Wbrew zasadom - Bronwyn Scott.pdf
(
1294 KB
)
Pobierz
Bronwyn Scott
Wbrew zasadom
Tłumaczenie:
Małgorzata Hesko-Kołodzińska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Port w Dover – marzec 1835 roku
W Londynie zabrakło już dla niego rozrywek i Haviland North mógł jedynie liczyć
na to, że w Paryżu będzie lepiej.
Postawił kołnierz szynela, żeby ochronić się przed wilgocią marcowego poranka,
i dalej spacerował po nabrzeżu w Dover. Pragnął jak najszybciej wyruszyć w rejs.
Obecnie wszystkie nadzieje wiązał z Francją i sławną paryską sal
le d’armes. Gdy
by
wiosna w Paryżu nie rozgrzała jego ostygłej krwi, miał zamiar wyruszyć na podbój
reszty Europy. Latem mógł przemierzać alpejskie szczyty, jesienią odwiedzić kultu-
ralną Florencję, a zimą wpaść do Wenecji, żeby nacieszyć się zmysłowością Carne-
vale. Następną wiosnę planował spędzić w Neapolu, pławiąc się w cieple południo-
wych Włoch i zwiedzając starożytne ruiny. Gdyby i te plany spaliły na panewce, cze-
kała na niego Grecja oraz kusząca egzotyką Turcja.
Problem polegał na tym, że ojciec obiecał mu zaled
wie sześć miesięcy podróży,
nie zaś rok lub dwa. Havilandowi musiało to wystarczyć, choć liczył na więcej. Jak-
kolwiek patrzeć, miał już dwadzieścia osiem lat i wszystko, dla czego warto żyć: ty-
tuł, fortunę, posiadłości, konie i inne luksusy.
Mimo to czuł się martwy w środku.
Wywalczenie sobie prawa do Grand Tour, choćby i w tak skróconej formie, nie
przyszło mu łatwo. Ojciec ustąpił, zrozumiawszy chyba, że jego dorosły syn ma pra-
wo zobaczyć świat przed ustatkowaniem się na rodzinnych włościach. Umówili się,
że po sześciu miesiącach wolności Haviland powróci do domu i się ożeni, tym sa-
mym realizując plany, które obie rodziny obmyśliły trzy pokolenia wcześniej.
– Pół roku i ani dnia więcej – oświadczył Haviland senior. – Różnisz się od swoich
przyjaciół. Od nich nie oczekuje się tyle, ile od ciebie, nawet od Archera – jest dru-
gim synem i ma odmienne obowiązki niż ty. Oni mogą sobie znikać na całe lata, nam
nie wolno sobie pozwolić na podobną ekstrawagancję. Rodzina Everlych pragnie
jak najszybciej doprowadzić do ślubu i ja również nie widzę powodu, by z tym zwle-
kać. Masz dwadzieścia osiem lat, a Christina dwadzieścia jeden. Rozpoczyna już
swój trzeci sezon, i bardzo dobrze, ale dlaczego mamy kazać jej nadal czekać?
W ten sposób wzbudzilibyśmy tylko niepotrzebne podejrzenia.
Małżeństwo, podobnie jak całe życie Havilanda, zostało zaaranżowane przez in-
nych. Zrobili za niego wszystko, on musiał się tylko pokazywać. Nieraz przychodzi-
ło mu do głowy, że właśnie z tego powodu odczuwa wewnętrzną pustkę. Nig
dy o nic
nie walczył, niczego mu nie brakowało – wraz z gigantycznym majątkiem odziedzi-
czył po przodkach znakomitą prezencję. Może właśnie ze względu na to wszystko
tak bardzo pociągała go szermierka. To było coś, nad czym mógł pracować i w czym
miał szansę osiągnąć doskonałość.
Dotknął butem długiej, wąskiej walizki, która spoczywała u jego stóp. Zawsze sta-
rał się mieć ją na oku. W walizce spoczywały rapiery, wykonane na specjalne zamó-
wienie i dopasowane do jego dłoni. Żaden dżentelmen w stolicy nie mógł się z nim
równać, ale on pragnął więcej i dlatego właśnie postanowił wyjechać do Paryża, by
zgłębiać tam sztukę fechtunku. Liczył też na to, że odwiedzi włoskich mistrzów we
Florencji, choć był świadomy, że ma na to zdecydowanie za mało czasu. Potrzebo-
wał cudu, żeby spełnić swoje marzenia, jednak najważniejsze było to, że wreszcie
opuszczał ojczyznę.
Wyjął z kieszonki złoty zegarek, podarunek od dziadka na pamiątkę ukończenia
Oksfordu, i otworzył wieczko. Był kwadrans po piątej, towarzysze Havilanda mieli
się pojawić lada chwila. Żaden z nich nie przejmował się punktualnością, ale wszy-
scy cieszyli się na podróż.
Zamknął wieczko i przesunął kciukiem po wygrawerowanej inskrypcji: tem
pus fu-
git – czas ucie
ka, a on zmarnował go już dostatecznie dużo. Wyprawa była okazją,
by na nowo zacząć życie.
Mrok powoli ustępował, a Haviland coraz bardziej nerwowo wypatrywał towarzy-
szy. Zastanawiał się, kto przybędzie pierwszy. Może Archer Crawford, jego najstar-
szy przyjaciel? Wspólnie przeszli przez Eton i Oksford, by potem razem cieszyć się
rozrywkami miasta. Po pewnym czasie przekonali się jednak, że monotonia niezli-
czonych balów jest nieznośna, i tylko lojalność wobec matki tak długo trzymała Ar-
chera w Londynie. Teraz, po jej śmierci, Archer pragnął jak najszybciej umknąć za
granicę.
Równie dobrze pierwszy mógł tu dotrzeć Nolan Gray, zależnie od tego, jak mu po-
szło tej nocy przy karcianych stołach Dover. Nolan niejednokrotnie był wyzywany
na pojedynek, gdyż dopisywało mu szczęście w kartach. Po latach spędzonych
w mieście nauczył się bronić swojego talentu i honoru podczas porannych spotkań
z uzbrojonymi w pistolety przeciwnikami.
Tylko jedna osoba nie mogła zjawić się pierwsza, a mianowicie Brennan Carr. Ha-
viland nie wątpił, że Brennan przywlecze się ostatni – znał go na tyle dobrze, by
wiedzieć, że przed wyjazdem niewątpliwie zażywał rozkoszy w ramionach kochan-
ki. Na samą myśl o tym Haviland zachichotał. Brennan zawsze był zabawny i dow-
cipny, i dzięki niemu londyńska nuda łatwiej dawała się znieść.
Nagle rozległ się stukot kopyt i terkot kół, a Haviland ujrzał wyłaniający się
z mgły powóz. Po chwili wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Jeden z nich krzyknął
coś do stangreta, a Haviland uśmiechnął się pod nosem, rozpoznając charaktery-
styczny władczy baryton. Nolan i Archer przyjechali razem i wyglądało na to, że Ar-
cher przyprowadził konia, choć równie dobrze koń mógł się przywlec za Archerem,
co ani trochę nie zdziwiłoby Havilanda. Archer często przygarniał błąkające się,
bezpańskie konie, tak jak inni przygarniali koty albo psy. Haviland zauważył, że Ar-
cher przywiązuje zwierzę z tyłu powozu.
– Wygrałem! – zawołał Nolan, podchodząc bliżej. – Haviland już jest i ma ze sobą
futerał! – Z sympatią poklepał przyjaciela po ramieniu. – Dzień dobry, staruszku.
Czy wszystko załadowane? Powiedziałem Archerowi, że będziesz na miejscu i zaj-
miesz się nadzorem.
– Znasz mnie jak zły szeląg! – Haviland się zaśmiał. – Nasze kufry załadowano
wczoraj wieczorem, a oba powozy wjechały na pokład godzinę temu.
Przyjaciele zadecydowali, że najlepszym sposobem na to, by szybko dotrzeć do
Paryża i dalej, będzie zabranie ze sobą własnych środków transportu. Zamierzali
kupić lub wypożyczyć konie w Calais, jak to często czynili podróżni, których stać
było na przewiezienie przez kanał własnych powozów. Ci, którzy nie mogli sobie na
to pozwolić, skazani byli na transport publiczny lub kupno powozów na miejscu.
– Oddałeś na przechowanie kufry, w których trzymasz wszystkie niezbędne rze-
czy, ale zachowałeś przy sobie futerał z rapierami? – Archer wskazał palcem waliz-
kę u stóp Havilanda.
– Przecież mówiłem, że tak będzie! – triumfował Nolan. – A ty niepotrzebnie się
upierałeś, że już wyekspediował swoją broń. – Postukał się palcem w skroń. – Znam
się na tym. Studiuję ludzką naturę.
– Szkoda, że nie mogłeś jej studiować w Oksfordzie – zauważył Archer uszczypli-
wie. – Dostawałbyś lepsze oceny.
Nolan tylko się roześmiał. On i Archer dogryzali sobie od lat i obaj niezwykle to
lubili.
– Cóż mogę rzec? – westchnął. – Nic dodać, nic ująć. Wy dwaj chłonęliście wiedzę,
czego nie da się powiedzieć o mnie ani o Brennanie. – Rozejrzał się uważnie. –
A właśnie, gdzie on się podziewa?
– Jeszcze nie przyjechał. Sądziłeś, że już będzie na miejscu? Ty, znawca ludzkiej
natury? – spytał Haviland z ironią.
Nolan żartobliwie trącił go łokciem.
– Owszem, zgłębiam ludzką naturę, nig
dy jednak nie twierdziłem, że jestem jasno-
widzem. – Uśmiechnął się szeroko. – Więc co to za panna? Spędziliśmy w Dover tyl-
ko jedną noc. Na pewno nie karczmareczka, bo widziałem, że wyszła z innym jego-
mościem.
Haviland tylko wzruszył ramionami, a wkrótce zjawił się kapitan ich statku.
– Zapraszam na pokład jaśnie panów – powiedział. – Odbijamy za dwadzieścia mi-
nut.
– Dziękuję. – Haviland skinął głową. – Czekamy na ostatniego uczestnika naszej
wyprawy.
Zupełnie słusznie założył, że kapitan nie okaże wyrozumiałości.
– Odpływ nie zaczeka, jaśnie panie – oświadczył żeglarz kategorycznie. – Do ja-
śnie panów uśmiechnęło się szczęście, możemy płynąć już teraz. Niektórzy to i po
parę tygodni tkwią w gospodzie w oczekiwaniu na odpowiedni wiatr i dobrą pogodę.
– Rozumiem – mruknął Haviland.
Po raz ostatni rozejrzał się po portowym nabrzeżu, jakby liczył na to, że Brennan
nagle się zmaterializuje. Kapitan miał rację. Ludzie, którzy pragnęli przebyć kanał,
musieli mieć żelazną cierpliwość, gdyż ich podróż była w dużej mierze zależna od
żywiołów.
– Powinienem był z nim zostać – westchnął Haviland, gdy kapitan odszedł.
Przyjaźń Havilanda i Brennana opierała się przede wszystkim na równowadze.
Brennan bawił Havilanda, który z kolei trzymał go z dala od kłopotów. Tej nocy jed-
nak trzeba było zadbać o bagaże i o transport, więc Haviland zostawił przyjaciela
bez opieki i teraz miał o to pretensje do siebie.
Cała trójka ruszyła w kierunku trapu.
Plik z chomika:
kociak.k
Inne pliki z tego folderu:
Wbrew zasadom - Bronwyn Scott.pdf
(1294 KB)
Deveraux Jude -Jaśminowy Sekret.zip
(1338 KB)
Scott Bronwyn - Sekret kapitana.pdf
(1358 KB)
Herries Anna - Marzenia lady Lucy.pdf
(1264 KB)
Mallory Sarah - Szkarłatna suknia.pdf
(1296 KB)
Inne foldery tego chomika:
Child Lee - Jack Reacher (20) - Zmuś mnie (A)
Romans Historyczny
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin