wyszedł do holu i
trzasnął za sobą drzwiami tak mocno, że pogłos wyraźnie rozległ się
pośród kamiennych murów.
Młodzieniec się zaniepokoił. Ale przecież ojciec nie pojedzie za nim aż
do gospody. Na pewno nie. Nawet tak uparty i arogancki człowiek nie
posunąłby się tak daleko.
Jason patrzył jeszcze przez chwilę, lecz mężczyzna nie pojawił się na
zewnątrz. Odetchnąwszy z ulgą, zawrócił konia. Poczuł się trochę lepiej,
skoro konfrontacja dobiegła końca i przez jakiś czas będzie miał spokój.
Ruszył galopem, a po chwili miarowy bieg wierzchowca ukoił jego nerwy
niemal zupełnie. Smugi światła księżyca przedzierały się przez gałęzie
drzew, delikatna bryza targała ciemnobrązowe włosy Jasona, aż w końcu
zupełnie ochłonął.
Pokonując kolejne mile, porzucił wspomnienie o gorzkich słowach ojca, a
myśli skierował ku kobiecie, która już na niego czekała. Celia Rollins,
lady Brookhurst. Wysoka, szczupła i piękna, począwszy od czubka
elegancko ufryzowanej, ciemnowłosej głowy, poprzez kształtne piersi,
wąską talię, aż po łukowato wysklepione stopy.
Spotykali się od trzech miesięcy, często w zajeździe Pod Wędrownym
Sokołem, który był niekrępującym, elegancko urządzonym przybytkiem
dla podróżnych, w połowie drogi między Carlyle Hall i wiejską rezyden-
cją hrabiny, Brookhurst Park. Na dzisiejszą noc zaplanowali sobie
właśnie taką schadzkę. Już na samą myśl o łóżkowych przyjemnościach
poczuł twardnienie w obcisłych, czarnych bryczesach.
Niecałe pół godziny później ujrzał znajomy, porośnięty bluszczem łuk
bramy prowadzącej na podwórze zajazdu. Jego serce zabiło żywiej. Przy
wtórze stukotu kopyt o bruk wjechał na ogrodzony murem dziedziniec,
zeskoczył na ziemię, poklepał gniadosza po lśniącej szyi i podał cugle
stajennemu, który czekał przed wejściem.
Stawiając długie kroki, ruszył z zapałem na tyły domu. Specjalny pokój
dla zamożnych gości miał zarówno drzwi od środka tawerny, jak i
bezpośrednio z zewnątrz. Jason zaczął niemal biec, lecz jakiś ruch na rogu
budynku osadził go w miejscu.
- Wrzuć pół pensa, panie. Wspomóż ślepca, a Bóg cię pobłogosławi.
Na ziemi siedział w kucki jakiś parchaty, okryty łachmanami człowiek,
trzymający w dłoni małe blaszane naczynie. Nawet w ciemności Jason
widział zadrapania na jego ziemistej skórze. Wrzucił do naczynia drobną
monetę i skierował się na tyły gospody, gdzie skacząc po dwa stopnie,
wspiął się po schodkach na piętro. Zastukał i już po chwili Celia wpuściła
go do środka.
- Milordzie - wyszeptała, z uśmiechem wtulając się w jego ramiona.
Była szczupła, lecz ponętna, w słabym świetle ognia płonącego w
kominku wydawała się wręcz uosobieniem cudowności.
- Jason, kochanie, tak się cieszę, że przyjechałeś. Przycisnęła usta do jego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin