Stella maris - Stanisław Goszczurny.pdf

(1641 KB) Pobierz
I
1
Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się
natknąć na niego. Wolałaby go nie spotkać, zwłaszcza teraz,
ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej nie
zauważył. Bała się jego przenikliwego spojrzenia, pytań,
władczego głosu, podejrzliwości, której nie ukrywał. Potrafił
być brutalny, a wtedy dochodziło do ostrych starć. Przez
moment pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju.
Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a wówczas ona będzie
mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej
tamten natarczywy, zły głos nakazujący, aby przybyła już,
natychmiast, bo...
Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją
twarz w lustrze, przeciągnęła dłońmi po sukience. Była
zdecydowana. Złapała jeszcze małą torebkę na pasku i szybko
wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być
swobodna, nawet spróbowała lekko się uśmiechać.
Nie myliła się. Był w hallu. Siedział w pobliżu szeroko
otwartych drzwi w głębokim, pokrytym skórą fotelu i
przeglądał od niechcenia jakiś magazyn. Odłożył go na jej
widok i podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go
ominąć, szybko chwycił ją za nadgarstek.
- Wychodzisz? - głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę
senny.
- Jak widzisz - odparła, starając się zachować swobodę.
- Późno, zaraz będzie ciemno.
- Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności - roześmiała się
sztucznie.
Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe,
dłoń na jej przegubie zacisnęła się mocniej.
- Puść, boli - zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi.
- Dokąd idziesz?
- Mam swoje sprawy - podniosła głos, patrząc mu zaczepnie
w oczy.
- Jakie?
- Nie muszę ci o wszystkich mówić.
- Owszem, musisz.
- Puść mnie! - już niemal krzyczała. - Puść, boli! - usiłowała
się wyrwać.
Nie zważając na protesty, przyciągnął ją do siebie, aż
zetknęli się piersiami. Drugą ręką chwycił za włosy na karku i
trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz.
- Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje
sprawy, tu, słyszysz? Nigdzie nie pójdziesz, będziesz przy nim
i przy mnie. Słyszysz, mała suczko?
Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem
miłej sceny między dwojgiem zakochanych. On trzymał ją za
rękę i włosy, ona tuliła się do niego, dotykali się niemal
twarzami. Tylko różnica wieku między nimi mogłaby trochę
zdziwić postronnego obserwatora.
Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i
wysportowana.
Wyglądała jak jego córka i mogła nią być. Miała dwadzieścia
sześć lat. Jasne, puszyste, niefarbowane włosy silnie
kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą. Ubrana
była w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan,
ukazującą muskularne, ale smukłe nogi. Niemal nie miała
makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała
jak ktoś, kto nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że
zwróci uwagę.
Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po
pięćdziesiątce. Jednak w jasnej koszuli z krótkimi rękawami,
białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych
butach sprawiał wrażenie młodszego. Od jasnego stroju
odcinała się jego czarna, mocno już przetykana srebrem
czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi.
Był typowym okazem Lewantyńczyka albo mieszkańca
południowych stanów, w których od pokoleń mieszała się
krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych
przybyszów z Irlandii lub Niemiec. Był dość szczupły, spod
krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione
ramiona.
Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go
w piersi, usiłując się wyrwać. Twarz miała wykrzywioną ze
złości.
- Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem
niewolnicą ani twoją, ani jego!
- Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. - Roześmiał się,
wykrzywiając usta w złym grymasie. - Od pierwszego dnia
wiedziałaś, po co jesteś w moim domu.
- To ty prosiłeś! - podniosła głos do granic histerycznego
krzyku. - Ty błagałeś, żebym ratowała Joego! Ty żebrałeś,
żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty!
Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją
niemal na fotel i pochyliwszy się, powiedział wolno:
- Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże.
Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk.
Jednak w chwili, gdy rzuciła się w stronę drzwi, zdążył jeszcze
chwycić ją za ramiona. Obrócił do siebie, ścisnął mocno i
niespodziewanie zamknął jej usta pocałunkiem. Wiła się i
szarpała, ale trzymał silnie i całował długo, aż do utraty tchu.
Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie wypuszczając z
ramion, powiedział łagodniej:
- Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy
mam ci tysiąc razy powtarzać, kim jesteś dla Joego i dla
mnie?
- Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak?
- Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna.
- Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad
tym półtrupem.
- Nie mów tak! - oczy znów zabłysły mu złowrogo. - Joe to
twój mąż, a mój syn!
- Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz,
żebym go ratowała, ale jego nikt i nic nie uratuje.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin