Norman Davies - Józef Retinger 'Salamander' (1888-1960) - fragment z 'Powstanie 1944'.pdf

(105 KB) Pobierz
Józef Retinger
"Salamander" (1888-1960)
(...)
Człowiekiem jeszcze bardziej interesującym był Józef Hieronim Retinger "Recio" (1888-
1960). W wojennym Londynie znano go przede wszystkim jako osobistego sekretarza
generała Sikorskiego. Pod tą oficjalną funkcją kryło się jednak mnóstwo mniej publicznych
powiązań, a wszystkie one prowadziły - taką czy inną drogą - ku alianckim służbom
wywiadowczym. Że miał za sobą barwną przeszłość, to mało powiedziane. Urodził się w
Krakowie jako poddany cesarza austriackiego, syn wybitnego adwokata; w młodym wieku
wyjechał na Zachód, gdzie studiował na Sorbonie i - podobnie jak jego równolatek Lewis
Namier - w London School of Economics. Był protegowanym wpływowych
arystokratycznych rodzin francusko-polskich katolików, którzy zajęli się jego
wykształceniem po śmierci ojca - od nich nauczył się swobodnie obracać w najwyższych
kręgach społecznych, politycznych i kulturalnych. Jego najsłynniejszy wojenny pseudonim
brzmiał "Salamander".
Kariera Retingera, znawcy języków, psychologii społecznej, literatury i sztuki, poszła w co
najmniej trzech kierunkach. W karierze literackiej pomogły mu długoletnie powiązania z
Josephem Conradem, którego poznał w 1909 roku w Londynie i który prawdopodobnie
wprowadził go do brytyjskiego wywiadu. Karierę międzynarodowego negocjatora zaczął w
roku 1917, kiedy po stronie państw sprzymierzonych uczestniczył w tajnych i nieudanych
rozmowach dotyczących zawarcia odrębnego pokoju z Austrią. Wkrótce potem rozpoczął
karierę eksperta do spraw Ameryki Łacińskiej: z niewyjaśnionych przyczyn w pośpiechu
opuścił Paryż i wyjechał do Meksyku, gdzie zapewnił sobie stałą posadę jako osobisty
asystent prezydenta. Później - podejrzewany kolejno o to, że jest agentem Watykanu,
bolszewików, Amerykanów i masonów - wypływał od czasu do czasu w najbardziej
nieoczekiwanych miejscach. Odegrał czynną rolę w tworzeniu międzynarodowego ruchu
związków zawodowych; zaprzyjaźnił się z brytyjskimi socjalistami Ernestem Bevinem i
Staffordem Crippsem. Podczas hiszpańskiej wojny domowej był w Hiszpanii. W roku 1939
wytropiono go w Londynie, gdzie żył w biedzie w obskurnym jednopokojowym mieszkaniu
na tyłach Baker Street. Koło jego fortuny odwróciło się wraz z wybuchem wojny. To właśnie
Retinger poleciał 18 czerwca 1940 roku do Francji i na wyraźny rozkaz Churchilla
sprowadził generała Sikorskiego do Anglii.
W roku 1941 razem z Sikorskim pilnie negocjował polsko-sowieckie umowy. Nawet został
w Moskwie jako charge d'affaires, aby nadzorować przygotowania do otwarcia tam
ambasady rządu emigracyjnego. Wtedy też zawarł osobistą znajomość z Mołotowem.
Związki Retingera z MI-6 wciąż są utrzymywane w ścisłej tajemnicy, ale mimo to trudno
jest w nie wątpić. Jego dossier nie przekazywano do publicznych archiwów przez ponad
sześćdziesiąt lat. Natomiast niedawno autor pracy opartej na oficjalnych źródłach
wymienia go jako "wpływowego agenta MI-6", potwierdzając w ten sposób to, co wielu
jego rodaków zawsze podejrzewało
*[Stephen Dorrill, MI-6: Fifty years of Special
Operations, London 2000, s. 7.].
Retinger był postacią zbyt ważną i zbyt angażował się w
niezliczone zadania, aby mógł pozostawać tylko szeregowym pracownikiem brytyjskiego
wywiadu. Mimo to nie jest zbyt prawdopodobne, żeby podejmował w czasie wojny jakieś
poważniejsze inicjatywy bez uzgodnienia ich z MI-6. Jednak ta etykietka może okazać się
niewystarczająca. W oczach niektórych ludzi Retinger był chorobliwie ambitnym fantastą.
Po śmierci Sikorskiego w lipcu 1943 roku Retinger znalazł się w pewnym sensie w sytuacji
wiernego psa pozbawionego pana. Podczas nabożeństwa żałobnego z okazji pogrzebu
generała z pewnością uronił niejedną łzę. Był człowiekiem szukającym dla siebie jakiejś
misji i w odpowiednim czasie taką misję znalazł. W styczniu 1944 roku zaangażował się w
przedsięwzięcie, którego dokładny cel do dziś pozostaje zagadką. Szykował się do zrzutu
spadochronowego do Polski. Jak na osobę liczącą sobie pięćdziesiąt sześć lat i niezbyt
sprawną fizycznie, był to krok ryzykowny - także dlatego, że Retinger odmówił udziału w
skokach próbnych stanowiących przyjętą praktykę, tłumacząc się, że mógłby od tego
stracić całą odwagę. Co więcej, to zadanie było tak bardzo tajne, że zamierzał włożyć
maskę, aby ukryć się zarówno przed towarzyszami wyprawy, jak i przed załogą RAF-u
mającą obsługiwać lot. W oczekiwaniu na zrzut pojechał do bazy RAF-u w pobliżu Brindisi.
Raz za razem kazano mu czekać, a dla zabicia czasu radzono czytać Platona. Jedyną
osobą w rządzie emigracyjnym, którą poinformowano o jego wyjeździe, był premier
Mikołajczyk. Tymczasem w korytarzach hotelu Rubens w Londynie zaczęła krążyć plotka,
że Retinger narobił sobie zbyt wielu wrogów i wobec tego po przybyciu na miejsce
zostanie zlikwidowany.
Na podstawie dostępnych dziś materiałów nie da się osądzić, jaki był udział Brytyjczyków
w całej sprawie. Ale misja miała swoje znaczenie, ponieważ stanowiła jedyny sygnał
świadczący o tym, że brytyjscy koledzy Pierwszego Sojusznika zadali sobie trud, aby na
miejscu przeprowadzić wiarygodny wywiad. Na początku 1944 roku duże misje brytyjskie
działały we współpracy z podziemiem w Jugosławii i Grecji, ale Retinger był jedynym
znanym brytyjskim agentem, którego w tym czasie skierowano nad Wisłę.
(...)
Misja, z którą Józef Retinger udał się do Polski wiosną 1944 roku, stanowiła temat licznych
dyskusji, ale wciąż jest to jeden z najbardziej tajemniczych epizodów w dziejach polskiego
podziemia. Czytelników biografii Retingera prosi się, aby uwierzyli, że ten człowiek -
super-eminence grise - był osobiście i wyłącznie odpowiedzialny za pomysł przerzucenia
go do okupowanej przez hitlerowców Europy i że jego jedynym celem pozostawało
zbadanie opinii publicznej w okupowanym kraju. Taka wersja nie jest w stu procentach
niewiarygodna.
Wszelkie oceny muszą jednak uwzględniać kilka znanych faktów. Fakt pierwszy: Retinger
wyjechał z Londynu do Bari we Włoszech w styczniu 1944 roku, ale przydział na lot do
kraju dostał dopiero w kwietniu. Fakt drugi: Retinger opuścił Londyn, nie mówiąc nikomu -
oprócz premiera - ani w rządzie, ani w Sztabie Naczelnego Wodza, dokąd jedzie ani co
zamierza robić. Fakt trzeci: podczas lotu do Polski zorganizowanego przez SOE Retinger
miał na twarzy maskę, aby ukryć swoją tożsamość. Fakt czwarty: samolot nie poleciał do
żadnego z miejsc w południowej lub środkowej Polsce, gdzie zwykle przeprowadzano
zrzuty, lecz do z góry ustalonej strefy położonej daleko na wschodzie (w województwie
lubelskim), między Wisłą a Bugiem. Fakt piąty: znalazłszy się w Polsce, Retinger padł
ofiarą nieudanego zamachu. Fakt szósty: kiedy po licznych przygodach dotarł w końcu z
powrotem do Londynu, pierwszy złożył mu wizytę brytyjski minister spraw zagranicznych
Anthony Eden. Fakt siódmy: z oficjalnych brytyjskich dokumentów, ujawnionych wiele lat
po śmierci Retingera, wynika, że był on osobą wielce użyteczną dla MI-6 - chociaż nie
został oficjalnym pracownikiem tajnych służb wywiadowczych, pracował dla nich i
uważano go za cenne źródło informacji. Fakt ósmy: dzięki swojej podróży dyplomatycznej
do Moskwy w 1941 roku osobiście znał najwyższych sowieckich przywódców, szczególnie
Mołotowa. I fakt dziewiąty: był zwolennikiem polsko-sowieckiego pojednania.
Retinger musiał sobie doskonale zdawać sprawę z kryzysu politycznego, jaki wisiał w
powietrzu na przełomie lat 1943 i 1944. Armia Czerwona nieubłaganie posuwała się na
zachód, w kierunku Polski. Kwestia granicy pozostawała nierozwiązana. Moskwa
szykowała swoich polskich klientów na wypadek przejęcia władzy, równocześnie
domagając się usunięcia pewnych osób o rzekomo antysowieckiej postawie z rządu
emigracyjnego w Londynie. Wreszcie, podczas gdy Sowieci zmuszali Niemców do
odwrotu, w polskim podziemiu przygotowywano powstanie. Tymczasem Związek Sowiecki
już wcześniej zerwał stosunki dyplomatyczne z Polską. Nie wiadomo, co jeszcze
powiedziano Retingerowi prywatnie, natomiast wszystkie powyższe fakty były publicznie
znane. Co więcej Retinger, już od czasu gdy został osobistym sekretarzem Sikorskiego,
nigdy nie ukrywał, że skłania się ku polsko-sowieckiemu pojednaniu. Można by sądzić, że
nadawał się idealnie do misji mającej na celu nie tylko wysondowanie poglądów podobnie
jak on myślących ludzi w kraju, ale także przygotowanie jakiegoś rozwiązania.
Związków, jakie łączyły Retingera z brytyjskim wywiadem, nigdy do końca nie wyjaśniono;
w jego własnych dokumentach nie ma chyba o nich nawet najmniejszej wzmianki. Jest
jednak rzeczą trudną do pomyślenia, że mógłby w wojennym Londynie działać tak, jak
działał, gdyby nie został całkowicie oczyszczony z wszelkich podejrzeń, czy że służby
brytyjskie mogłyby nie zauważyć, jak bardzo jest dla nich użyteczny. Jako polityk w
średnim wieku, byłby związany raczej z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i z MI-6 niż z
SOE (chociaż znał absolutnie wszystkich), i jest bardziej niż prawdopodobne, że MI-6
miało jakiś udział w jego misji do Polski. W spóźnionym liście do prezydenta Władysława
Raczkiewicza, w którym wyjaśniał powody swojego nagłego wyjazdu, pisał, że to
Brytyjczycy nalegali, aby jego misja została utrzymana w tajemnicy. Ci Brytyjczycy to
niemal na pewno było MI-6. Ale jaką grę prowadziło MI-6 i jego polityczni zwierzchnicy z
Ministerstwa Spraw Zagranicznych? Na ten temat można tylko snuć spekulacje. (Snucie
spekulacji nie jest zresztą niczym zdrożnym).
Na przełomie lat 1943 i 1944 najbardziej palące pytania w Europie Wschodniej dotyczyły
przywrócenia polsko-sowieckich stosunków dyplomatycznych - przynajmniej na
płaszczyźnie praktycznych działań. Niestety - Ministerstwu Spraw Zagranicznych
podawano dwie całkowicie sprzeczne wersje. Ambasada brytyjska w Moskwie
przekazywała pogląd Sowietów, że polski naród marzy, aby go wyzwoliła Armia Czerwona,
i że jedyną przeszkodę na tej drodze stanowi rząd emigracyjny oraz jego reakcyjna
polityka. Wielu brytyjskich funkcjonariuszy było skłonnych podzielić ten pogląd. Natomiast
rząd emigracyjny mówił zupełnie co innego. Uważano jednak, że polskie koła w Londynie
znane są z rozpowszechniania plotek o sowieckich obozach i o dokonywanych przez
Sowietów masowych morderstwach, a także z upartego przeświadczenia, że tylko niewielu
spośród ich rodaków zechce Sowietów życzliwie powitać. Wobec tego ktoś niezależny
musiał podjąć zadanie odkrycia, gdzie właściwie leży prawda. A któż nadawał się do tego
lepiej niż Retinger? Innymi słowy, według takiej hipotezy, Retingera wysłano by do Polski
za plecami członków rządu emigracyjnego po to, żeby sprawdził, czy ich oświadczenia są
prawdziwe. (I stąd potrzeba zachowania tajemnicy). Poproszono by go zwłaszcza o
zbadanie trzech kwestii: po pierwsze, jak powszechne jest poparcie dla świeżo
zreformowanych organizacji komunistycznych i prokomunistycznych; po drugie, jakie są
szansę współpracy między komunistami i partiami demokratycznymi; oraz po trzecie, jaka
będzie prawdopodobna reakcja szerokich kręgów ludności na wybuch powstania. Jest to
wiarygodny scenariusz.
Retinger czekał na wylot z Bari przez trzy miesiące. Wzbudził wielką ciekawość wśród
brytyjskiej załogi lotniska, choć nie rozgłaszano jego obecności. Zwłokę tłumaczono złą
pogodą, co wyglądało na pretekst. Ostatecznie wszystko się udało. Retinger wszedł na
pokład samolotu SOE wylatującego z Bari 3 kwietnia. Dwanaście godzin potem, o świcie,
bezpiecznie skoczył. (Wbrew krążącym później plotkom, ani nie złamał nogi w kostce
podczas lądowania, ani - na tym początkowym etapie - nie poniósł innego uszczerbku na
zdrowiu). Został przyjęty przez prywatny komitet powitalny, a następnie wysłany do zadań i
miejsc, których jego towarzysze podróży nie mogli się nawet domyślać. Nieliczne znane
szczegóły dotyczące działalności Retingera w Polsce nie składają się w żadną większą
całość. W którymś momencie zamieszkał w Warszawie i prowadził rozmowy z
przywódcami podziemia. Spotkał się z generałem "Borem", który - tak jak każdy zwykły
żołnierz - mógł mu powiedzieć tylko to, o czym wiedzieli wszyscy: że premier powinien
próbować osiągnąć jakieś porozumienie ze Stalinem. Spotkał się z delegatem rządu na
kraj Janem Stanisławem Jankowskim oraz z innymi politykami - na przykład z
Kazimierzem Pużakiem i Stefanem Korbońskim - którzy mogli jedynie powtórzyć to, co już
wcześniej przekazali do Londynu. Przez pewien czas miał ochronę przydzieloną przez
służby bezpieczeństwa AK; dopilnowano, aby został zainstalowany w bezpiecznej
kwaterze. W dokumentach nie ma niczego, co by mogło wskazywać na jego kontakty z
komunistami, chociaż zarówno Bolesław Bierut, jak i Władysław Gomułka ukrywali się tuż
obok. Zapewne wiedzieli, kim jest, i z pewnością mieli możliwość zaaranżowania - przez
pośredników - jakiegoś spotkania. Ale komuniści reprezentowali maleńką izolowaną
mniejszość i dysponowali niewielkim polem działania. Można by sądzić, że z radością
przyjmą pomysł jakiegoś rapprochement. Ale ich pierwszym odruchem byłoby skierować
wszystkie pytania do Moskwy.
Osobiste dokumenty Retingera, których część zachowała się w Londynie, nie rzucają zbyt
wiele światła na cele jego misji z 1944 roku. Potwierdzają, że spotkał się z "Borem" i z
delegatem rządu na kraj. Potwierdzają też jego wrażenie, iż Gestapo zostało
poinformowane o jego przybyciu. Potwierdzają wreszcie, że Retinger bardzo nie chciał,
żeby go uważano za szpiega. "Zawsze byłem przeciwny idei zawodowego wywiadu - pisał
- (...) dlatego spotykałem się z wrogością służb wywiadowczych lub Deuxieme Bureau w
każdym znanym mi kraju". Jednak są w tych dokumentach rzeczy wskazujące na to, że
szczególnie interesowała go liczebność oraz struktura podziemia i że wyrażał opinie nie do
końca przychylne. "Polska była polska w nocy" - brzmi jeden z jego komentarzy.
Dostrzegał rolę NSZ i SL, ale nie wygląda na to, żeby odnotował obecność komunistów. W
komentarzach, które pochodzą chyba z jakiegoś późniejszego okresu, Retinger pisze o
wrażeniu, jakie zrobiło na nim Państwo Podziemne, jeśli idzie o sprawy cywilne, natomiast
nic nie świadczy o tym, żeby był pod jakimś wyraźnym wrażeniem wojskowego potencjału
Armii Krajowej. Według jego oceny, do lipca wyeliminowano dwadzieścia siedem procent
brytyjskich agentów wysyłanych do Polski. W Warszawie rozkazów Armii Krajowej słuchało
czterdzieści procent dorosłych w wieku poborowym, czyli tylko pięć procent całej populacji.
Próbę zamordowania Retingera podjęła pewna młoda kobieta, wypełniając bezpośredni
rozkaz swoich zwierzchników z Armii Krajowej. Według jej własnych relacji, wcześniej
zlikwidowała kilkunastu hitlerowców, kolaborantów i osób niepożądanych; nigdy jej nie
podawano dokładnych przyczyn, dla których miała to robić. Jak wspominała później, tym
razem rozkazy pochodziły wprost od szefa wywiadu w sztabie "Bora", pułkownika
Kazimierza Iranka-Osmeckiego "Hellera", choć co do tego punktu toczyły się - i nadal się
toczą - gwałtowne spory. Tak czy inaczej, nie ma wątpliwości, że próba zamachu się
odbyła i że jako broń wybrano truciznę. Niedoszła zabójczyni dostała się do apartamentu
Retingera, zaprawiła trucizną butelkę z lekarstwem, którą tam znalazła, po czym się
wycofała, żeby z daleka obserwować efekty. Retinger wrócił, zażył lekarstwo i dostał
gwałtownych torsji. Ale ponieważ po chwili przyszedł do siebie, nie podejrzewał niczego,
poza kłopotami żołądkowymi. Wkrótce potem nastąpił atak polyneuritis - ostra
niedyspozycja, która może być efektem trucizny i objawia się paraliżem kończyn
*[Korespondencja autora z profesor Krystyną Orzechowską-Juzwenko z Wrocławia.].
Jego
misja - bez względu na charakter - była skończona. Przyjaciele umieścili go pod fałszywym
nazwiskiem w niemieckiej klinice, gdzie troskliwie zajmował się nim pewien polski lekarz i
gdzie, leżąc w łóżku, niewątpliwie się zastanawiał, jakie ma szansę, aby ujść z życiem. Po
pół roku chaotycznego zbierania informacji MI-6 wiedział o sytuacji politycznej w
Warszawie tyle samo co przedtem.
Jednak fortuna się do Retingera uśmiechnęła. Szczęśliwym trafem w lipcu 1944 roku SOE
zaplanowało specjalny lot, aby przewieźć przechwyconą przez AK rakietę V-2. Wyjątkowo
miał to być lot z lądowaniem. Wobec tego sparaliżowaną szarą eminencję doliczono do
ładunku. Postawiono ostre warunki. Załodze zapowiedziano, że rozebrana na części
rakieta ma się za wszelką cenę znaleźć na pokładzie. Następną pozycją na liście spraw
pierwszorzędnej wagi był inżynier, który wcześniej prowadził techniczne badania nad
rakietą. Paralityk figurował u dołu listy.
Miał go przenieść na plecach pewien młody żołnierz i towarzyszyć mu również w podróży.
Ale gdyby się okazało, że brak sprawności tego tandemu w jakikolwiek sposób opóźnia
start samolotu, należało obu zostawić na ziemi.
Na tajne miejsce lądowania wybrano opuszczone przez Niemców polowe lotnisko
niedaleko Tarnowa, w południowej Polsce, któremu dano kryptonim "Motyl" (...). Wszyscy
członkowie ekipy zgromadzili się w ostatniej dekadzie lipca na kwaterach w niedalekiej
odległości (...). Operacja była ważna i nadano jej najwyższą pilność, ale lot nie mógł być z
góry wyznaczony na określoną noc, bo decydowała o tym pogoda.
Dnia 25 lipca o godzinie ósmej wieczorem komunikat meteorologiczny był na tyle dobry, że
z lotniska w Brindisi wystartowała dakota (...). Załoga była brytyjska, ale samolot prowadził
pierwszy pilot Nowozelandczyk Stanley George Culliford, a drugim pilotem i tłumaczem był
Polak, kapitan Kazimierz Szrajer.
Pogoda sprzyjała i lot odbywał się spokojnie, a jednak bardzo mało brakowało, by cała
wyprawa została jeszcze raz odwołana. Front wschodni przebiegał już przez sam środek
Polski, tereny pozostające jeszcze w rękach Niemców były wypełnione cofającymi się na
zachód oddziałami i lądowisko "Motyl" znalazło się w niebezpieczeństwie. Niedaleko
rozkwaterował się oddział niemieckich lotników, a na lądowisku usiadły dwa rozpoznawcze
storchy. Wprawdzie obydwa niedługo odleciały, ale nie było pewności, że nie powrócą (...).
Dakota musiała dwukrotnie nadlatywać nad lądowisko, które rozjaśniała wielkimi falami
światła, bijącego z dwóch reflektorów, a gdy podrywała się po pierwszym nieudanym
podejściu, ryk jej motorów darł ciszę nocną na strzępy. Gdy usiadła, otoczył ją tłum
podziemnych żołnierzy, lokalnych chłopaków z okolicznych wiosek, częściowo bosych (...).
(...) należało się śpieszyć. Wysłannicy z Zachodu wysiedli, zabrano ich bagaż i wszystko
zniknęło w ciemnościach nocy, do dakoty poczęli wsiadać pasażerowie z kraju. (...)
Zaryczały motory, samolot drgnął, posunął się kilka centymetrów naprzód i stanął. W
ostatnich dniach spadły deszcze, grunt był miękki, koła zapadły się i nie pozwalały na
wystartowanie.
Po naradzie z oficerem startowym kazano wysiąść wszystkim pasażerom i wyładować
bagaż (...). Żołnierze z obsługi lądowiska otrzymali rozkaz wykopania dołków przed kołami
i wypełnienia ich słomą.
Znowu wniesiono do wnętrza Retingera, załadowano worek z częściami V-2, weszli
pozostali pasażerowie i wrzucono bagaż.
Zahuczały najwyższym tonem motory, ich rozpaczliwy ryk niósł się ponad uśpionymi
polami i nie było chyba w okolicy ani jednego Niemca, który by nie zerwał się z posłania.
(...)
Niestety samolot nie ruszył z miejsca i znowu otworzono drzwiczki, i po naradzie kazano
wszystkim wysiąść. Przed załogą stanął problem wykonania rozkazu, który przewidywał
spalenie samolotu, gdyby start okazał się niemożliwy, ale byłaby to ostateczność możliwa
tylko w sytuacji bez żadnego innego wyjścia.
(...) zapadła decyzja jeszcze jednej próby. Żołnierze pobiegli do wozów, przynieśli deski i
podłożyli je pod koła. Po raz trzeci kazano wsiąść wymęczonym pasażerom (...). Minęło
Zgłoś jeśli naruszono regulamin