Ziele na kraterze - Melchior Wańkowicz_dobra jakosc.rtf

(3618 KB) Pobierz
Ziele na kraterze


Melchior Wańkowicz

 

 

Ziele na kraterze

 


Instytut Wydawniczy Pax

Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax

ISBN 83-211-0365-0

Warszawa 1982

© by Marta Erdmann, Warszawa 1959

Fotografie ze zbiorów Autora

Redaktor Danuta Oleksowicz

Redaktor techniczny Adam Małaszewski

Obwoluta, okładka i wyklejka Maciej Hibner

 

digitalised by CRANKY`

 


Przedmowa              8

Kiełkowanie              9

Wielkopolskie niemowlęctwo              10

Warszawskie dzieciństwo              16

Od liter do literatury              29

Na Chełmszczyźnie              36

Na Litwie Kowieńskiej              46

Domeczek              60

Niegodne praktyki Taty              76

Czy przycinać?              85

Rozrost              93

Wodami Polski              94

Drogami Podkarpacia              100

Szczenięce lata              110

Po Kresach              112

Krynolinki              118

Konspiratorzy              125

Matura przy błysku piorunów              132

Smak przed jazdą              136

Uniwersyteckie wspominki              145

Pedałowanie przez Europę              151

Jakże zielono w Gołańczy!              167

Wykorzenianie              173

Lawa              174

Ratowanie się              176

Chlorofil              180

Trwanie              185

Odrost              193

Jak broniło powietrze?              194

Pierwsze wiązki ziela              197

Srebrne wesele              209

Owocowanie              213

Jak długo nastarczą ręce mamine?              214

Jak długo jeszcze będzie potrzebny ojciec?              217

Ognie podchodzą              226

Anglicy w Domeczku              227

Domeczek się broni              233

Ognie doszły              239

Ziele na kraterze              247

Powstanie              250

Popiół              254

Losy szesnastki              255

Non omnis moriar              258

Brat              263

Matka              266

Epilog i prolog              272

List do Krysi              273

List od Tili              277


Opis:

 

Ziele na kraterze ukazało się po raz pierwszy w Nowym Jorku w 1951 r. Pisane „po i przed wybuchem kraterów”, w obliczu całkowitego załamania się dotychczasowych form życia i tragicznej śmierci córki w Powstaniu Warszawskim, jest próbą rekonstrukcji, ocalenia przeszłości — i kładką wysuniętą w przyszłość, ku nowym nieśmiałym jeszcze pędom następnego ziela na następnym dziejowym kraterze.

Jest poza tym książką o rodzinie, która była szkołą obywatelstwa, świadomości społecznej i patriotycznej, ale także wspólnym, radosnym, barwnym uczestnictwem w życiu. A także książką o Polsce — z ducha tradycji, klimatu, obyczaju.

Autor tak oto wyraża cel i sens tego swoistego „curriculum vitae”, zamkniętego w 40 fascynujących rozdziałach: „Chciałbym, (...) aby czytający przez moje dzieje ujrzeli dzieje swych domów i rodzin, i żeby wspomnienie tym wywołane rozdarło na chwilę nieznośny osad życia”.

 


Pisane po i przed wybuchem kraterów

w Azji — w Jerozolimie

w Afryce — w Meadi

w Europie — w Londynie i Rzymie

w Ameryce — w Lakewood, N. J.

 

Dedykowane przyszłym ekskawatorom

 


Przedmowa

 

Radość wzrostu i rozpacz zniszczenia były w każdej rodzinie.

Pisałem przez pryzmat dla mnie najwyrazistszy — własnego domu. Ten dom w czasie pokoju miał swoje cechy ujemne, w czasie okupacji nie całopalił się, w czasie pogromu nie został porażony więcej niż inne domy.

Chciałbym więc tylko, aby czytający przez jego dzieje ujrzeli dzieje swoich domów i swoich rodzin, i żeby wywołane wspomnienie rozdarło na chwilę nieznośny osad życia.

Książka była pisana na emigracji, nie uniknąłem nieścisłości. Na przykład Andrzej Romocki (Losy szesnastki) nie tańczył mazura, a odtworzyć sobie właściwego nazwiska nie mogę. Po ukazaniu się krajowego wydania powiadomiono mnie, że Aniela Załęska przeżyła powstanie. Za możliwe inne nieścisłości tyczące personaliów przepraszam uczestników i ich rodziny.

Melchior Wańkowicz

 


Kiełkowanie

 


Wielkopolskie niemowlęctwo

 

Najpierw był embrion.

Potem było w łonie matki zamknięte pulsujące życie.

Wreszcie był dziecinny pokój — świat nie do ogarnięcia w całym swoim ogromie, całej niespożytej różnorakości. Dla opanowania tego pokoju przebyć dopiero trzeba było całe epoki poprzez rozróżnianie poszczególnych sprzętów.

Nim się ogarnęło dziw nad dziwy — kończenie się miękkości dywanu i poczynanie się twardości podłogi, uchylanie się jednego, z lekka poznanego świata i ukazywanie się drugiego, absolutnie nierozpoznawalnego, którym było wnętrze szafy po rozwarciu się drzwi, nim się opanowało wstrząs, jakim jest odbicie w lustrze, i zupełnie przechodzące pojęcie zjawisko szyby, po której z tamtej strony łazi mucha — dumną opoką, z której szły dzień w dzień te wspaniałe podboje, było głębokie łóżeczko, kolebusia, obciągnięta kretonem, mieszcząca w sobie zasiedziałe sprawy: kołderkę, przyjemnym ciepłem podpełzającą pod brodę, ściankę kolebusi, łaskawym cieniem wstającą między oczkami, zapuchającymi na sen a dalekim mżeniem nieznanej lampy, sztucznego kota z obćmoktanym ogonem.

To łóżeczko ląd stały, prowincja pierwsza, z której powstaje imperium życia, brama wypadowa w awanturę świata zewnętrznego — pozostaje przez długie lata dziecinne czymś mającym znaczenie nadnaturalne. Jeśli w tym czymś nadnaturalnym zdarzy się jakiś ewenement, jest on przyjmowany z maksimum wzburzenia: takim jest zasiusianie prześcieradła, kiedy się już wyawansowało do wysadzania na nocniczek, wetknięcie się nagłe psiej głowy za siatkę, wtargnięcie konika polnego, spadnięcie w nocy poduszki na podłogę. Bezradność dramatycznego powiadamiania Mamy, śpiącej obok: „Mama — paduśka zgubiła się”, jest równie alarmistyczna, jak na przykład byłby pewnego dnia komunikat, że znikły kopalnie węgla i już odtąd będzie zimno.

Łóżko — czasem zdradzało. Matka, wróciwszy późno, zastawała dwie skostniałe figurki śpiące na kołdrach. Położyły się tak, żeby nie zasnąć i doczekać Mamy. Licha tam!... Zdradziło i wciągnęło łóżeczko.

Mama to rozumie — ten związek z łóżkiem. Mama jest duża — opanowała już nie tylko dręczącą zagadkę muchy za szybą, jest nie tylko bez ceremonii z wnętrzem szafy, ale przemierzyła lądy, od których w głowie się mąci. A i teraz jednak, kiedy dozna krzywdy od „Olbzyma” — smyka do łóżka. „Olbzym”, którego korci własna niegodziwość, po chwili pyta dosyć niepewnym głosem :

— Co ty tam robisz?

— Siedzę sobie — odpowiada głos z łóżka-fortecy.

Jest w tym zaznaczenie skrzywdzenia, anons, że pozycje są ufortyfikowane, ale że istnieje gotowość do pertraktacji.

 

To łóżeczko dziecinne — to był pierwszy cypel nowego życia, wynurzającego się z topieli, rozpoczynanego w mieszkaniu na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy czynszowej na Elektoralnej. Front kamienicy zajęty był przez sklep gotowych ubrań pana Segała; w oknach sklepu stały zabójcze brunety z wosku w tandetnych ubraniach; w bramie pyszniły się gabloty pana Piekacza, fotografa, który miał pracownię W podwórzu; okna naszego mieszkania wychodziły na toż samo zaplute podwórko, na którym chrypiały zaropiałe dziady; mieszkanko to na trzecim piętrze nie miało windy, elektryczności, łazienki, miało za to pluskwy o żelaznych zasadach i ubikację zrujnowaną. Było zimno. Na opał nie było nas stać.

 

Przed urodzeniem pierwszego dziecka matka jego została porażona nieszczęściem: w lipcu 1919 roku polegli w odstępie trzytygodniowym jej jedyni, nad wszystko ukochani bracia. Jako starsza siostra w domu, który za ich wczesnego dzieciństwa odumarła matka, była ich opiekunką. Teraz, kiedy powstawała Polska i zdawało się, że rozpocznie się nowe życie, zabrakło ich.

Kiedy Krysia wreszcie przyszła na świat w tym zimnym mieszkaniu na Elektoralnej, matka jej nie była zdolna do życia. Przenosząc dziecko do przewijania, trzymała je kurczowo w obawie, że wypadnie... przez okno. Problemat wygotowania butelki, ugotowania kaszy, każdy element realnego świata był skomplikowaną nad siły czynnością.

Świat ten przesiąkał brzydotą. Na pierwsze miejsce wypychała się ohydna wysiedziana zielona kanapa, na której trzeba było słać wieczorem pościel dla męża. Przy mijaniu manekinów pana Segała, gablot pana Piekacza należało wyrobić w sobie całą skomplikowaną dyscyplinę — niewidzenia.

Ratunki nikłe były i słabe: batik zielony, ukajający lampę... hejnał z wieży strażackiej w koszarach Mirowskich... tani kwiatek od przekupki za pobliską Żelazną Bramą.

I dziecko nie było zdolne do życia. Konało z przeżyć matki i nie mogło oddychać w tym świecie. Dusiło się. Lekarze mówili — „astma”, mówili „fałszywy krup”. Trzy lata gościły w domu butle z tlenem, wilgotne prześcieradła wisiały dokoła kolebki. Dopiero pediatra, doktor Szenajch, odkrył, że te duszności są na tle nerwowym, i z wolna wyprowadził z tego dziecko jakąś surowicą sprowadzoną z Paryża.

Tak zapewne po wybuchu wulkanu ziele na kraterze puszcza ponownie pierwsze pędy ze spopielałego gruntu — z trudem i niełatwo.

Pomagają mu ptaki, wiatry nanoszące, słońce, woda i bieg lat.

Pomagali koledzy chłopców, narzeczona poległego brata i także pomagał płynący czas.

Żołnierze z pancerki przysyłali delegacje, prezenty, krzyżyk złoty, kołderkę, misiulka. Przyjeżdżali na urlopy, stawali spartym murem dokoła kolebki, patrząc ponuro i bezradnie.

Czy jednak wyżyje?...

Czy wzrośnie?...

Czy na wypalonym miejscu pójdą pędy?

Wanda, narzeczona Staśka, siedziała całe noce przy chorej Krysi. Nie zdążyła sfotografować się na prośbę Staśka w tym krótkim narzeczeńskim okresie przedzielonym teraz przez przepaść martwego czasu. Chciała zostawić Krysi fotografię narzeczeńską. Poszła do fotografa w jasnej wiosennej sukience, z bukiecikiem kwiatów, usiłowała uśmiechać się wesołym dziewczyńskim uśmiechem.

Popiół z kataklizmu dziejowego sypał się na dom, ludzie ratowali się, jak mogli.

Czy dzięki tym lekom paryskim, czy też dzięki tym lekom serc — ziele na kraterze przechorowało wejście w życie i poczęło rosnąć.

Dwudziestokilkuletni ojciec rodziny był również nie przygotowany do życia. Wychowano go w nabożnej obawie pokoleń przed stratą majątku. Taki, co stracił majątek, szedł na rezydenta albo zmywał się z oczu sąsiadów w nieznany świat i „na pewno gdzieś teraz nocuje po ławkach w parkach miejskich”.

A właśnie on stracił majątek, świat otaczający był obcy, siły własne niewiadome i wiara w możność „zarobienia czegoś” — bardzo mglista.

Tymczasem już wzburzona fala historii wygładzała się drobnym ciurkiem napływających na wystawy sklepowe towarów.

Po latach uniesień zrobiło się w mieszkaniu na Elektoralnej szaro i bezradnie.

Z tych lat we wspomnieniu moim pozostaje — deska klozetowa. Długośmy cierpieli jej brak, nie przypuszczając, że naszą kieszeń stać na inwestycje. Wreszcie dowiedziałem się ze zdumieniem, je kosztuje drobną sumę, i przyniosłem ją z triumfem. Odtąd w języku rodzinnym mówiło się: ,A może to jest jak z tą deską?” Co po Mickiewiczowsku znaczyło: Mierz siły na zamiary”.

Wsparty o to doświadczenie, postanowiłem, dokończyć zaczęte przed wojną prawo, bo posiadany dyplom Szkoły Nauk Politycznych był według oceny teścia (który swoje Dobrogoszczyce wymienił na kamienice, a te z kolei na błyskawicznie spadające marki) „dobry dla dziedzica Jodańc,[1] ale nie dla człowieka, który musi zarabiać”.

Zredagowałem więc numer kresowy „Świata” zastrzegłszy połowę dochodu z ogłoszeń jako honorarium, kupiłem najlepszą, jaka była, lampę naftową, zapakowaliśmy w pieluszki wciąż chorą Krysię i pojechaliśmy na pół roku mego końcowego kucia do brata w Poznańskie, gdzie Tol, wróciwszy z kampanii pod zagończykiem Dąbrowskim, uczepił się dzierżawczyny.

Tam właśnie przyszła na świat następna córka, Tili. Rodząc się, z punktu zademonstrowała, że zamierza iść przez życie w sposób lżejszy niż starsza siostra: po prostu, wybrawszy niedzielne popołudnie, kiedy wszyscy byli w kościele, skorzystała, że Mama przechodzi od okna, pod którym bawiła się Krysia, na łóżko, wycelowała, gdzie miękko i wypadła głową na dywanik przy łóżku.

Domownicy otoczywszy kolebkę maleńtasa, którego znaleźli w wyśmienitym humorze, kiwali głowami. Krysia, liczącą rok i dziesięć miesięcy, zajrzawszy do kolebki rozpromieniła się:

— Rąćki — tili... Nóziećki — tili — pokazywała rozstawionymi paluszkami— malusieńka tili-tili...

Wobec czego nazwa „Tili”, używana żartobliwie, zdawałoby się przejściowo, przylgnęła.

 

Łóżeczko Tili stało więc w Jerce. Jerka była to dzierżawa domeny państwowej, którą Tol otrzymał na osiemnaście lat. Mały domek ekonomski stał na skrzyżowaniu szos: Leszno—Śrem i Kościan—Gostyń.

Do tego domku spłynęły jakimś cudem ocalałe rozbitki: jakieś trochę trofeów z polowań najstarszego brata w Afryce i w Azji. Jakieś obrazy Walentego Wańkowicza. Czechowicza, Smuglewicza, rękopisy Bartelsa, nieco portretów rodzinnych; wszystko to — w tym domku przy skrzyżowaniu dwu szos, dwu traktów, przy skrzyżowaniu jakichś nie w pełni nam wówczas znanych rzutów idących z głębi dziejów w głąb przyszłości.

Sześć głowin dziecinnych znowu rosło ze stratowanego życia. Jur, Hania, Rom, Irenka — Tolów; Krysia oraz Tili — nasze.

Naokół był pas pól buraczanych, swąd gorzelni, zgrzyt wąskotorówki, tak zwanej „bimby”, bo jechała, ostrzegając dzwonieniem w wielki dzwon. Dalszy pas — jaśniewielmożnych sąsiędztw, połączonych wszelakim powinowactwem, które najeżdżały rajdami gwiaździstymi domek przy zapylonym trakcie. Coś widać emanowało z tych starych portretów i z tych ludzi startych w pierwszym ruszeniu międzyepoki.

Spotkały się dwa ziemiańskie elementy — wschodni i zachodni. Zabawnie, oni tam w Poznańskiem — mimo pałaców, lokai, aut — byli bliżsi ludu i bardziej demokratyczni, a zarazem bardziej obskuranccy i bardziej prostaczkowaci, a równocześnie więcej cywilizowani. W parafii kościańskiej, w której osiedli Tolowie, ziemianin utytułowany przepraszał parafię ustami proboszcza z ambony za zgorszenie, jakiego był powodem, rozstając się z żoną. Wszystko tu się wykładało „kawę na ławę”, po prostu i po Bożemu. W „Gazecie Polskiej” wychodzącej w Kościanie ktoś bona fide rewokował, iż nieprawdą jest, co rozgłaszał, jakoby ksiądz proboszcz żył ze swoją gospodynią. Dzieci nieprawych omal nie było, bo sprawcy byli za kark doprowadzani do ołtarza. Kobiety po urodzeniu dziecka musiały być oczyszczone przez wprowadzenie ponownie przez księdza do kościoła. W domu żyło się cnotliwie, w Poznaniu, w Warszawie już całkiem nieźle, a w Berlinie lub Wrocławiu — na całego.

Z tym demokratyzmem, pozwalającym na zgodną współpracę z chłopem w kółkach rolniczych, szła w parze zaciekła stanowczość. Pieniądz istotnie mało znaczył u tych ludzi, ale „kto zacz” — wszystko. Najbogatszy pono człowiek w Polsce, bankier Rotwand, który jakimś fuksem wżenił się w podupadającą ziemiankę i w majątek ziemski, nie mógł ani rusz doczekać się rewizyt.

Tata, zarażony jakobinizmem po świecie, układał kuplety pocieszenia ziemiańskiej kuzynce, szalejącej, że jej brat ożenił się z uroczą, ale nie herbową panną:

 

Damć radę na twą biedę:

Wstaw jej do herbu bede,

Naczynie to jest wierne,

Całkiem modeme.

 

Kiedy przyszła próba, ten śmieszny, solidny, zacofany świat wykazał swą wartość. Lider poznańskiego ziemiaństwa, świętej pamięci Mieczysław Chłapowski z Kopaszowa, prowadzony na śmierć w pierwsze dni inwazji niemieckiej, ukląkł spokojnie z różańcem w ręku na rynku rodzinnego Kościana i zginął pod kulami z okrzykiem:

— Niech żyje Polska, niech żyje Francja, niech żyje Anglia!...

W domku przeflancowanym z puszcz nadberezyńskich na skrzyżowanie szos mżyła dawnym światłem Alina, panna respektowa mojej matki, która wychowała nas wszystkich; Alina, którą, będąc odcięta od Polski po traktacie ryskim, przewędrowała przez zieloną granicę holowana przez dawną służbę i przeniosła na łonie wiersze swego „chowańczyka”, opiewające wiecznie i tymi samymi rymami szynkę-Alinkę. Biedna stara w piętkę już nieco goniła, siedziała na kanapie i miała za złe”.

Ileż to trzeba było wziąć za złe temu nowemu światu, tak innemu niż świat powstańca „nieboszczyka pana Melchiora” i jego żony ze Szwoynickich, z którą jako panna respektowa przywędrowała z Kowieńszczyzny na Białoruś !

W czasie rewolucji rosyjskiej, kiedy trzeba się było schronić do Mińska, Alinka nigdy nie zapaliła elektryczności w pokoju.

— Tfu, nie cierpię, nienawidzę tych wymysłów — oburzała się, zapalając lampę naftową.

W Jerce elektryczności nie było, można było po dawnemu „oprawiać” lampy, wyrównując opalone knoty i pokrzykując na służebnice. Ale gniot gleichszaltowy zbyt uciskał duszę kresową.

Mama cieszyła się względami Aliny, która stale obiecywała, że umierając przekaże jej tajemnicę zamawiania róży. Zaczynało się to tak oto:

 

Szedł Pan Jezus drogą i znalazł trzy róże,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin