Stewart Mary - Tajemnica zamku Valmy.doc

(1195 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Mary Stewart

 

 

Tajemnica zamku Valmy

 

 

 

 

 

 

  

Dla Elizabeth Manners 

 


Rozdział I

 

 

Pomyśl tylko o rozrywkach w pałacu! O przepychu, wykwincie! O wspaniałych mięsiwach na półmiskach. O smakowitych daniach... O ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. Dziewięć karet czeka, śpiesz się... Śpiesz się...*

 

Posiadłość Rochestera, gdzie pracowała Jane Eyre. (Przyp. tłum.)

 

 

William Blake (1757-1887) - znany angielski poeta, myśliciel, malarz, rysownik, wybitny przedstawiciel wczesnego romantyzmu. (przyp. tłum.)

 

 

(Tourneur,  "Tragedia mściciela")

śpiesz! Tam, do diabła...

 

 

Byłam zadowolona, że na lotnisku w Paryżu nikt na mnie nie czekał. Wylądowaliśmy tuż przed zmierzchem, w marcowym łagodnym powietrzu czuło się wiosnę. Po mocnym, popołudniowym deszczu niebo stało się bladoniebieskie, pasy startowe lśniły wilgocią, a strzępiaste miękkie chmury, oświetlone blaskiem późnych promieni słońca, szybowały unoszone wiatrem; Za budynkami lotniska, gdzie wzdłuż jezdni błyszczały druty telegraficzne, pędziły samochody z zapalonymi już światłami.

Właśnie wyładowano bagaże. Widziałam moją skromną walizkę stojącą obok nowiusieńkiej, znanej firmy Rovrobe, i wielkiego, nowoczesnego kufra z jasnej skóry. Moja też była kiedyś bardzo dobra, skórzana, z mosiężnymi inicjałami tatusia, teraz prawie niewidocznymi pod nalepką "Miss L. Martin, Paryż". Symboliczne, pomyślałam ze smutnym rozbawieniem. Panna L. Martin idąca powoli między postawnym mężczyzną w nieskazitelnym garniturze i piękną Amerykanką w futrze z norek, narzuconym niedbale na suknię, która świadczyła wyraźnie o tym, że młoda dziewczyna często bywa w Paryżu. Ja prawdopodobnie wyglądałam tak samo niepozornie jak stara walizka tatusia wśród wytwornych bagaży pasażerów pierwszej klasy.

I oto po dziewięciu latach byłam w kraju. Dziewięć lat. Więcej niż jedna trzecia mego życia. Tak dużo, że teraz, kiedy stałam w tłumie przed barierą, za którą odbywała się odprawa celna, czułam się równie obco jak cudzoziemiec podczas pierwszego pobytu za granicą. Musiałam nawet uczynić świadomy wysiłek, żeby się przyzwyczaić do potoku otaczającej mnie francuszczyzny. Ale mimo to, wśród radosnych powitań, podniecenia i okrzyków przyjaciół i krewnych, bezwiednie zaczęłam szukać w tłumie znajomej twarzy. Co było przecież absurdem. Kto miałby wyjść po mnie? Madame de Valmy? Na samą myśl o tym uśmiechnęłam się. Było bardzo miłe z jej strony, że dała mi pieniądze na taksówkę do centrum Paryża. I tak zrobiła dużo jak dla guwernantki. I o tym powinnam pamiętać, od zaraz.

Celnik z kredą w ręku zatrzymał się nad moją sfatygowaną walizką. Kiedy podeszłam do niej, jakiś biegnący szybko pracownik lotniska wpadł na mnie i wytrącił mi z ręki torebkę.

- Mille pardons, mademoiselle. Excusez-moi.

- Ce n'est rien, monsieur.

- Je vous ai fait mal?

- Pas du tout. Ce n'est rien.

- Permettez-moi, mademoiselle. Votre sac.

- Merci, monsieur. Non, je vous assure, il n'y a pas de mal...

Po moich licznych zapewnieniach, że nic nie zginęło, a mnie nic się nie stało, wreszcie sobie poszedł.

Zamyślona, chwilę za nim patrzyłam. To drobne zdarzenie świadczyło, że właściwie ta dziewięcioletnia przerwa nie była znowu aż tak bardzo długa. Najwyraźniej już się przystosowałam.

Nie mogę jednak pozwolić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Zwłaszcza o tym muszę pamiętać. Byłam Angielką. Angielką. Madame de Valmy bardzo wyraźnie podkreśliła, że poszukuje młodej Angielki. Nie widziałam nic złego w tym, że będzie sądziła, iż mój francuski i wiedza o Francji pozostają na poziomie wiedzy przeciętnej Angielki, która francuskiego uczyła się w szkole. Co prawda, ona kładła na to wielki nacisk... Ale mnie tak bardzo zależało na zdobyciu tej pracy. Ostatecznie, czy to takie ważne dla madame de Valmy, czy ja jestem Angielką, Francuzką czy nawet Hotentotką, jeśli będę dobrze pracować i nie będę używać francuskiego przebywając z młodym Filipem. Zresztą ja jej właściwie nie oszukałam, ponieważ tak naprawdę byłam Angielką. Tatuś był Anglikiem, a mama w jednej czwartej... Dla mnie te wczesne lata, kiedy mieszkałyśmy z mamą u babci w Passy, ponieważ Niemcy byli w Paryżu, a tatuś nie wiadomo gdzie, w bardzo niebezpiecznym miejscu, i my nie ośmielałyśmy się nawet mówić czy myśleć po angielsku... nawet dla mnie te wczesne lata odeszły daleko w przeszłość, tak daleko, jakby ich prawie nie było. O wiele bardziej realne było ostatnie dziewięć lat spędzonych w Anglii, z czego siedem w sierocińcu w Camden Town, a ostatnie dwa w poczuciu względnej niezależności, namiastce swobody - jako wychowawczyni i opiekunka w Kent, w szkole dla młodszych chłopców. Nieskończenie długie, wyłożone zielonym linoleum korytarze i nieśmiertelna kiełbasa w poniedziałki i czwartki, stosy brudnej bielizny do liczenia, zapach kredy i mydła karbolowego w klasie, gdzie uczyłam początków francuskiego... Te i inne wspomnienia, o wiele żywsze niż ze starego uroczego domu w Passy, czy nawet mieszkania na najwyższym piętrze kamienicy przy Rue de Printemps, które zajmowaliśmy, kiedy wojna się skończyła i tatuś wrócił do domu...

Nagle usłyszałam znudzony głos celnika: - Vous n'avez rien a declarer?

Drgnęłam, i odparłam po angielsku: - Nic nie mam do oclenia, naprawdę nic...

Na ulicy czekał długi sznur taksówek. Kierowcy powiedziałam: "Do hotelu Crillon, proszę". Rozbawiło mnie jego zdumienie kiedy usłyszał tak dobry adres. Potem umieścił starą brązową walizkę obok mnie. Trzasnęły drzwiczki, zawarczał silnik. Ruszyliśmy.

 

Początkowe uczucie obcości pierzchło bezpowrotnie. Taksówka ze zgrzytem hamulców skręciła w główną szosę, nawet zarzuciła trochę na mokrym asfalcie i pomknęła w kierunku Paryża. Siedziałam z tyłu wdychając dobrze znany zapach gauloise'ów, wiekowej skóry i spalin, a mój dawny świat otoczył mnie chmurą zapomnianych wrażeń, które w jednym momencie starły ostatnie dziewięć lat, jakby nigdy nie istniały. Taksówka przypominała puszkę Pandory, której pokrywę nie tylko uniosłam, ale w której wnętrzu się znalazłam. Miłe, wzruszające wspomnienia... rzeczy dawniej nie dostrzegane, które teraz ujrzałam nie zmienione, okruchy życia urwanego dziewięć lat temu...

Gazeta, którą czytał przedtem kierowca, wetknięta była pod osłonkę przeciwsłoneczną. Widziałam dobrze znany czarny druk, kawałek jakiegoś zdjęcia. Z przeciwka nadjeżdżał autobus, z oświetlonym napisem: "Senlis". Na tylnej platformie zobaczyłam kilkanaście osób, stłoczonych, kiwających się na wybojach. Wjeżdżaliśmy w brzydkie podmiejskie dzielnice, otaczały nas wysokie domy z żelaznymi balustradami i okiennicami z listewek, tablice z błyszczącymi ogłoszeniami: "Bonbel", "Sunli", "Ancre Pils", mijaliśmy małe sklepiki tytoniowe, których złotopomarańczowe światła odbijały się w wilgotnych chodnikach, jakiś cafe-bar, jasno oświetlone rzędy butelek, metalowe stoliki za zapoconą szybą. Dubo, Dubon, Dubonnet... i oto przed nami, w długiej perspektywie Route de Flandre, ujrzałam światła Paryża.

Nagle zapiekło mnie pod powiekami, zamknęłam je i oparłam się mocniej o wytarte poduszki. Mimo to Paryż nacierał na mnie, bombardował przez otwarte okno. Zapach kawy, kotów, rynsztoka, wina i wilgotnego powietrza... ochrypłe głosy wykrzykujące: "France Soir, Paris-Presse" i sprzedawców losów loteryjnych... gwizdki policjantów, zgrzyt hamulców. Czegoś jednak brakuje, pomyślałam, coś się zmieniło... ale dopiero kiedy taksówka gwałtownie szarpnęła i otwierając oczy zobaczyłam, że o centymetry minęliśmy kilku rowerzystów, wiedziałam już - kierowca nie użył klaksonu. Zniknęło to bezustanne paryskie trąbienie. Rozejrzałam się wokoło, jakbym była obca, jakbym znalazła się w nieznanym mieście i przeżywała coś całkiem nowego.

Ale było to z pożytkiem dla mnie, z całą świadomością zmieniłam tok myśli, zawróciłam z dotychczasowej ścieżki i zaczęłam zastanawiać się nad przyszłością. Znowu znalazłam się we Francji, urzeczywistniły się sny ostatnich dziewięciu lat. Niezależnie od tego jak prozaiczna, czy nawet trudna będzie moja nowa praca, przynajmniej wróciłam do kraju, który zawsze uważałam za swoją ojczyznę. Jeśli oszukałam madame de Valmy, zrobiłam to z konieczności. I oto byłam we Francji. Oświetlone przedmieście, które szybko mijaliśmy, to był mój dom. Wkrótce będę w sercu Paryża, pojadę przez zatłoczoną Rue de Royal, żeby wreszcie ujrzeć rozległy, błyszczący światłami Plac Zgody, gdzie okna hotelu Crillon, poprzez nagie jeszcze gałęzie kasztanów, spoglądają w kierunku Sekwany. Jutro znowu ruszę w drogę, zanurzę się we Francji, będę mijać jej pola i winnice, wzgórza i wysokie Alpy, aż znajdę się w zamku Valmy, leżącym w pobliżu małej osady Soubirous, w Sabaudii, i górującym nad przynależnymi doń lasami... Oczami wyobraźni, po raz setny od kiedy rozpoczęła się moja podróż, widziałam ten zamek z bajki, romantyczny i niezwykły jak z filmu rysunkowego Walta Disneya. Oczywiście nie będzie taki, ale jednak... Nagle taksówka zahamowała za zatrzymującym się na przystanku autobusem. Przycisnęłam mocniej do siebie torebkę i pochyliłam się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno. Teraz, kiedy byłam już prawie na miejscu, to małe opóźnienie było nagle wprost nie do zniesienia. Autobus ruszył i skręcił w prawo. Taksówka minęła go o centymetry, omal nie potrącając przy tym dwóch przerażonych przechodniów, i pomknęła naprzód. Spiesz się...

Nagle przypomniał mi się pewien wiersz. 

"Dziewięć karet czeka, śpiesz się... śpiesz się.... śpiesz..." 

Ale czy w tym przypadku ten cytat jest właściwy? Jak to było? Wytężyłam pamięć... coś o rozrywkach w pałacu, o przepychu i wykwincie.... o ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. O dziewięciu karetach, które czekają, śpiesz się... śpiesz się... śpiesz... Wyliczenie tych rozkoszy miało skłonić samotną młodą kobietę do luksusowego upadku - tak Vendice namawiał czystą i niemądrą Castizę, żeby się oddała księciu... Tam, do diabła... Uśmiechnęłam się zadowolona, że sobie to przypomniałam. Nonsens. Ta młoda kobieta, która jechała taksówką, nie zmierzała, mam nadzieję, ani do luksusu, ani do diabła, ale, po prostu, żeby objąć pracę podobną do tej w Anglii. Miss Linda Martin, guwernantka i opiekunka dziewięcioletniego Filipa, hrabiego de Valmy.

Za kilka minut spotkam się z madame de Valmy, srebrzystą, elegancką i tak smukłą, że z pewnością zachwiałaby się pod najlżejszym powiewem wiatru. Dajmy spokój bajkom, wyjęłam lusterko z torebki i poczesałam się, próbując przypomnieć sobie to, czego się dowiedziałam o moich nowych pracodawcach.

Kiedy rozmawiałam z madame de Valmy w Londynie, nie powiedziała mi wiele o rodzinie, u której miałam pracować, ale jakoś zdołałam zebrać szczegóły dość skomplikowanej historii. Stary hrabia de Valmy, dziadek Filipa, był człowiekiem niezwykle bogatym i po jego śmierci majątek został podzielony pomiędzy jego synów. Najstarszy Stefan odziedziczył tytuł i większość fortuny, zamek Valmy oraz dom w Paryżu; drugi z kolei syn, Leon Bellevigne, uroczy niewielki majątek w Prowansji; najmłodszy zaś Hipolit, dużą posiadłość nad brzegiem Jeziora Lemańskiego, położoną kilka kilometrów od Valmy. Kiedy stary hrabia zmarł, Stefan, który był kawalerem i wolał na stałe przebywać w Paryżu, z zadowoleniem przyjął propozycję Leona, że pozostanie w Valmy i będzie zajmować się administrowaniem. Tak więc Leon został w Valmy, stąd kierując swoim majątkiem w Prowansji. Najmłodszy brat, Hipolit, który był, jak mi się zdawało, dość znanym archeologiem, mieszkał spokojnie w odziedziczonym domu w Thonon-les-nains, często podróżując i "kopiąc" za granicą.

Tak było przez dłuższy czas. I nagle, całkiem nieoczekiwanie, Stefan ożenił się, a po dwóch latach przyszedł na świat Filip. Stefan z rodziną mieszkał nadal w Paryżu, aż rok temu, kiedy Filip miał prawie dziewięć lat, wydarzyło się nieszczęście, jakie i mnie spotkało - jego rodzice, wracając z wakacji we Włoszech, zginęli w katastrofie lotniczej. Filip zamieszkał wtedy na stałe u swego stryja Hipolita, który nadal był nieżonaty, do którego - powiedziała madame de Valmy, jak zawsze srebrzysta i wytworna, siedząc koło lustra z epoki regencji w saloniku w hotelu Claridge - chłopiec bardzo był przywiązany, ponieważ dawniej z nim przebywał. Hipolit - mój szwagier - nie chciał słyszeć o tym, żeby Filip przebywał z nami w Valmy, choć oficjalnie Valmy było jego domem... - Mówiąc to uśmiechnęła się w ten swój wyniosły, księżycowy sposób. I wtedy zrozumiałam obiekcje Hipolita. Nie mogłam sobie wyobrazić wyrafinowanej Heloizy obcującej na co dzień z dziewięcioletnim chłopcem. Filipowi z pewnością było lepiej z Hipolitem w Willi Mireille. Nawet archeolog jest z pewnością milszy we współżyciu niż madame de Valmy, pomyślałam wtedy. Przynajmniej dzielił z małym chłopcem zamiłowanie do kopania w ziemi.

Niestety archeolog musiał jednak czasami "kopać". Filip spędził zaledwie kilka miesięcy w Willi Mireille, kiedy Hipolit, zobowiązany jakąś dawniejszą umową, wyjechał na pewien czas do Azji Mniejszej i Grecji. Oczywiście, Willa Mireille została zamknięta, Filip natomiast przeniósł się do Valmy, do stryjostwa, gdzie miał mieszkać aż do powrotu Hipolita. Jego niania, paryżanka i tak niezbyt zadowolona z pobytu w małym miasteczku, nie chcąc przebywać co najmniej pół roku w odległej od świata sabaudzkiej dolinie, ze łzami, przepraszając, wróciła do Paryża... w którym ja się znalazłam. Ciekawa jednak rzecz, mimo że to miasto było mi tak bliskie, nie czułam się w nim u siebie. Byłam kimś obcym, cudzoziemką, która jechała do nie znanego domu, aby wykonywać trudną pracę. Może poczucie osamotnienia nie jest wcale związane z miejscem czy okolicznościami, może po prostu tkwi w każdym człowieku. Może niezależnie od tego, kim jesteś, wszędzie zabierasz ze sobą swój mały krąg samotności...

Taksówka przecięła Rue Riquet, skręciła w prawo i znalazłam się w dobrze mi znanej dzielnicy. Po prawej stronie widziałam kopułę Sacre-coeur, rysującą się wyraźnie na tle wieczornego, lekko fioletowego nieba. Gdzieś tam poniżej, w gęstniejącym zmierzchu, na Montmartre, była Rue du Printemps.

Pod wpływem nagłego impulsu pochyliłam się w przód, zaciskając mocno dłonie na mojej zniszczonej torebce.

- Czy pan zna Rue du Printemps? W bok od Avenue Verchoix, Osiemnasta Dzielnica. Proszę mnie tam zawieźć, ja... ja zmieniłam zdanie.

 

Stałam na wilgotnym chodniku przed otwartymi drzwiami domu numer 14 przy Rue du Printemps. Farba na fasadzie łuszczyła się, żelazne balkony, w mojej pamięci turkusowe, teraz były brudnoszare. Okiennica na pierwszym piętrze ledwie się trzymała na jednym zawiasie. Kanarki monsieur Recarda dawno zniknęły, na ścianie, gdzie wisiała klatka, nie dostrzegłam nawet ciemniejszej plamy. Jaki mały wydał mi się balkon na samej górze, nasz balkon! Wisiały na nim doniczki z pnącymi pelargoniami i pasiasty ręcznik.

Co za głupota z mojej strony, że tu przyjechałam! Okropna głupota! Jakbym podniosła do ust kieliszek i przekonała się, że jest pusty.

Ktoś schodził z piętra, usłyszałam stukot wysokich obcasów. Czekałam, może w słabej nadziei, że będzie to ktoś, kogo znałam. Ale nie. Była to młoda kobieta, w czarnym obcisłym sweterku i czarnej spódnicy, ubrana w stylu Place Vendome, którego tanią elegancję podkreślał wielki sznur pereł. Blondynka żuła gumę. Kiedy zeszła na dół, spojrzała na mnie z lekką wrogością i ze stojącego w sieni biurka konsjerżki wzięła plik gazet.

- Pani kogoś szuka? - spytała.

- Nie - odparłam.

Spojrzała na moją walizkę stojącą na chodniku.

- Jeśli pani chce wynająć pokój...

- Nie, nie - odparłam, czując się bardzo głupio. - Ja... ja po prostu mieszkałam tu kiedyś i chciałam sobie popatrzeć. Czy madame Leclerc jeszcze tu jest? Była dawniej konsjerżką.

- To moja ciotka. Zmarła.

- Och, bardzo mi przykro.

Przeglądała gazety ciągle na mnie spoglądając. - Wygląda pani na Angielkę.

- Jestem Angielką.

- Och, po akcencie nie można tego poznać. Skoro pani tu mieszkała... to znaczy w tym domu, jak pani nazwisko?

- Mój ojciec nazywał się Karol Martin. Poeta Karol Martin...

- Musiało to być wtedy, kiedy ja tu jeszcze nie mieszkałam - powiedziała blondynka liżąc ołówek i robiąc starannie jakiś znak na jednej z gazet.

- Dziękuję pani, do widzenia - mówiąc to podeszłam do mojej walizki, stojącej ciągle na chodniku. Ściemniało się. Stanęłam na krawędzi chodnika rozglądając się za taksówką. Właśnie jakaś nadjeżdżała, podniosłam rękę, ale była zajęta. Kiedy mijała mnie, wnętrze jej oświetliła lampa uliczna. W środku siedziała para w średnim wieku, ona szczupła, on tęgawy w ciemnym garniturze, dwie dziewczynki, dwanaście, trzynaście lat siedziały na strapontenach. Wszyscy czworo obładowani byli pakunkami i śmiali się wesoło.

Taksówka szybko przejechała. Ulica znowu była pusta. Usłyszałam za plecami stukot kroków, to blondynka poszła schodami na górę. Odwróciłam głowę i jeszcze raz spojrzałam na dom numer 14. Potem znowu zaczęłam wypatrywać taksówki. Ani dom, ani ulica nie były mi już bliskie.

I nagle przestałam żałować, że tu przyjechałam. Jakby przeszłość, za którą dotąd tak bardzo tęskniłam, którą tak mocno przeżywałam, nagle spadła mi z ramion niby zbyteczny ciężar. Przyszłość nadal była ukryta gdzieś w żółtawej, niewyraźnej poświacie, która zamykała ciemną ulicę. I nagle wszystko jasno zobaczyłam. To z powodu tatusia i mamy czułam się tak bardzo obco w Anglii, nie tylko osierocona, ale wyrwana z własnego kraju, pozbawiona celu, pełna żalu wobec życia, które z taką brutalnością zostało mi narzucone, nie chciałam przystosować się do niego, zadomowić w nim, zachowując się jak rozpieszczone dziecko, które ponieważ nie dostało najlepszego ciastka, w ogóle nie chce jeść. Oczekiwałam od życia, że odda mi wszystko na dawnych warunkach. Ale tak się nie stało. Z powodu mego dzieciństwa odrzuciłam to, co dawała mi Anglia, a teraz Paryż mego dzieciństwa odrzucił mnie. Tutaj także nie byłam u siebie. I jeśli miałam kiedyś w jakimś kraju znaleźć swoje miejsce, to nikt mi go nie da, chyba że ja sama do tego się przyczynię. I muszę to zrobić. Pojawiła się teraz dla mnie szansa, w Chateau Valmy. Dotąd nic nie wiedziałam o tej rodzinie, znałam tylko imiona, wkrótce staną się ludźmi z krwi i kości, z którymi będę współżyć, dla których będę coś znaczyć. Zaczęłam powoli powtarzać w duchu ich imiona: Heloiza de Valmy, elegancka i wyniosła, obdarzona lodowatym wdziękiem, który z czasem na pewno stopnieje, Filip de Valmy, mój uczeń, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma skończone dziewięć lat, i jest dość słabego zdrowia, jego stryj, chwilowo pan zamku, Leon de Valmy...

W tym momencie zdarzyła się dziwna rzecz, nie wiem, czy to dlatego, że po raz pierwszy wymówiłam jego imię, a może dlatego, że stałam na ulicy, która poruszyła we mnie tyle wspomnień, nagle usłyszałam rozmowę sprzed lat: - Leon de Valmy... - powiedziała mama, chyba czytając gazetę. - Mówią, że jest sparaliżowany. Ma pewnie uszkodzony kręgosłup, stało się to podczas gry w polo i jeśli z tego wyjdzie, do końca życia będzie przykuty do inwalidzkiego wózka. - Wtedy obojętnie odezwał się tatuś: - Tak? Przykry wypadek, ale moim zdaniem, szkoda, że nie złamał sobie karku. - Na co oburzona matka zawołała: - Karolu! - Dodał więc zniecierpliwiony: - Czemu mam być hipokrytą wobec tego człowieka? Dobrze wiesz, że go nienawidzę. - Nie bardzo rozumiem dlaczego.... - zaczęła mówić mama, a tatuś jej przerwał: - I nie zrozumiesz...

Wspomnienie zniknęło w ciszy, a we mnie coś zadrżało, może strach? Czy naprawdę to wszystko pamiętałam, czy też był to wybryk mojej romantycznej wyobraźni? Ukazała się nagle taksówka i najwidoczniej kierowca musiał zauważyć moją podniesioną rękę, gdyż podjechał do krawężnika i zahamował. Jeszcze raz powiedziałam: - Hotel Crillon, proszę - i wsiadłam. Samochód szarpnął, skręcił w lewo i ruszył szybko niemą, ciemną ulicą. Warkot silnika odbijał się echem od zamkniętych okiennicami, ślepych domów. "Dziewięć karet czeka, śpiesz się, śpiesz się, śpiesz... Tam, do diabła... do diabła..."

To nie był strach, to było podniecenie. Roześmiałam się nagle w duchu, mój nastrój się poprawił. Tam, do diabła czy nie do diabła, ruszyłam w przeznaczoną mi drogę...

Uderzyłam w szybę. - Proszę się spieszyć - powiedziałam.

 

 

Rozdział Ii

 

 

Zamek ten pięknie położony, jego wonne powietrze raduje me zmysły...

 

(Szekspir, "Makbet")

 

 

Nawet kruk ochrypł, który kracząc wieści fatalne przybycie Dunkana...

 

Ibid.

 

 

Małe miasteczko Thonon-les-bains leży jakieś piętnaście kilometrów na wschód od Genewy, na południowym brzegu Jeziora Lemańskiego. Kiedy wysiadłyśmy z samolotu w Genewie, czekał już wielki czarny chevrolet z Valmy, który wiózł nas bezszelestnie przez jak wypolerowane ulice miasta, przez most u krańca jeziora, przez ogrody pełne rozkwitłych już magnolii, potem skręcił w kierunku granicy francuskiej i Thonon.

Od wyjazdu z Paryża madame de Valmy niewiele ze mną rozmawiała, za co byłam jej wdzięczna, ponieważ, choć okazała mi wiele uprzejmości, nie czułam się z nią swobodnie - jej dziwna wyniosłość nie sprzyjała nawiązaniu porozumienia. Jakby zawsze nieobecna duchem, nawet jeśli już mi się zdawało, że wyszła mi naprzeciw, kontakt nagle się  urywał. Najpierw sądziłam, że świadomie dystansuje się ode mnie, ale kiedy dwukrotnie zadała mi to samo pytanie i natychmiast przestała interesować się odpowiedzią, doszłam do wniosku, że ma ważniejsze sprawy do przemyślenia niż znajomość z guwernantką Filipa, i właściwie z zadowoleniem pogrążyłam się we własnych myślach.

Samochód mknął przez starannie uprawianą równinę. Mijaliśmy zamożne farmy i rozgraniczone rzędami drzew łąki, na których pasły się brunatno-białe krowy. Po lewej stronie, wśród gęstwiny wierzb i topoli, co chwila ukazywała się i nikła tafla wody, po prawej zielone pola stopniowo przechodziły w pagórkowate, zalesione wzgórza, aż nagle przerodziły się w łańcuchy Alp, których wyniosłe szczyty i zbocza pokrywała oślepiająca w słońcu gruba warstwa śniegu. Jednym z nich był zapewne szczyt Mont Blanc, ale kiedy spojrzałam z ukosa na madame de Valmy, doszłam do wniosku, że nie należy jej o to pytać.

Siedziała z zamkniętymi oczami. Choć zmęczona, zatopiona w myślach, jak zawsze wyglądała niezwykle wytwornie. Miała chyba jakieś pięćdziesiąt pięć lat i nadal była piękną kobietą, tego rodzaju uroda trwa mimo upływu czasu. Jest to kwestia urodzenia, tak to można określić. Świadczył o tym zarys głowy, rasowy cienki nos z delikatnymi chrapkami, dopiero uważniej patrząc można było dostrzec zmarszczki wokół oczu i ust. Skóra na twarzy blada, przejrzysta, dyskretny makijaż, brwi może nieco wyzywająco zarysowane nad zamkniętymi powiekami. Starannie ułożone, lekko srebrzyste włosy. Tylko usta umalowane kosztowną szminką i dłonie w szarych rękawiczkach były jakieś niepozorne wobec całości. Ta krucha kobieta, której cały zewnętrzny wygląd świadczył o zbytku, wydawała się odległa jak księżyc.

Siedziałam wciśnięta w kąt, przed sobą mając wyprostowane plecy szofera. Obok niego, tak samo wyprostowana, siedziała pokojówka madame - Albertyna. Jeśli wedle klasycznych zasad moja pozycja jako guwernantki była gdzieś między salonem a pokojem dla służby w suterenie, to teraz w samochodzie zajmowałam właściwe miejsce. Byłam z tego zadowolona, gdyż na pierwszy rzut oka Albertyna nie bardzo przypadła mi do gustu.

Była to kobieta licząca tak ze czterdzieści pięć lat, brunetka o śniadej skórze i odpychającym wyrazie twarzy, miała też brzydkie ręce. Chociaż prawie przez cały miniony wieczór byłam razem z madame de Valmy w jej apartamencie hotelowym, ani razu nie odezwała się do mnie, i zauważyłam, że spogląda na mnie z wyraźną niechęcią, czym byłam zdumiona, ale co teraz wydawało mi się może bez znaczenia. Po prostu taki miała wyraz twarzy. Siedziała sztywno koło szofera, trzymając na kolanach walizeczkę z biżuterią madame. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, jakby w ogóle nie zdawali sobie sprawy ze swej obecności. Sprawiali wrażenie tak znakomicie dobranej pary, że bez cienia ironii zastanawiałam się, czy są małżeństwem (jak się dowiedziałam później, byli rodzeństwem). Bernard, szofer miał nieskazitelne maniery, ale on także sprawiał wrażenie, jak gdyby nie potrafił się uśmiechnąć, był tak samo ciemny jak Albertyna i miał taki sam nieprzyjemny wyraz twarzy. Oby nie wszyscy w Sabaudii byli tacy jak tych dwoje...

Ale ostatecznie to pokój szkolny miał być moją domeną. Spojrzałam znów w okno, zastanawiając się krótką chwilę, jaki będzie Filip, i znacznie dłuższą nad Leonem de Valmy, kaleką, o którym jego żona ledwie mi napomknęła, a o którym tatuś wprost powiedział: "Moim zdaniem szkoda, że nie złamał sobie karku".

 

Nie zauważyłam szlabanu na drodze, ocknęłam się dopiero, kiedy samochód powoli się zatrzymał i dwaj ludzie w mundurach wyszli z małego, na zielono pomalowanego domku.

Heloiza de Valmy otworzyła oczy i powiedziała chłodno:

- To już granica, miss Martin. Proszę przygotować paszport.

Straż graniczna najwidoczniej dobrze znała ten wóz. Powitali z szacunkiem madame de Valmy, rzucili pobieżnie okiem na mój paszport, potem słyszałam, jak żartują z szoferem, kiedy otworzył bagażnik, a oni przelotnie spojrzeli na znajdujące się tam rzeczy.

W chwilę później ruszyliśmy i po przejechaniu dzielącego oba kraje pasa ziemi niczyjej, zatrzymaliśmy się przed francuskim szlabanem, gdzie formalności załatwiono równie szybko.

Wkrótce potem dojechaliśmy do Thonon i tam skierowaliśmy się na południe, w stronę gór. Znaczna część miasteczka leżała dość wysoko nad jeziorem. Zaczęliśmy się wspinać, po lewej było ostro spadające zbocze, kilka domów o pomalowanych na różne kolory dachach i spory sad, schodzący aż do szpaleru drzew nad wodą. Poprzez koronkę jeszcze nagich gałęzi widać było tu i tam dachy większych domów. Jednym z nich - madame de Valmy zdumiała mnie, gdyż nawet uniosła się, żeby mi go wskazać - była Willa Mireille, gdzie mieszkał najmłodszy brat Hipolit. Wśród dość gęstych drzew dostrzec mogłam tylko kominy, z których nie unosił się dym. Za posiadłością Hipolita rozciągało się wielkie Jezioro Lemańskie, jedwabiście lśniące w południowym słońcu. Gdzieniegdzie ostry sierp białego albo czerwonego żagla przecinał taflę wody, na przeciwległym brzegu wyraźnie mogłam zobaczyć Montreux, na tle ośnieżonych zboczy wyglądające jak akwarela.

Było ciepło, a miasteczko, przez które jechaliśmy, sprawiało w słońcu wesołe wrażenie. Wzdłuż ulic rosły drzewa tak przycięte, że gałęzie ich się łączyły. Pączki zaczynały już pękać. Sklepy wystawiły swoje towary na chodniki, na stojakach powiewały w podmuchach wiatru barwne sukienki, ostra czerwień i zieleń papryki na straganach z warzywami kontrastowała z pomarszczonymi już nieco zeszłorocznymi jabłkami, obok stały barwne donice na kwiaty i jaskrawozielone narzędzia ogrodnicze. Na samym brzegu chodnika mnóstwo skrzynek z kwiatami, były tam tulipany i frezje, szkarłatne anemony i wielobarwne pierwiosnki, ostrożółte żonkile, fioletowe bratki, szafirowe, białe i żółtawe jak kość słoniowa irysy... coś cudownego! A wszystko na modłę francuską pomieszane, pachnące intensywnie w słońcu i urzekające barwami.

Musiałam bezwiednie krzyknąć z zachwytu, kiedy przejeżdżaliśmy obok, żeby przeciąć mały placyk, gdyż madame de Valmy uśmiechnęła się nieznacznie mówiąc: "Trzeba zobaczyć Valmy w kwietniu".

Potem skręciliśmy w prawo i zaczęło się przedmieście, droga znowu zaczęła się piąć w górę, drzew było tu niewiele.

Wkrótce znaleźliśmy się w wąwozie, gdzie szosa, rzeka i linia kolejowa spotykały się i rozdzielały wśród spadzistych, porośniętych krzewami skał. Po kilku kilometrach linia kolejowa ostatecznie zniknęła w tunelu po prawej stronie, za to rzeka po lewej nadal nam towarzyszyła, pełna spienionej białozielonej wody i torowała sobie drogę między wielkimi gałęziami, to zbliżając się, to opadając w dół. Wąwóz był głęboki, prawie cały czas jechaliśmy w cieniu, słońce docierało tylko do czubów drzew, których delikatna zieleń zapowiadała wiosnę. Było coraz więcej skał, coraz więcej ogromnych głazów, a rosnące niżej drzewa stały jeszcze całkiem nagie. Droga zaczęła się ostro piąć w górę. Gdzieś daleko w dole głośno szumiała woda.

Jak tu ponuro, pomyślałam, i niebezpiecznie... I wtedy właśnie znaleźliśmy się na zakręcie zwanym Belle Surprise, a przed nami, jakby nagle słońce przedarło ciemną kurtynę, ukazały się łąki Valmy.

- Tam w oddali jest Soubirous - powiedziała madame de Valmy. - Znów zniknie, kiedy wjedziemy w las.

Pochyliłam się w przód, żeby lepiej zobaczyć tę wieś: leżała w szerokiej, zielonej niecce, wśród niskich wzgórz i sadów. Widziałam lśnienie wody i rzędy wierzb, tam gdzie dwa strumienie przecinały pastwiska. W miejscu gdzie się łączyły, ujrzałam schludne jak zabawki, wyraźnie widoczne w przejrzystym powietrzu domy, były tu trzy mosty, mała fabryczka zegarów i kościół Matki Boskiej Miłosiernej, na którego wieży błyszczał w słońcu kurek.

- A gdzie jest Valmy? - spytałam, kiedy samochód zaczął wreszcie zjeżdżać w dół i znowu po obu stronach mieliśmy gęstwinę drzew. - Chyba już blisko?

- Po lewej stronie zaczynają się lasy Valmy. Sięgają aż do Thonon. Rzeka Merlon jest granicą między Valmy a Dieudonne, majątku po prawej stronie drogi. Wkrótce przetniemy rzekę i - uśmiechnęła się lekko - zobaczy pani Valmy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin