Worcell Henryk - CZYJA JEST MOJA ŻONA.rtf

(608 KB) Pobierz

Worcell Henryk

CZYJA JEST MOJA ŻONA

 

 

Mój mąż jest literatem i nieraz mam z nim kłopoty, bo nie wiem, jak się z nim obchodzić, jak z mężem czy jak z literatem. Jako mąż jest czasem niezaradny, muszę go nieraz pouczać, jak trzeba co robić, bo nawet garnka po przypalonej kaszy nie po­trafi dobrze wyszorować, ale jako literat jest ważny, bo robią z nim wywiady, piszą w gazetach, ie jest realistą i znawcą pro­blematyki wiejskiej i że swoim pisarstwem wpływa na socja­listyczne przeobrażenie wsi. Prusakowa też wpływa, bo ona jest przewodniczącą spółdzielni produkcyjnej, ale jej wpływ ogra­nicza się tylko do naszej wsi, a książki mojego męża wywierają wpływ na całą Polskę, więc są ważniejsze niż praca Pru- sakowej.

I teraz mój mąż wpadł na pomysł, żebym i ja coś pisała, taki pamiętnik o mojej pracy i kłopotach w świetlicy, bo to mo­że być ciekawe jako dokument historyczny, pod warunkiem, że będę pisała prawdę i tylko prawdę. To nic nie szkodzi, że nie mam talentu literackiego, bo do pisania pamiętnika talentu nie trzeba, podobnie jak nie trzeba talentu do pisania sprawozdań z naszych zebrań partyjnych i gromadzkich. Tylko fakty są waż­ne, czyli to, co się z dnia na dzień dzieje.

Ja dotychczas prócz listów nic nie pisałam, nie znam się na literackich sposobach, mąż radzi mi, żebym pisała tak jak się mówi albo tak, jakbym rozmawiała z naszą sąsiadką z dołu, Dymczakową. Już zaczynałam dwa razy, ale jakoś nie mogłam ruszyć, bo gdy tylko wzięłam pióro do ręki, zaraz sobie przy­pominałam, że nie mówię, tylko piszę, i nic nie mogłam napisać. Byłam sama na siebie zła i pomyślałam sobie, że gdyby czło­wiek ciągle tylko myślał o tym, że rośnie, to pewnie w ogóle przestałby róść.

Powinnam pisać o tym, co się dzieje w świetlicy, ale to mi się wydaje nudne, więcej myślę o Prusakowej, która ma stra­szne kłopoty ze swoimi spółdzielcami. Ona często zagląda do świetlicy i bardzo ją polubiłam, chociaż w niektórych rzeczach nie zgadzamy się z sobą. Ona jest starą, przedwojenną socja- listką i najwięcej się przyczyniła do założenia spółdzielni pro­dukcyjnej, a swoją drogą musiała się przyczynić, bo ci z powia­

tu grozili jej, że jak się nie przyczyni, to jej syn nie dostanie się do Wyższej Szkoły Rolniczej we Wrocławiu, i musiała się dobrowolnie zgodzić. Ile ona się naużera ze swoimi ludźmi

i              z Powiatową Radą, to ja bym tego nie zniosła. Na pewno było­by jej lepiej, gdyby była bardziej giętka i ustępowała ludziom albo jakieś lewe interesiki z nimi robiła, ale ona jest starą soc- jalistką, jest nieustępliwa i mówi, że ktoś musi być uczciwy, bo inaczej to by Polskę diabli wzięli. I mówiła jeszcze, że daleko nam do socjalizmu na wsi, ludzie chcą tylko korzystać z socjal­nych usług, z opieki państwa, ale wyjść ze swoich ogródków

i              pracować zespołowo nie chcą. Nie patrzą na przodownika, na kogoś, kto daje dobry przykład, tylko na leniuchów, i mówią: jak oni nie pracują, to my też nie będziemy. Albo: jak tamci kradną, to my też będziemy kraść. Zeszłej jesieni pojechała na powiatowy zjazd spółdzielców i tam ją zaproszono do stołu pre­zydialnego. No to spółdzielcy z naszej wsi gadali między sobą: „Ho, ho, ona już nie z nami, ona całkiem z komunistami”. Ale ja przecież wiem, że ona nie jest stuprocentową komunistką, bo gdy ją zapytałam, czy naprawdę nie wierzy w Pana Boga, to się zgarbiła, jakby ją coś przygniotło, pokazała ręką na niebo

i              powiedziała:

              Coś tam musi być.

Ze mną wszystko było dobrze, wszyscy mnie lubili, miałam dużo przyjaciółek, dopóki nie zostałam etatową, czyli płatną świetliczanką. Najpierw z pomocą męża założyłam u mnie w do­mu punkt biblioteczny, w ciągu jesieni przychodziły do mnie dziewczęta po książki i jakoś same zmówiłyśmy się, żeby stwo­rzyć zespół artystyczny i chłopaków wciągnąć. Ćwiczyłyśmy naj­pierw u mnie w mieszkaniu i podłoga wyglądała jak w gospo­dzie, i mąż się nieraz wściekał, i dopiero z początkiem zimy przeprowadziłyśmy się do świetlicy w Domu Ludowym, ale tam było zimno jak w stodole, musiałyśmy własny węgiel nosić wia­drami i rozpalać na godzinę przed ćwiczeniami. Mile wspomi­nam ten czas, często przychodziły do nas starsze kobiety i przy­łączały się do śpiewu, za nimi złazili się chłopi z gospody i z tego robiły się takie wesołe wieczornice. A jeżeli zajrzał tam któryś z pijaków, najczęściej Korpiel, ładowacz z rampy kolejowej,

i              za dużo bałaganił, to kobiety huzia na niego, wypychały go za drzwi. Wesoło wtedy było i spokojnie, zupełnie inaczej niż teraz. Najczęściej i najgłośniej śpiewała stara Sobolewska, matka na­szego organisty. Śpiewała piosenki ukraińskie i polskie głosem

drżącym, jakby zardzewiałym, co w pierwszej chwili wydaje się 7 śmieszne, a potem bardzo przyjemne, podobnie jak przyjemny jest głos starego Murzyna, chociaż wydaje się, że to nie czło­wiek, tylko stara żaba chrypi. Strasznie lubię takie babcie, one niczego się nie boją, ani choroby, ani starości, ani nawet śmier­ci, może nawet cieszą się swoją starością i nam, młodym, chcia­łyby powiedzieć: No, ja już mam w nosie wszystkie kłopoty, te­raz wy się martwcie o życie.

W tym czasie, jakoś z końcem jesieni, ogłoszono ogólnopol­ski Konkurs Czytelniczy Związku Samopomocy Chłopskiej i Po­wiatowa Rada dostarczyła dwadzieścia kilka książek specjalnie na ten konkurs przeznaczonych. Przyjechała do mnie instruktor­ka powiatowa, Styculska, i dokładnie mi objaśniła, jak ten kon­kurs trzeba prowadzić. Bardzo się do tej roboty zapaliłam, ła­pałam w świetlicy starych i młodych, rozdawałam im książki

i              prosiłam, żeby je dokładnie czytali i potem pisali na kartce z zeszytu, jaka jest treść książki, co im się w niej podoba, a cho­dziło o to, żeby zwrócili uwagę na walkę klasową. Ale później przekonałam się, że oni jakoś tej walki w książkach nie widzą

i              ja sama musiałam jeszcze raz przejrzeć Faraona, żeby zobaczyć, gdzie jest walka między kapłanami a ludem.

Najtrudniej mi było wcisnąć komuś książki rolnicze, o upra­wie łąk i hodowli bydła. Jedną z nich wzięła przewodnicząca spółdzielni, Prusakowa, bo ona się bardzo interesuje rolnictwem, a drugą chciałam wetknąć prezesowi naszego koła ZSCh, który się nazywa Szepiła i pochodzi ze wschodu. Alem głupstwo pal­nęła! Prezes Szepiła to gruba szyszka, chłop tłusty, nabity w so­bie, jak pędrak wyorany jesienią z roli. On zawsze musi być w jakiejś komisji, w jakimś zarządzie, zawsze na zebraniach gromadzkich za stołem prezydialnym. Pamiętam takie zebranie, kiedy na zakończenie musieliśmy wybrać sekretarza Towa­rzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. I nasza położna, Sicińska, która dobrze wie, jaki on ma stosunek do Związku Radzieckiego, bo mu się strasznie kołchozy nie podobają, tak.sobie, dla żartu podała jego kandydaturę i cała sala okrzyknęła zgodę, ludzie się śmiali, bo to było takie ucieszne, jakbyśmy na sekretarza partii wybrali organistę Sobolewskiego, którego ludzie nazywają Trzynastym Apostołem, bo ma taki wianek siwych włosów woko­ło głowy. Ale jaki Szepiła był zadowolony! Aż oczami pod niebo wywracał, wyglądał jak bożek, któremu puszczają pod nos dym

kadzidlany i myślę, ze gdyby go wybrano na szefa delegacji do pieklą, to też byłby zadowolony.

Do świetlicy zaglądał tylko na chwilę, żeby się pokazać

i              żebyśmy nie myślały, że się same tu rządzimy — jest nad nami gruby duch ZSCh. Jeszcze nie widziałam, żeby on wziął do ręki jaką książkę, to był jeden z tych, co uważają, że praw­dziwy gospodarz, taki od pary koni i ciężkich hektarów, nie po­winien się bawić książkami, to jest dobre dla kobiet i dzieci, podobnie jak zbieranie grzybów i jagód. A mnie strzeliło do gło­wy, żeby go wciągnąć do konkursu, chciałam mu wetknąć bro­szurkę o hodowli świń. Wtedy on uśmiechnął się dziwnie i po­patrzył na mnie tak, jakbym go połechtała palcem po żebrach. Matko święta, jego, prezesa Szepiłę!

Wtedy właśnie, gdy się zaczynał ten konkurs, poznałam bliżej niektórych ludzi i zaprzyjaźniłam się nie tylko z Prusa- kową, ale i z Wasylkową, która prowadzi u siebie kurs szycia zorganizowany przez ZSCh. Pocieszna ta Wasylkowa, brodę ma szeroką i wysuniętą do przodu, i gdy się uśmiecha, to jakby podwójnie, od ucha do ucha. Jej mąż, Wasylko, prowadzi z teś­ciem ośrodek maszynowy i nawet zdolny z niego mechanik, ale za dużo pije i awanturuje się w domu. Często go widzę, jak wychodzi z gospody z przewodniczącym Gromadzkiej Rady, Kwiczalskim, albo z prezesem Szepiłą. Oni żyją ze sobą dobrze, jeden drugiego popiera, bo pochodzą ze wschodu, z powiatu lu- baczowskiego. To właśnie Szepiła powierzył Wasylkowej kurs szycia, żeby sobie w ciągu zimy coś zarobiła, a w ogóle ludzie mówią, że gromadą rządzi Szepiła, a Kwiczalski jest jego po- pychadłem, zna się na robocie papierkowej, nawet książki czyta

i              to jakoś pasuje do niego, bo jest gruby, ale miękki i blady, jakby zrobiony z zanadto wyrośniętego ciasta.

Właśnie od Kwiczalskiego wyłudziłam kilkanaście wiader węgla, przeniosłam bibliotekę do świetlicy i dwa razy w tygod­niu wydawałam książki. I wtedy powiat zaproponował mi sta­nowisko płatnej świetliczanki. Nie zaskoczyło mnie to, bo już przedtem kierownik Wydziału Kultury wspominał o tej możli­wości i zachęcał mnie do pracy. Mąż też nie miał nic przeciwko temu, bo akurat w tym czasie nic nie robił, tylko siedział w do­mu i pisał swoją drugą książkę pt. Kwiaty na ugorze, więc Piotruś i Adaś nie pozostawali bez opieki. Moja skromna pen­sja, osiemset złotych, to jednak dla nas dwa tygodnie życia, resztę zarobi Stefan literaturą, a półhektarowa działka też daje

dochody, mamy swoje ziemniaki, kapustę i wszelkie jarzyny na 9 całą zimę. Czasem żałuję, żeśmy się zrzekli tego gospodarstwa w Szumilasach. Ciężka tam była harówka, ale nigdy się nie martwiłam, co jutro będzie na obiad. I możebyśmy tam nadal pracoWali i dorabiali się, i zabezpieczali sobie i dzieciom przy­szłość, gdyby nie literaci i krytycy. Bo jak mąż napisał i wydał powieść pt. Pałace i strzechy, to oni zaczęli do nas przyjeżdżać

i              zawracać głowę mężowi. Mówili, że ta powieść jest bardzo dobra, realistyczna, przedstawia ciężką dolę małorolnych i hu­laszcze życie bogatych ziemian, i że mąż jako autentysta i na­turszczyk na pewno napisze dobrą powieść socjalistyczną o dzi­siejszej walce klasowej na wsi. I tłumaczyli mu, że gospodarstwo rolne może prowadzić każdy chłop, a on powinien pisać książki, bo ma do tego talent. Widziałam, że mąż się łamie, żal mu było tego gospodarstwa i ja mu radziłam, żeby jakoś pogodził jedno z drugim, bo przecież mógłby w lecie pracować na roli, a w zi­mie pisać powieści, ja bym sobie jakoś dała radę z oborą i kuch­nią. I może wszystko ułożyłoby się dobrze, ale tam przyjeżdża) taki jeden brodaty, poważny pan, znany krytyk z Wrocławia,

i              on najwięcej męża namawiał. I jak trzeci raz przyjechał i sły­szałam, jak powiedział, że literat jest inżynierem ludzkich dusz, to mąż się całkiem załamał, zniechęcił się do gospodarstwa i mu­sieliśmy się go zrzec.

Wczoraj musiałam odłożyć pisanie, bo mnie Dymczakowa za­wołała z dołu. Co te baby wyrabiają, to pojęcie przechodzi. Wy­szła na korytarz i na cały głos:

              Tereska! Ratuj, bo mnie ta cholera chce zgwałcić!

„Ta cholera” to Genia Pachcikowa, nasza sąsiadka zza rze­ki. Ona pracuje w pegeerze jako magazynierka i czasem przy­chodzi do Dymczakowej z flaszką wódki. Przyzwyczaiła się do picia, gdy pracowała jako sklepowa w GS, a może jeszcze wcześ­niej, kiedy razem z ojcem handlowała słoniną w czasie okupacji gdzieś pod Krakowem. Co to mówić, wielka z niej ryzykantka, jakoś się wygrzebała z tego manka, które miała w sklepie, i za­raz się wkręciła do pegeeru. Ale ma dobre serce, jest szczera, lubi mówić prawdę. Wczoraj, gdy sobie podpiła i posłała Tadzia

Dymezaka po drugą flaszkę wódki, zaczęła wykrzykiwać o tych sobkach z GS, którzy chcą się dorobić po kryjomu, bez wspól­ników.

              Durnie, durnie, chcą kraść na własną rękę, a tak nie można. Jak się nie podzielisz z drugim, to i nie wyjdziesz na swoje. To trzeba robić do spółki z innymi, kolektywnie, z kie­rownikiem, z magazynierem, z księgowym. Wtedy żadna kontro­la, nawet z Warszawy, nic nie wykryje!

Później powtórzyłam jej słowa Stefanowi i on tylko tyle powiedział:

              No no no!

Bo jak mu się coś nie podoba, to tylko potrząsa dłonią przy uchu i mówi „no no no!”, a ja wiem, co on myśli, że dopóty dzban wodę nosi, dopóki ucho się nie urwie. Ale swoją drogą, dopóki to ucho jest, Genia sobie używa, oj, używa.

Więc kiedy mnie zrobili etatową świetliczanką, coś się za­częło psuć. Nie od razu, ale pomału, z dnia na dzień spostrze­gałam, że ludzie zmnieniają się w stosunku do mnie. Szczególnie dziewczęta, kobiety. Wyczuwałam to w ich spojrzeniach, w nie­domówieniach i szeptaniu po kątach. Gdy się zbliżałam do dziewcząt, przerywały rozmowę i udawały, że obserwują muchy na suficie. Owszem, młodzież przychodziła do świetlicy, bo już było ciepło, mieliśmy zapas węgla, były szachy, warcaby, ilustro­wane gazety i fortepian, na którym.grał, kto chciał, a najwięcej syn organisty, Marek Sobolewski, który całymi godzinami ćwi­czył „Wio, koniku!’’ — ta melodia stała się taka natrętna, że sama się czasem przyłapywałam na jej nuceniu.

Wszyscy przychodzili się bawić, ale już do ćwiczeń zespo­łowych się nie garnęli, musiałam prosić, tłumaczyć, złote góry obiecywać. Przedtem robili coś z własnej ochoty i dla uciechy, teraz nagle stało się to dla nich przykrym obowiązkiem. Po trochu domyślałam się, o co im chodzi, wreszcie jedna z dziew­cząt powtórzyła mi to, co Baśka Kobielówna powiedziała:

              My musimy śpiewać i tańczyć, a ona za to pieniążki bierze.

Cóż one sobie myślą? Że ja będę po osiem godzin dziennie siedzieć w świetlicy, palić w piecu, sprzątać, podłogę szorować, książki oprawiać i wydawać, i to wszystko miałabym robić za darmo? Co za ludzie, już mi zazdroszczą tych kilku złotych pen­sji. Może któraś z dziewcząt chciałaby mnie wygryźć i wejść na moje miejsce? Tu jest więcej takich dziwcząt, jak Baśka

Kobielówna, co ukończyły siedem klas i uważają, że są za bar­dzo uczone, żeby pracować w polu, rodzicom nie pomagają, nic nie robią, wyobrażają sobie, że wystarczy mieć ładną fryzurę

i              modną spódniczkę, to zaraz im ktoś da lekką posadę. Ja też mam siedem klas i szkołę gospodarczą, ale dużo czytałam, znam się na książkach, ludzie nawet mówią, że przez te książki złapa­łam męża literata, ale to nieprawda, bo ja wiem, że nie książki, tylko zupełnie co innego mu się we mnie podobało.

Taka byłam tym wszystkim zmartwiona, żaliłam się przed starszymi' kobietami, a nawięcej przed Wasylkową, która mnie często w świetlicy odwiedza, nawet mi pomagała przy oprawia­niu i katalogowaniu książek. Kochana ta Wasylkowa, zawsze się uśmiecha od ucha do ucha i pociesza mnie, mówi: pani ko­chana, nie zna to pani naszych ludzi? Teraz taki świat, że jeden drugiego w łyżce wody by utopił. Niech oni sobie gadają, a pani rób swoje.

Jakoś udało mi się utrzymać zespół taneczny i wykonałam miesięczny plan ćwiczeń, ale od tego czasu nie lubię słowa „plan”. Trzeba śpiewać według planu, tańczyć według planu, może i śmiać się według planu. Raz tylko śmiałam się serdecz­nie i bez planu. W połowie stycznia byłam na trzydniowym se­minarium w Wojewódzkim Domu Kultury we Wrocławiu. Na zakończenie pokazano nam występy trzech zespołów z trzech różnych powiatów. Kiedy zespół z Wołowa zaśpiewał „Kuku­łeczkę”, to było ładnie, wszystkim się podobało. Potem zespół z Bolkowa też zaśpiewał „Kukułeczkę” i wtedy wszyscy zaczęli się rozglądać i wybałuszać oczy, ale gdy w końcu i trzeci zespół, z Sycowa, też zaczął kukać i kukać, to już mieliśmy dość tego kukania i zaczęliśmy się śmiać, aż główny instruktor się ze­złościł, uderzał dłonią w stół i marszczył brwi jak jaki sędzia.

Myśmy się śmiały, ale jedna dziewczyna i Kłodzka po tym seminarium gorzko płakała. Podczas wykładu kreśliła coś bez­myślnie na gazecie i jeden z instruktorów zauważył, że ona ry­suje takie wielkie, zakręcone do góry wąsy na fotografii ważnego dygnitarza. Straszne kłopoty miała z tego powodu, i od tego czasu ja też bardzo uważałam, i gdy wycieram Adasiowi tyłe­czek gazetą, to najpierw patrzę, czy nie ma tam czyjejś foto­grafii.

Któregoś dnia przyszła do mnie Styculska, instruktorka Po­wiatowego Domu Kultury, w sprawie Konkursu Czytelniczego. Długo u mnie siedziała, obserwowała, co się w świetlicy dzieje,

widziałam, te jest niezadowolona, w końcu powiedziała do mnie:

              Towarzyszko, widzę, że coś tu się psuje.

Od razu wiedziałam, o co jej chodzi, bo rzeczywiście w świe­tlicy był bałagan, chłopcy strasznie hałasowali, kłócili się przy szachach i uganiali za dziewczętami po korytarzu, a najgorszy był Koperek, chłopak blady, z czupryną jak strzecha, w którą piorun strzelił. I z gospody przyłazili jacyś pijacy, błocili mi podłogę, krążyli między stołami i nie wiadomo czego szukali, a Karpiel, ten ładowacz z rampy kolejowej, wyrażał się tak paskudnie, że wstyd powtórzyć.

              Towarzyszko, to jest niemożliwe, musicie tu więcej dys­cypliny wprowadzić. Przecież oni tak się zachowują, jakby tu w ogóle kierowniczki nie było.

Ona zawsze, gdy zwraca się do mnie służbowo, mówi mi „towarzyszko”, bo zwykle, gdy wszystko jest dobrze, mówimy sobie „pani”. I na naszych zebraniach partyjnych też wszyscy sobie „towarzyszą”, ale przed zebraniem, przed progiem świet­licy, mówimy sobie „pan”, „pani” albo po prostu „ty” — ten próg to taka zaczarowana granica, za którą wszyscy stają się uroczyści, strasznie poważni, szczególnie męższczyźni, bo kobiety to tam czasem mrugną do siebie, chociaż nasza sekretarka, na­uczycielka Żabicka, nie lubi tego mrugania, taka młoda, a chcia­łaby na nas krzyczeć jak na dzieci w klasie, może i trzasnąć li­nijką w stół: „Spokój, towarzysze!”

Bardzo mnie Styculska zmartwiła tym służbowym tonem. Nie trzeba mi mówić, ja sama widzę, że w świetlicy dzieje się niedobrze. Tak to wygląda, jakbym ja swoją pracą i tą świetli­cą zepsuła młodzież. Dawniej był tu porządek, spokój, starsi lu­dzie chętnie tu przychodzili, a teraz się odstręczyli, bo za dużo tu młodzieży i hałasu. Styculska radziła mi, żebym nie pozwa­lała grać na fortepianie i na jakiś czas skasowała niedzielne po­tańcówki. Jej łatwo to mówić, ale jeśli ja zabronię im tańczyć i zamknę fortepian na klucz, to nikt mi nie przyjdzie na ćwi­czenia zespołowe i miesięczny plan całkiem się zawali, i jak ja będę'wyglądać, gdy nadejdą eliminacje powiatowe? Z czym ja tam pojadę?

A ten Konkurs Czytelniczy też kłopot na moją głowę. Już półtora miesiąca minęło, jak rozdałam ludziom książki i prosi­łam, żeby je czytali i dawali pisemne wypowiedzi. Powiedziałam Styculskiej, że nie chcą dawać wypowiedzi, bo trudno im pisać, to mi poradziła, żeby oni tylko mówili, co w książce wyczytali

i co im się podoba, a ja żebym ich wypowiedź napisała. Wy­starczy, gdy oni się pod taką wypowiedzią podpiszą albo nawet trzy krzyżyki nakreślą. Takie wypowiedzi z krzyżykami będą miały największą wartość, bo będą świadczyć o tym, że prości ludzie czytają i że analfabetyzm w Polsce zanika. No dobrze, a co zrobić, jeśli oni w ogóle książki nie przeczytają? Tu już Styculska zirytowała się:

              Aj, jaka pani jestl Przecież trzeba sobie jakoś radzić. Może im pani pomagać, przeczytać im coś, podpowiedzieć treść książki.

Widzę, że będę musiała przeczytać wszystkie książki kon­kursowe, powieści Wandy Wasilewskiej, Andersena Nex5, Krucz­kowskiego Kordiana i chama, Alojzego Kluski Chudą glebą, bo skąd mogę wiedzieć, co tam w środku jest. Chciałabym, żeby mi mąż pomógł, bo on te powieści zna, ale on teraz jest strasznie zapracowany, musi na nowo napisać dwa albo trzy rozdziały swojej powieści Kwiaty na ugorze, bo jego bohater zeszedł w tym miejscu na manowce; dobrze, że wydawnictwo zawczasu to zauważyło, teraz Stefan musi się spieszyć, bo książka wnet pójdzie do drukarni. On się ostatnio jakoś zmienił, stał się bar­dziej poważny, zamyślony, jeszcze zeszłego roku bawił się z dziećmi, tarzał się z nimi po podłodze, teraz już się nie tarza, nie wiem, co to będzie, gdy skończy Kwiaty na ugorze i zacznie pisać nową powieść, o której już myśli.

Tego wieczoru, gdy już Styculska odjechała, udało mi się zdobyć dwie wypowiedzi. Jedną dostałam od Wasylkowej, bo ona akurat była w świetlicy, teraz często tam zagląda i rozma­wia z dziewczętami, które chodzą do niej na kurs szycia. Już dawno przeczytała Mar tę Orzeszkowej i teraz, gdy ją poprosi­łam, chętnie zasiadła do pisania wypowiedzi. A potem powie­działa mi w sekrecie, że jej znajoma obiecała pożyczyć Trędo­watą, więc gdy dostanie i przeczyta, to mi przyniesie. Bardzo się ucieszyłam, bo już tyle o tej książce słyszałam, mówią, że tam jest opisana wielka miłość do arystokraty, czyli do wroga kl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin