Aksionow Wasilij - Wyspa Krym.rtf

(2776 KB) Pobierz
21.0

Wasilij Aksionow

 

Wyspa Krym

 

Przekład Maria Putrament

 

 

 

 

 

Pamięci mojej Matki Jewgienii Ginzburg

 


I. Szturm młodości

 

Każdy zna zbudowany w w centrum Symferopola, sterczący wśród zwariowanych architektonicznych konstrukcji, arogancki w swej prostocie wieżowiec gazety „Russkij Kurier“, który wygląda jak zatemperowany ołówek. Naszą opowieść zaczynamy u schyłku gorączkowej redakcyjnej nocy w końcu bieżącego dziesięciolecia lub na początku przyszłego (zależnie od czasu wydania książki). Widzimy wydawcę i redaktora naczelnego owej gazety, czterdziestosześcioletniego Andrieja Łucznikowa, w jego prywatnym apartamencie na „wierchoturze“. Tym słowem o radzieckiej proweniencji kawaler z odzysku Łucznikow zwykł był nazywać swoje playboyowskie gniazdko na górnym piętrze.

Łucznikow leżał na dywanie w relaksującej pozycji jogi, usiłując wyobrazić sobie, że jest piórkiem, obłoczkiem, by oderwać się od swego osiemdziesięciokilogramowego ciała. Niestety, bezskutecznie. W głowie kotłowały mu się wciąż redakcyjne plewy, niejasne informacje z Afryki Zachodniej, przekazane dalekopisami przez UPI i RTA: nie wiadomo było, czy marksistowskie plemiona znowu runęły na Shabę, czy też oddział europejskich najemników zaatakował Luandę. Pół nocy babrali się z tymi bzdurami, dzwonili do własnego korespondenta w Ivory, ale niczego nie dało się wyjaśnić. W końcu dali do składu mętną notatkę: „Według sprzecznych informacji napływających z...“

No i ten nieoczekiwany telefon od ojca, który prosił, by Andriej Arsieniewicz koniecznie wpadł dzisiaj do niego.

Uświadomił sobie, że z medytacji nic nie będzie. Wstał z dywanu i zaczął się golić, obserwując, jak poranne słońce rzuca światło i cienie na współczesną architekturę Symfi.

Kiedyś było to zapyziałe miasteczko, położone na ponurych szarych wzgórzach, jednak po gospodarczym boomie zarząd miasta ogłosił Symferopol terenem współzawodnictwa najambitniej szych architektów świata i teraz stolica Krymu zadziwiała nawet bardzo wymagających turystów.

Pomimo wczesnej pory na placu Barona toczyły się luksusowe samochody. Łucznikow uświadomił sobie, że to weekend. Zaczął sprytnie manewrować swoim piter - turbo, zajeżdżać drogę, zmieniać pasy z jednego na drugi, aż wcisnął się w dobrze znaną uliczkę, którą zawsze jeździł do Podziemnego Węzła. Zatrzymał się na światłach sygnalizacyjnych i przeżegnał się. Nagle zdał sobie sprawę z niestosowności tego gestu. Dlaczego się żegna? W końcu uliczki nie było już starej, dobrze znanej cerkwi Wszystkich Świętych na Ziemi Rosyjskiej Objawionych. Na jej miejscu widniał jakiś owalny kształt. Więc się przeżegnałeś, głupcze, przed światłami? Całkiem skołowaciałeś przez tę „Ideę“, przez swoją głupią gazetę, już od roku nie odwiedzałeś ojca Leopolda, a teraz kreślisz znak krzyża przed światłami.

Zwyczaj żegnania się na widok prawosławnych kopuł bawił jego nowych moskiewskich przyjaciół. Najmądrzejszy z nich, Marlen Kuzienkow, tłumaczył: przecież jesteś prawie marksistą, a nawet z egzystencjalnego punktu widzenia używanie takich symboli świadczy o naiwności. Łucznikow uśmiechał się Tylko i nadal, ilekroć widział na tle nieba złoty krzyż, natychmiast żegnał się jakoś bezwiednie. Miał sobie za złe ten formalizm pozbawiony głębszego podtekstu, odejście od Cerkwi, a teraz był przerażony, że się odruchowo przeżegnał przed światłami.

Czuł niesmak po nocy spędzonej w redakcji. W Symferopolu nie ma miejsca dla nostalgii. Zmieniły się światła i Łucznikow po chwili zrozumiał, że ów owalny kształt to obecna cerkiew Wszystkich Świętych na Ziemi Rosyjskiej Objawionych, najnowsze arcydzieło architekta Ugo van Plusa.

Stado samochodów, a wśród nich turbo Łucznikowa, spływało do Podziemnego Węzła - ogromnego splotu tuneli. Auta w pędzie pokonywały niezliczone zakręty, by wyskoczyć w odpowiednim miejscu krymskiego układu komunikacyjnego. Zgodnie z projektem samochody miały pokonywać podziemną trasę bardzo szybko, ale z roku na rok było o to coraz trudniej, szczególnie podczas wyjazdów na weekendy. Ponieważ przy wylocie tunelu samochody jechały niezbyt prędko, można było przeczytać wielkie napisy na betonowej ścianie. Korzystały z tego działające w mieście organizacje młodzieżowe. Aktywiści zawieszeni na linach malowali jaskrawymi farbami hasła swoich ugrupowań, ich symbole i karykatury. Konserwatyści w Dumie Miejskiej domagali się „przywołania do porządku łajdaków“, ale odkąd przewagę zdobyli liberałowie, przy wsparciu gazety Łucznikowa, czterdziestometrowe betonowe mury przy wylocie tunelu były od góry do dołu pomalowane na wszystkie barwy tęczy i stanowiły w pewnym sensie stołeczną osobliwość, niemal okno wystawowe wyspiarskiej demokracji. Co prawda na Krymie każdy mur jest świadectwem demokracji.

Teraz, wyjeżdżając przez Wschodnią Bramę, Łucznikow z uśmiechem obserwował pracę młodocianego entuzjasty, który, zawieszony jak pająk na murze, wykańczał ogromne hasło: „Komunizm - to świetlana droga ludzkości“, wymalowane na de nieaktualnych już napisów. Na tyłku chłopaka, opiętym spłowiałymi dżinsami, błyszczał sierp i młot. Od czasu do czasu młodzieniec rzucał na przejeżdżające samochody jakieś paczuszki, z których wysypywało się agitacyjne konfetti.

Łucznikow rozejrzał się. Większość kierowców nie zwracała uwagi na młodzieńca. Tylko z lewej strony, dwa pasy dalej, wyraźnie podpici brytyjscy turyści w caravanie - volkswagenie machali do niego chustkami i robili zdjęcie, a z prawej strony starszy pan w lśniącym russo - bałcie chmurzył się z dezaprobatą. Wypielęgnowany, pełen poczucia własnej godności - odwrócił się lekko ku pasażerkom i coś powiedział. Obie piękne panie: jedna zaawansowana w latach, druga młoda, uniosły się na miękkich, skórzanych poduszkach i spojrzały ciekawie, mrużąc oczy - nie na wiszącego w górze człowieka - pająka, lecz na Łucznikowa. Białogwardyjskie ścierwo. Pewnie go poznali, bo wczoraj występował w telewizji. Pewnie teraz zastanawiają się, gdzie mnie spotykały: na wtorkach u Beklemiszewów, na czwartkach u Obolenskich czy też na piątkach u Nesselrode...

Szyba w russo - bałcie zsunęła się w dół.

- Dzień dobry, Andrieju Arsieniewiczu!

- Witam panie! - zawołał entuzjastycznie Łucznikow. - Ogromnie się cieszę! Pięknie panie wyglądają! Jadą panie zagrać w golfa? Przy okazji, jak się czuje generał?

Każdemu można zadać takie pytania, ponieważ każdy ma w rodzinie jakiegoś zramolałego staruszka ze szlifami generalskimi.

- Pewnie pan nas nie poznaje, Andrieju Arsieniewiczu - rzekła łagodnie starsza pani, a młoda uśmiechnęła się. - Jesteśmy Nesselrode.

- Łaskawa pani raczy żartować, jak bym mógł nie poznać - wygłupiał się Łucznikow. - Spotykaliśmy się przecież na wtorkach u Beklemiszewów, na czwartkach u Obolenskich, na piątkach u Nesselrode...

- To właśnie my jesteśmy Nesselrode - powiedziała starsza piękność. - To Lidoczka Nesselrode, a ja jestem Warwara Aleksandrowna...

- Oczywiście - zachwycił się Łucznikow. - Pamiętam, że spotykaliśmy się na wtorkach u Beklemiszewów, na czwartkach u Obolenskich i na piątkach u Nesselrode, czyż nie tak?

- Dialog w stylu Ionesco - powiedziała śliczniutka Lidoczka.

Obie panie uroczo wyszczerzyły ząbki.

Dlaczego są dla niego takie miłe? Obraża je, a one się uśmiechają. Ach tak, w tym sezonie stanowię dobrą partię. Lewicowe poglądy nie mają znaczenia. Ważne, że jest kandydatem do stanu małżeńskiego ze środowiska wrewakuantów, rzadki okaz.

- Pan za chwilę śmignie swoim turbo? - spytała Lidoczka Aleksandrowna.

- Yes, mum - odpowiedział po angielsku Łucznikow, co zabrzmiało podejrzanie w uszach rosyjskich dam.

- Nasz tatusiek preferuje russo - bałta, czyli płynny, równomierny ruch, nie pozbawiony jednak przyspieszenia. - Lidoczka Nesselrode usiłowała zachować styl Ionesco.

- To od razu widać - rzekł Łucznikow.

- Tak pan sądzi? - spytała Warwara Aleksandrowna. - Czy dlatego, że jest pańskim przeciwnikiem politycznym?

Więc on jest jego przeciwnikiem politycznym?

- Ależ nie, łaskawa pani, po prostu zrozumiałem, że pani ojczulek preferuje russo - bałta, kiedy go ujrzałem za kierownicą russo - bałta.

Pan Nesselrode odwrócił się do pań i coś powiedział.

- Michaił Michałycz pyta o zdrowie Arsienija Nikołajewicza? - Warwara Aleksandrowna przekazała słowa małżonka.

Łucznikow zerknął na samochody sunące przed nim w jednakowym tempie. Za chwilę zacznie się podjazd i stado się przerzedzi. Poruszył lekko kierownicą, zbliżył się maksymalnie do russo - bałta i jął szeptać niemal do ucha pani Nesselrode: - Właśnie jadę do ojca, a więc będę miał okazję dowiedzieć się o stan jego zdrowia. Natychmiast zadzwonię do państwa albo zadepeszuję. Proponuję zacieśnić kontakty między nami. Nie jestem co prawda młody, ale wolnego stanu. Proszę nie zwracać uwagi na moje lewicowe poglądy. Zgoda?

Dodał gazu. Jaskrawoczerwony sportowy wóz ze sterczącym kufrem poderwał się do przodu, lawirując z jednego pasa na drugi, wydostał się ze stada i pomknął w górę po błyszczącym w słońcu garbie Trasy Wschodniej.

Trasa Wschodnia przy wyjeździe z Symfi osiąga niezwykłą wysokość. Lekka srebrzysta estakada z licznymi rozjazdami stanowi szczyt sztuki inżynieryjnej. „Przyjeżdżajcie na Krym, obejrzeć XVIII - wieczne budynki na tle architektury XXI wieku!“ - nawołują turystyczne foldery.

Z czego powstało nasze bogactwo? — po raz kolejny zastanawiał się Łucznikow, spoglądając z trasy w dół na szczęśliwą ziemię, gdzie błyszczały baseny - prostokątne, trójkątne, owalne, o kształcie nerek, a wijącymi się szosami sunęły duże luksusowe samochody, którymi zamożni mieszkańcy tych stron jeździli w odwiedziny do przyjaciół. Amoralnie bogata kraina.

Przypomniał sobie południową drogę lub, jak oni to nazywają „trasę“ w Związku Radzieckim. Niedawno jechał tamtędy wołgą ze starym moskiewskim przyjacielem, zdegradowanym reżyserem filmowym Witalijem Gangutem.

Jak się nazywa miasto, w którym weszliśmy do sklepu? Fanież? Nie - Fatież. Na głównym placu dziurawy asfalt i znana postać na cokole. Czy był tam znicz? Nie było. Chyba tylko miasta obwodowe mają prawo do znicza.

- Za chwilę ujrzysz nasze bogactwo - powiedział Witalij.

W sklepie przy ladzie stało kilka kobiet. Odwróciły się i w milczeniu patrzyły na obcych. Może myślały, że to cudzoziemcy - dziwne torby na ramieniu, dziwne kurtki... Kiedy oglądaliśmy półki, kobiety wciąż nas obserwowały bez słowa.

Krótko mówiąc, nic tu nie było. No, nie należy przesadzać, albo raczej pomniejszać sukcesów: coś jednak było do kupienia. Jeden rodzaj cukierków, rozmiękłe od wilgoci wafelki, herbatniki, konserwy rybne, „Konserwa turystyczna“... W dziale „Gastronomia“ oferowano coś okropnego - zamrożone, sprasowane maszynowo ryby, które utraciły swój dawny wygląd; tylko gdzieniegdzie na brudnoczerwonej powierzchni brykietów widniały rozwarte paszcze, które przywędrowały do Fatieża z krainy wiecznych mgieł.

- Widzę, że niewiele tu macie - Gangut z krzywym uśmieszkiem zwrócił się do kobiet.

- A czego potrzebujecie? - spytała chmurnie któraś z nich.

- Sera - mruknął Łucznikow. - Chcieliśmy kupić trochę serka. Znał z dawien dawna cudowną skłonność ludzi radzieckich do zdrabniania nazw artykułów żywnościowych.

Kobiety rozpływały się w uśmiechach. Rosyjskie baby potrafią w mig zmienić chmurną wrogość w szczerą życzliwość - oto prawdziwy cud! Obcy człowiek z zasady budzi niechęć, ale ktoś, kto chciałby kupić serka, z miejsca staje się sympatyczny, zasługujący na uśmiech.

- Ser? Można kupić w miasteczku wojskowym, jest w ciągłej sprzedaży - tłumaczyły ochoczo. - Dwanaście kilometrów stąd, od razu poznacie.

- Jasne - kiwnął głową Łucznikow. - Jesteśmy samochodem, to żaden problem.

- A masło? - dopytywał się prowokacyjnie Gangut. - A kiełbaska?

Jednak lody stopniały, złośliwość moskiewskiego intelektualisty nie robiła wrażenia.

- Po kiełbaskę, kochani, trzeba jechać do Orła. Co tu kłamać, u nas kiełbasy nigdy nie ma. Przywożą czasem masło, ale kiełbaski...Trzeba jechać do Orła i to rankiem. O tej porze wszystko już wykupili. A wy dokąd jedziecie?

- Do Moskwy.

- O, tam wszystkiego w bród! - ucieszyły się kobiety. Ruszyli do samochodu.

- No, co według ciebie moralniejsze: supermarket Jelisiejewa, czy gastronomia w mieście Fatież? - spytał Gangut.

- Nie wiem, co jest bardziej moralne, ale Jelisiejew z pewnością jest amoralny - powiedział ponuro Łucznikow.

- Więc twoim zdaniem odwieczne znęcanie się nad ludźmi i odwieczna pokora - to moralne? Pozwól w takim razie, że ci ofiaruję upominek z głębi Rosji, zawieź go na Wyspę, poczęstuj gości.

Gangut podał płaską puszkę konserw. Napis na etykietce głosił: „Kalmar bez głowy w sosie własnym“.

Wspomnienie o miasteczku Fatież, o puszce konserw i inne tego rodzaju bzdury wprawiły Łucznikowa w przygnębienie. Silnik ryczał na nadziemnej stalowej drodze, szczęśliwa kraina pławiła się w słońcu, w tarczy szybkościomierza odbijały się rude wąsy Łucznikowa, które zawsze sprawiały mu radość, dzisiaj jednak coś go dręczyło, jechał do ojca w kiepskim nastroju. Co jest tego powodem? Kalmar bez głowy w sosie własnym? Wspomnienia z kontynentu? Mętne informacje z Afryki Zachodniej? To, że przeżegnał się przed światłami? Spotkanie z głupią rodzinką Nesselrode? To, że ciągle przybywa mu lat?

Same paskudztwa, ale nic nowego. Wreszcie sobie uświadomił, że dręczyła go jakaś dziwna trwoga, niezwykła obawa. Coś niepokojącego brzmiało w głosie ojca, kiedy mówił: „Koniecznie przyjedź jutro“. O co chodzi? Po prostu słowo „koniecznie“ było czymś niezwykłym w ustach ojca. Chyba nigdy go nie używał. Nawet w dzieciństwie Andriej nigdy nie słyszał od ojca: „Musisz to koniecznie zrobić“. Arsienij Nikołajewicz używał trybu przypuszczającego: „Może byś się zabrał do książek...“. „Może wybralibyśmy się wszyscy nad morze...“. Wyraźny rozkaz w ustach ojca niepokoił Łucznikowa.

Widywali się dość często, właściwie dzieliła ich tylko godzina szybkiej jazdy Trasą Wschodnią i pół godziny kręcenia bocznymi zjazdami i wjazdami. Arsienij Nikołajewicz mieszkał w dużym domu na zboczu Siuriukkaja. Andriej Arsieniewicz lubił gościć u ojca, wychodzić wczesnym rankiem na płaski dach, czując ogromną przestrzeń...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin