Worcell Henryk - NAJTRUDNIEJSZY JĘZYK ŚWIATA.rtf

(659 KB) Pobierz

Worcell Henryk

NAJTRUDNIEJSZY JĘZYK ŚWIATA

 

Rejestracja koni zakończyła się w Obrymowicach około czwartej po południu i o tejże godzinie całą kawalkadą ruszyliśmy z miasteczka w kierunku Zdarzyć. Ludzie byli podochoceni, szybki pęd powozów i miarowy cokot podków pobudzał ich do okrzyków i wzajemnych nawoływań. W szczerym polu dmuchał marcowy wiatr, w bruzdach leżały jeszcze smugi śniegu i na wierzchołkach gór białe czapy, a najwyższy szczyt przysłonięty starganymi chmurami, zdawał się dymić jak wulkan.

Jechałem razem z Paulem Hattwigiem w jednym z przednich powozów, konie mieliśmy ciężkie, niemieckie, ale szły raźno, bo były wypoczęte. Przed nami sołtys Saraniecki z Danutą Hruszczewską i plutonowym Kałuskim, za nami porucznik Stopka ze swoim sta­rym Niemcem, a jeszcze dalej Zahorczuk ze swymi kompanami śpiewał piosenkę o starym Morozeńce, za którym „wsia Ukraina płacze”. Właściwie to Zahorczuk tym śpiewem płakał, bo tu nie było Ukrainy — okolica mroczna, mocno sfalowana, pola sczerniałe, drzewa jakieś pokurczone, chmury szarpane wiatrem, rozwichrzone jak końskie grzywy.

W pewnej chwili, gdy zjeżdżaliśmy ze stromej góry po żwiro­wanej szosie, furmanka z Wyrwasiem, Molendą i młodym Niemcem zrównała się z nami, ich konie dłuższą chwilę szły kłusem obok na­szych, co wreszcie zniecierpliwiło Wyrwasia. Zerwał się z siedzenia i wyszarpnął lejce z rąk Niemca.

              Dawaj, sukinsyn! Tak się jedzie po polsku! — smagnął ba­tem, konie ruszyły galopem, aż wóz zatoczył się zadem pod przy­drożne drzewo.

Paul uśmiechnął się i pokręcił głową. Wiedział, że Wyrwaś ma w czubie, ale nie wiedział, że ten szaławiła i po trzeźwemu lubi jeździć po kawalersku, bez używania hamulców, i że minie jeszcze sporo miesięcy, zanim roztrzaska pierwszy wóz. Zresztą tyle tych wozów tu było, na każdym gospodarstwie po dwa, po trzy, można

było sobie używać — jeszcze nie nadszedł dla nas ten czas, kiedy złamany orczyk boli.

Wprost przed nami, w szerokiej rozpadlinie między górami, wi­dać było ciemne deszczowe chmury. Paul wskazał tam batem i po­wiedział:

              Deszcz.

Odkąd go znam, zawsze miał zwyczaj stwierdzania rzeczy aż nadto oczywistych. Już się z tym pogodziłem i nawet nie odpowia­dałem na jego uwagi, bo co można powiedzieć, jeśli ktoś mówi, że dwa a dwa jest cztery? Ale czułem się przy nim zupełnie dobrze. Jeszcze w jesieni, kiedyśmy gromadnie odwozili zboże do gminy, wolałem jechać w swoim towarzystwie, z Saranieckim albo z Wyr- wasiem, a teraz jechałem na swoim wozie razem z Paulem i czułem się nieźle. Jednak ta zima spędzona wspólnie pod jednym dachem jakoś nas oswoiła. Dawno już zrezygnowałem z pewnych pytań, które nosiłem w sobie, pogodziłem się z tym, że Paul niczego mi nie wyjaśni. Uśmiechnie się tylko spod daszka swej wojskowej czap­ki i powie, że dwa a dwa jest cztery. Je'dynie jego żona, ta niena- wistnica Erna, jedyna istota w rodzinie Hattwigów, ciągle jeszcze mnie niepokoiła, ciągle jeszcze musiałem o niej myśleć. Nigdy nie zapomnę zeszłorocznych październikowych dni, nigdy nikomu nie wyznam, co ja wtedy wyrabiałem.

Ciemne chmury, wiszące między górami, stanowiły jakby gigan­tyczne wrota, zamykające jedyne wyjście z kotliny kłodzkiej na roz­ległe równiny, ciągnące się aż po daleki Wrocław. Wkrótce zniknęły nam z oczu, gdy ze śpiewem i trzaskaniem batów zjechaliśmy z głów­nej szosy między zabudowania Milanowa. Na placyku przed gospodą zrobił się zator, powozy gwałtownie skręcały, najeżdżały na siebie — ponad wrzawę i hałas wybił się głos sołtysa Saranieckiego:

              Panowie obywatele! Nie będziemy się tu zatrzymywać! Je- dziemy wprost do Zdarzyć, do naszego Syguły! On tam ma wszystko, co trzeba!

              No to wio, jedziemy!

Danuta Hruszczewska, w swej nieodzownej furażerce i wojsko­wym mundurze, stała na wozie, biła rękami w poły płaszcza i wy­krzykiwała:

              Ju ha ha! Ale będę dziś piła! Aj, będę piła!

              No to wioo! — Wyrwaś pierwszy smagnął konie batem i nie­mal z miejsca ruszył kłusem, nie wiadomo jakim sposobem wyplątał się z tego jarmarcznego tłoku, za nim ruszyły inne powozy. Tylko porucznik Stopka nie okazywał zniecierpliwienia, siedział obok swe­go Niemca w pozie sztywnej, znamionującej nadmierną, jakby wy- celebrowaną powagę, która budziła we mnie przekorne myśli — nieraz wyobrażałem sobie, co by to było, gdybym ni stąd, ni zowąd zwrócił się ku niemu i całkiem ordynarnie pokazał mu język.

Wyjechaliśmy w szczere pole i znowu na wzniesienie, gdzie wiatr gwizdał wśród jabłoni i targał końskie grzywy, i tu dopiero Paul zapytał mnie o Danutę Hruszczewską, co ona tam wykrzykiwała, gdyśmy stali w Milanowie. Wyjaśniłem mu, że ta rozwydrzona żoł­nierka cieszy się, bo będzie miała dziś okazję upić się u Syguły. Zanim matka ją tam znajdzie, ona będzie już mocno zamroczona.

              Taki ma plan strategiczny — stwierdził z uśmiechem i z akcen­tem złośliwości. No patrzcie, nareszcie zdobył się na uszczypliwość pod adresem Polki. To świadczy o jego zaufaniu do mnie, być może wyczuwa, że i ja nie lubię tej kobiety, która tak chętnie zgłasza się, gdy trzeba dokonać rewizji u któregoś z Niemców, przy czym wy­kazuje wobec niego sporo brutalności. Widziałem ją raz w „akcji” i wolę więcej nie widzieć. Do kogo ona to mówiła, nie mogę sobie przypomnieć, tak jakoś pieszczotliwie, jakby tonem miłosnych wy­znań: „Kochasiu mój, gdybym tylko zechciała, gdybym palcem kiw­nęła, już cię nie ma we wsi, już jesteś w tiurmie”. Pamiętam jej twarz w momencie, gdy to mówiła, bo była wtedy podobna do Erny, do tej piekielnicy Erny.

' Nareszcie wjechaliśmy do wsi, gdzie witały nas kobiety uśmie­chające się w oknach i drzwiach. Powozy skręcały w prawo, w le­wo, niektóre zajeżdżały na mały plac przed sklepiem Syguły, ludzie zeskakiwali na ziemię, wykrzykiwali do woźniców po polsku i po niemiecku i powozy ruszały dalej zostawiając miejsce dla następ­nych, które ciągle jeszcze nadjeżdżały. Ja też odesłałem Paula do domu.

              Niech pan powie mojej żonie, że jestem u Syguły i wrócę za jakieś dwie godziny.

              Gut!

Sołtys Saraniecki był już w środku, stał między sklepem a po­kojem gościnnym i wydawał zarządzenia Sygule:

              Zesuń pan te stoły, zesuń! Ja lubię, jak całe towarzystwo siedzi razem. Siadajcie, panowie, siadajcie. Pieniędzy nie mam, ale Syguła mi zborguje. Syguła grosza nie miał, jakem go tu osiedlał, a teraz patrzcie, jaki z niego burżuj. Ja mam nosa, ja wiedziałem, kogo tu osiedlić. Nigdzie nie ma takich osadników jak w naszych Zdarzycach, prawda, Władziu? — zwrócił się do mnie. — Proszę popatrzeć, sama inteligencja!

Tym określeniem obejmował także ludzi nieobecnych, profesora Woźniaka, prawnika Boguckiego, rodzinę Ludyńskich, panią Hrusz­czewską, ale tak się złożyło, że akurat nawinął się porucznik Stopka, który zainkasował • ten komplement jako wyłącznie do niego skie­rowany, i pierwszy usiadł przy stole. Plutonowy Kałuski wyraźnie się ociągał, rozumiałem, dlaczego rozgląda się za miejscem z dala | od porucznika. Natomiast Wyrwasiowi miejsce było obojętne, byle tylko przy zastawionym stole, Danuta też prędko znalazła sobie

krzesło przy Saranieckim, dalej Molenda, leśnik Gurda i jeszcze kilku, a przy samym końcu stołu Zahorczuk ze swymi kompanami od śpiewu.

Tymczasem Sygula ze zdumiewającą sprawnością rozstawiał bu­telki i talerze z zakąską, wśród których znalazł się poćwiartowany pieczony drób — ten sklepowy spryciarz wiedział, że dziś będzie najazd na jego gospodę.

U wejściowych drzwi co chwilę hałasował dzwonek, do sklepu wchodzili interesanci, przeważnie kobiety, ale i do pokoju gościnne­go zaglądali coraz to nowi osadnicy i witani okrzykami dosiadali się do stołu — nikt się tu nie zastanawiał, kto i za co będzie płacił, jaki mu przypadnie udział w rachunku, a już najmniej Wyrwaś i Danuta Hruszczewska, którzy pierwsi sięgali do butelek. Przyglądałem się im z upodobaniem, a już ze szczególnym upodobaniem patrzyłem w szczerą, pucułowatą twarz młodego Wyrwasia. Potem uświadomiłem sobie, że spoglądam także, a raczej zerkam, w stronę porucznika Stopki, na jego dostojną, zawsze opanowaną twarz.

W pewnej chwili w naszym pokoju zjawił się Czarny Ruryk, wysuszony, ponury typek, o którym ktoś powiedział, że jest cho­dzącą mumią. Na jego widok Zahorczuk zaśpiewał: „Czubczyk, czub- czyk kuczerawy", przy stole rozległy się okrzyki: „Serwus, Ruryk! Jak się masz, Ruryk! Chodź do nas, Ruryk!” Nawoływania daremne, bo Ruryk niechętnie zasiadał w towarzystwie. Długą chwilę stał przy wejściu i tępo wpatrywał się w podłogę. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wydobył płaską flaszeczkę z wódką, potem wygrzebał skądś kieliszek wielkości naparstka i napełnił go wódką, bacząc, by nie uronić ani kropli na ziemię. Z równą ostrożnością, z nabożnym skupieniem wychylił go do dna, flaszeczkę starannie zakorkował i razem z kieliszkiem schował do kieszeni. Wtedy ze wszystkich stron rozległy się głosy niby to oburzenia:

              O, Ruryk, ty Świnio! O, Ruryk, pijeSz sam jak szewc! O, Ru­ryk, o, Ruryk!

Ten ucieszny ponurak był jedynym człowiekiem, który potrafił rozweselić porucznika Stopkę, zmusić go do uśmiechu umiarkowa­nego, jakby podskórnego uśmiechu. Raz tylko udało mi się przyła­pać go na śmiechu pełnym, niepohamowanym, i od tego czasu tym bardziej się pilnuje, strzeże swojej maski. To był moment, kiedy serdecznie ubawiony jakimś gagiem Ruryka zaśmiał się nieopatrznie i w tym śmiechu ukazał twarz pastucha, bosego Jasia, który z roz­dziawioną gębą wyziera zza płotu. Prędko się jednak spostrzegł i zdusił w sobie tego Jasia, przybrał maskę bohatera filmowego. Równie prędko się spostrzeże kilka miesięcy później, że mu nie do | twarzy w roli miejscowego przywódcy PSL, i w samą porę prze­skoczy do PPS.

W naszym końcu stołu rozmowa się nie kleiła. Zresztą jak tu

rozmawiać, kiedy w tamtym końcu Zahorczuk i jego przyjaciele tęsknie wyśpiewują, tu bliżej wykrzykuje Danuta, słychać też chełp­liwy głos Saranieckiego:

              Ja się nie cackam, walę prawdę na stół. Panie starosto — powiadam do niego — tyle zboża nie możemy zdać. Dopóki Niemiec siedzi razem z osadnikiem i pracuje, to mu trzeba dać jeść. I starosta przyznał mi rację, sam potem mówił, że nie możemy postępować z Niemcami tak jak oni z nami, bo my, Polacy, musimy być spra­wiedliwsi i lepsi od Niemców.

              G.... prawda — odezwał się Molenda machając rozcapierzoną dłonią — najpierw trzeba ich powiesić, rozwalić, a potem... No tego, zobaczymy...

Zagłuszyła go Danuta, która w tej chwili trącała się kieliszkiem z Wyrwasiem:

              Ja jestem taka morowa baba! Ze mną można konie kraść!

Przypomniałem sobie tę jej przechwałkę w dwa lata później,

kiedy te konie ukradła razem z mamusią. I nie tylko konie. Na trzy- dziestohektarowym gospodarstwie zostawiły gołe ściany i gołe pole i nie było siły, która by im w tym przeszkodziła. Było to przedsię­wzięcie imponujące, nie słyszałem, by ktoś w naszej okolicy zdobył się na tak gigantyczny „Cap-ca-rap-cap” — jak to Niemcy określali. Rzecz w tym, że to wszystko trzeba było nie tylko wywieźć, ale i spieniężyć, zamienić w złoto.

Już był czas, by zmienić miejsce, na którym nie czułem się do­brze, chciałem się przysiąść do Kałuskięgo, gdy w sklepie zjawił się profesor Woźniak. Staruszek załatwiał tam jakiś sprawunek, stał przy ladzie i spłoszonym wzrokiem spoglądał ku nam, ale chyba nikogo nie rozróżniał, dla niego ta masa rozbawionych gości stano­wiła jednolity złowrogi żywioł.

              Dobry wieczór, panie profesorze!

              A, a, a — tyle tylko powiedział, był jakby zaskoczony, ale i uradowany, że ma przed sobą kogoś znajomego, bliskiego.

Patrzyliśmy na siebie, nie czując potrzeby wymiany słów, praw­dę mówiąc najlepiej się nam rozmawiało u niego w domu, przy her­batce, którą nam zawsze przyrządzała pani profesorowa. Zresztą ten hałas, ten śpiew, te okrzyki, już i dźwięk rozbitego szkła — to wszy­stko zdawało się osaczać profesora, zmuszało go do rzucania płochli­wych spojrzeń na wszystkie strony. I wreszcie ten Ruryk! Ni stąd, ni zowąd zjawił się przed nami, wpatrywał się w nas uparcie z ja­kimś ukrytym zamiarem. Przez chwilę obawiałem się, że chce zro­bić jakiś kawał profesorowi. Jednakowoż nie.

              Panowie — odezwał się wreszcie — powiedzcie mi, po co czło- ■ wiek żyje na świecie?

Profesor spojrzał na mnie pytająco, ja zaś na Ruryka, nie mogłem

się domyślić, w jakim celu to pytanie zadaje, gdzie tu się kryje żart ety dowcip.

              Powiedzcie mi panowie, po co człowiek żyje na świecie?

Znów to płochliwe spojrzenie profesora, jakby prośba: „Niech

pan coś zrobi” — koniecznie wypadało mi coś powiedzieć do Ruryką, żeby się wreszcie odczepił.

              A skąd ci to przyszło; dlaczego się pytasz?

Twarz Ruryka pozostała martwa, oczy niemal całkiem przysło­nięte powiekami.

              Dlaczego się pytasz!?

              Bom żywy — powiedział wreszcie, odwrócił się i odszedł' do gościnnego pokoju, mijając w progu Wyrwasia.

Ten już był całkiem rozanielony, widział tylko mnie i niepew­nym krokiem parł prosto ku mnie.

              Władziu — złapał mnie za szyję r— ja się z tobą muszę napić. Żeby nie wiem co, muszę się napić. Ja cię lubię, Władziu, ja cię lubię, no, jak cholera — zatoczył się potrącając o profesora i uderzył pięścią w ladę. — Syguła! Dawaj tu ćwiartkę!

Profesor prędko się pozbierał, coś tam zapakował do teczki, w popłochu machnął mi dłonią na pożegnanie i bez słowa opuścił sklep.

Podprowadziłem Wyrwasia do stołu, ale zanim zdołaliśmy usiąść, zjawił się gość witany okrzykami:

              Aa, Iwan! Chadi Iwan! Chadi siuda!

Był to lejtnant Iwan Pryczajew zarządzający majątkiem rolnym, który w owym czasie stanowił bazę żywnościową dla sanatorium wojskowego w Obrymowicach. Sympatyczny brzydal, z twarzą mię­sistą, jakby zmiętoszoną, stał w progu i uśmiechał się na całą sze­rokość drzwi. Danuta wywikłała się spośród krzeseł, podskoczyła ku niemu i pociągnęła go do stołu.

              Syguła! — wykrzyknęła w stronę sklepu. — Dawaj tu pół litra! Ja z Iwanem piję, ja funduję!

Tam jednak, wewnątrz sklepu, coś zaszło, ktoś się z kimś kłócił, słychać było ostry kobiecy głos i w tejże chwili ktoś przy stole krzyknął:

              Gestapo idzie!

Wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, Danuta nagle oprzy­tomniała i rozejrzała się po sali jakby w poszukiwaniu kryjówki. Ale było już za późno — w progu stanęła stara pani Hruszczewska. Zła, nachmurzona, z wargami zaciśniętymi, odepchnęła Sygułę na bok i skierowała się wprost do córki.

              Danka, natychmiast do domu! — chwyciła ją za rękę i po­ciągnęła ku drzwiom.

Tu jednak natknęła się na żywą przeszkodę w postaci Czarnego Ruryka, z którym już nieraz miała do czynienia. Stanął jakoś tak

szeroko, że stara pani musiała się zatrzymać, zmierzyła go złym okiem i nerwowym ruchem poprawiła futrzany kołnierz płaszcza.

              Pani łaskawa... — bełkotał Ruryk, nachylając ku niej trupią twarz z przymkniętymi oczami — Królowo Ziem Odzyskanych...

Może mi pani powie, po co człowiek żyje na świecie?

Wtedy ona z pasją od dawna tłumioną z całej siły trzasnęła go dłonią w twarż* Nie ruszył się jednak z miejsca, był jakby na to przygotowany, z upiornym spokojem ponownie wybełkotał:

              Królowo Polski Ludowej, powiedz mi, po co człowiek żyje na świecie?

Danuta, ciągle trzymana przez matkę, szarpnęła się i wykrzyk­nęła ku niemu:

              Ja ci powiem, po co człowiek żyje! Żeby był niewolnikiem! — Zwróciła się ku całemu towarzystwu i zawołała histerycznie, płacz­liwie: — Psiakrrrew! Taka to demokracja, taka to wolność! Ja wal­czyłam o wolność, ja... ja...

Matka pociągnęła ją ku wyjściu, Danuta jeszcze się zwracała ku nam, jeszcze chciała coś wykrzyknąć, zniknęły wreszcie żegnane wybuchami śmiechu.

Przywitałem się z Pryczajewem, który zajął miejsce przy Ka- łuskim. Syguła natychmiast postawił przed nim szklaneczkę i na­pełnił wódką. Po tamtej stronie stołu porucznik Stopka siedział jak­by naburmuszony, zupełnie sztywny, wprost odstręczający. Leśnik Gurda, sympatyczny brunet z czarnym ruchliwym wąsikiem, roz- ' mawiał z Molendą, a tuż przy mnie Kałuski z Pryczajewem po rosyjsku — zrozumiałem, że mówią coś o wysiedlaniu Niemców, które nastąpi za parę tygodni, chciałem się wtrącić do rozmowy,

o              coś zapytać, w końcu zniecierpliwił mnie Saraniecki, jego głośne, zbyt głośne rezonerstwo:

              Cicho byś był, Karol, przez ciebie nic nie można usłyszeć!

Momentalnie zmienił się na twarzy, spojrzał na mnie zdumiony,

jakby nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi.

              Coś ty powiedział? Ja mam być cicho? Ja!?

              Możesz trochę zniżyć głos, niech ci się nie zdaje, że to jest twój prywatny lokal!

              Ja mam zniżyć głos? Ja!? A* kto pierwszy był w Heintzen- dorfie? Kto Niemców chwycił za mordę? Ja tu byłem pierwszy, ja was osiedlałem, ja dla idei pracowałem!

              Dla idei! Ja wiem, ile te idee waią. Przeważnie osiemdziesiąt kilogramów. Jedna sztuka najmniej osiemdziesiąt kilogramów!

Zrozumiał przytyk, zerwał się z krzesła i razem ze swą rudą czupryną stanął jakby w płomieniach, i już chwytał za pustą bu­telkę. Kałuski i Wyrwaś natychmiast ujęli go pod ramiona, zaczęli go uspokajać, coś tłumaczyć, on jednak ciągle jeszcze się podrywał, szarpał, groził. Podobnie będzie się wściekał i miotał w dwa lata

/

m>

później, gdy przyjdzie po niego milicjant, by z rozkazu prokuratora zabrać go do więzienia.

Usiadł wreszcie, nalał sobie .wódki do szklanki, wypił i znowu nalał. Wtedy za jego plecami stanął Czarny Ruryk.

              Panowie — odezwał się korzystając z chwilowej ciszy — po­wiedzcie mi, po co człowiek żyje na świecie?

              Czto on gawarit? — zapytał Pryczajew Kałuskiego.

              On się ciągle pyta, po co człowiek żyje na świecie.

              A! Na etot wopros nie możet nikto dać otwieta.

              Czemu nie — wtrącił się wreszcie porucznik Stopka — u nas każdy ksiądz może powiedzieć.

              Eto niewazmożno. — Pryczajew cofnął się w tył i spoglądai raz na Stopkę, raz na Kałuskiego: — Kak wy znajetie, paczemu czełowiek żywiot, tak pożałsta, objasnitie mnie.

Na twarzy Kałuskiego pojawił się grymas zniecierpliwienia czy niechęci, Stopka zachował wyniosłe milczenie, od stołu padały w stronę Ruryka natarczywe zapytania, okrzyki:

              No, powiedz nareszcie, po co żyjesz!              !

              On sam nie wie, bo się pyta!

              Ej, on wie, tylko nie chce powiedzieć! Ruryk, nie bądź drań, powiedz!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin