Hughes-Deszczowy_koń.pdf

(8813 KB) Pobierz
Deszczowy koń
Kiedy młody człowiek znalazł się po drugiej stronie
wzgórza, owiała go pierwsza fala drobnego deszczu. Po-
stawił do góry kołnierz płaszcza i ze szczytu porytego
przez króliki, tarasowo opadającego i porośniętego kol-
czastymi krzewami nasypu spoglądał w dolinę.
Zapędził się za daleko. Spacer, zaplanowany po wy-
godnych, pokrytych makademem drogach, zamienił się
jak we śnie, po przejściu przez bramę, ścieżkę i dziurę
w ogrodzeniu, w wędrówkę na przełaj po zoranym
polu — i oto buty miał zniszczone, a czarne błoto z ni-
sko położonych pól coraz bardziej oblepiało nogawki
jego spodni od szarego ubrania w miejscu, gdzie nogi
ocierały się o siebie. W
T
powietrzu unosiła się przykra
wilgoć, która każdej chwili mogła znów przejść w ule-
wę. Zaczął drżeć, dzielnie przeciwstawiając się chło-
dowi.
Przed nim odsłonił się widok, o którym od dawna
myślał. Nie kierując właściwie swymi krokami, czuł
podświadomie, że to wszystko zobaczy z tego miejsca.
Od dwunastu lat, jeśli kiedykolwiek przywoływał na
myśl ten krajobraz, wyobrażał go sobie tak, jak wy-
glądał on z tego miejsca. I oto teraz rozpościerała się
przed nim nisko położona, całkowicie wyludniona do-
lina, płaskie, ogołocone pola, czarne i rozmokłe po ty-
godniach deszczu jak dno dawnego jeziora.
Nic się nie działo. Nie żeby oczekiwał jakiegoś na-
prawdę przeistaczającego wstrząsu. Spodziewał się jed-
nak czegoś, jakiejś radości lub jakiegoś silnego dozna-
nia, sam zresztą dobrze nie wiedział czego.
A więc czekał starając się wzbudzić w sobie i oży-
wić stosowne uczucia za pomocą drobnych szczegó-
łów — zadziwiająco dobrze znanego mu łuku żywopło-
tu, kamiennego filaru bramy z wpuszczonym w nią że-
laznym hakiem, do którego nieraz celował jak do tar-
czy, oraz długiego nasypu królikarni, gdzie właśnie stał,
a. który był pierwszą rzeczą, jaką zauważył na wzgórzu,
gdy-przed dwudziestu laty rzekł do siebie patrząc z dale-
kiej wioski: „Tu chyba muszą być króliki".
Zmieniło go tych dwanaście lat. Ta ziemia już go nie
poznawała, a i on spoglądał na nią chłodno jak na od-
wiedzony wreszcie k r a j rodzinny, znany dotąd jedynie
z opowiadań dziadka; ogarnęło go tylko otępienie, spo-
wodowane brakiem uczuć. Nuda. Wtedy, nagle zalała
go fala zniecierpliwienia z całym bezlikiem drobnych
trosk o buty, o nękający go deszcz, nowe ubranie; i to
niebo, z przykrością pomyślał o czekającym go dwumi-
lowym mozolnym marszu poprzez błoto z powrotem do
drogi.
Szybciej dotarłby tam idąc wprost ku farmie poło-
żonej o milę stamtąd w dolinie, za którą droga skręcała.
Lecz sama myśl o spotkaniu z farmerem — możliwość
żenującego rozpoznania go lub zbesztania jako intru-
za — powstrzymywała go od tego. Zobaczył, że z oddali
nadciąga deszcz, wlokąc swe szare złamane kolumny,
zamazujące drzewa i zagrody.
Zalała go fala gniewu na siebie, że dał się złapać w tę
pułapkę błota, oraz żalu do ziemi, z powodu której czuł
się takim wygnańcem, starym, upartym i głupim. Je-
dyne, czego pragnął, to odejść stamtąd jak najprędzej.
Lecz nagle, gdy się odwrócił, dojrzał coś kątem oka.
Wszystkie jego zmysły napięły się w pogotowiu. Sta-
nął jak wryty.
Hen, z p r a w e j strony, na przełaj przez zorane pole,
biegł chudy czarny koń ze zwieszoną głową i wycią-
gniętą szyją. Gdy tak biegł ledwie dotykając ziemi ko-
pytami, przypominał skradającego się podstępnie kota
lub psa.
Wysokie wzgórze, na którym stał mężczyzna, opa-
dało łagodnie i znów wznosiło się ku drugiemu szczy-
towi, obramowanemu wierzchołkami drzew, w odległo-
ści trzystu jardów na prawo. Gdy go obserwował, koń
wbiegł na grzbiet wzgórza i ukazał mu się przez chwilę
na tle nieba jak lampart z sennej zmory — po czym
znikł po drugiej stronie wzgórza.
Mężczyzna długo jeszcze obejmował wzrokiem ho-
ryzont, przejęty dziwnie niemiłym wrażeniem, jakie
wywarł na nim koń. Dopiero zalewający go lodowaty
deszcz, bijący w jego odsłoniętą czaszkę i oblepiający
go błotem, przywrócił mu przytomność. Dal zatarła się
w ścianie szarości. Wokół niego poła drżały na deszczu
i ociekały wodą.
Otulając się szczelniej kołnierzem i wciskając weń
brodę, mężczyzna pobiegł z powrotem przez szczyt ku
osłoniętemu od wiatru zboczu wzgórza po stronie mia-
sta. Jego przemoczone buty nabierały błota i rozchla-
pywały je, gdy z każdym krokiem zapadał się aż po
kostki.
To wzgórze miało kształt fali; łagodnie zaokrąglony
grzbiet wyłaniał się z doliny i załamywał się w ostro za-
kończoną, niemal wklęsłą ścianę, zwieszającą się nad
nadrzecznymi łąkami po stronie miasteczka. Przednią
część tego grzbietu porastały w dół dwa małe laski
przedzielone ugorem. Pobliski lasek był po prostu ka-
mieniołomem, miał kształt koła i pełen był kamieni,
dużych paproci, ciernistych krzewów, bliżej nie okre-
ślonych młodych drzewek oraz lisich i króliczych jam.
Drugi las był kwadratowy i rosły w nim głównie kar-
łowate dęby. Za rzeką miasto tliło się jak wielki stos
błękitnych popiołów.
Mężczyzna pobiegł skrajem pierwszego lasku na
wzgórzu i nie znalazłszy w nim innego schronienia jak
tylko cienkie, bezlistne ciernie krzewów, zanurzył się
poniżej grzbietu wzgórza, by znaleźć się poza zasięgiem
wiatru, i znów pobiegł wolnym truchtem po gęstej
trawie ku dąbrowie. W oślepiającym deszczu przedzie-
rał "się przez barykadę z jeżyn na skraju lasu. Małe
kalekie drzewka nie pozostawiały dużego wyboru, jeśli
chodzi o osłonę, lecz wobec nagie nasilającego się desz-
czu wybrał jedno z nich na chybił trafił i wczołgał się
pod jego nachylony pień.
Wciąż dysząc ciężko po biegu, podciągnął ku górze
złączone nogi i obserwował zimne i przenikliwe strugi
deszczu, szare jak grad, smagające poprzez gałęzie kępę
paproci i jeżyn. Czuł, że jest dobrze ukryty i bezpiecz-
ny. Zdawało się, że szum deszczu wdzierającego się i na-
silającego w lesie odgraniczył go od wszystkiego.
Wkrótce chłodna ołowiana blacha ubrania oblepiła go
ciasnym ciepłym pancerzem i powoli ogarniało go do-
bre samopoczucie, prawie jak trans, choć deszcz bił bez-
ustannie w jego nie osłonięte ramiona i spływał po dę-
bowym pniu na szyję.
Zewsząd zwieszały się nad nim pochylone gałęzie,
błyszczące i czarne jak żelazo. Z ich końców i zgięć
spływały krople, a wyżłobienia w korze migotały i pul-
sowały deszczem. Przez pewien czas zabawiał się śle-
dzeniem zmian w nasileniu deszczu, obserwując zmiany
w skapywaniu wody z drżącego końca gałązki oddalo-
nej od jego twarzy o pół metra. Przypatrywał się tej
gałązce, tworząc w wyobraźni z jej liszajowatej kory
karły, zwierzęta i całe kontynenty. Za gałęziami, w od-
dali błękitna ławica miasta wznosiła się i opadała ciem-
niejąc i znów niknąc w bladej, rozkołysanej zasłonie
deszczu.
Chciał, aby ten deszcz padał bez końca. Ilekroć zda-
wało mu się, że deszcz słabnie i ustaje, nasłuchiwał
z niepokojem, aż znów otoczył go ze wszystkich stron.
Tak długo, jak padał deszcz, czul się oderwany od życia
i czasu. Pragnął zapomnieć o przemoczonych butach,
zniszczonym ubraniu i powrotnej drodze przez tę błot-
nistą krainę.
Nagle zadrżał. Objął kolana, by wygnać z nich
chłód, i zdał sobie sprawę, że znów myśli o komu. Wło-
sy na karku lekko mu się zjeżyły. Przypomniał sobie
konia wbiegającego na szczyt wzgórza i majaczącego
na tle nieba.
Próbował przegnać tę myśl. Konie nieraz wałęsają
się po okolicy. Lecz obraz konia, który pojawił się na
tle nieba, głęboko utkwił mu w pamięci. Kon przybiegł
zapewne zza wierzchołka wzgórza tuż ponad laskiem,
w którym właśnie w tej chwili siedział mężczyzna. Aby
się uspokoić, obrócił się i poprzez pnie drzew spojrzał
w lewo, w górę.
Na tle srebrnoszarego światła, na leśnym wzgórzu
stal pod dębami czarny koń z czujnie wzniesioną do
góry głową, strzygąc uszami i patrząc z uwagą na męż-
w
czyznę.
Koń chroniący się przed deszczem wpada zazwyczaj
w rodzaj otępienia, odchyla od ziemi tylne kopyta,
zwiesza głowę, opuszcza powieki i stoi w tej pozycji tak
długo, jak długo trwa deszcz. Ale ten koń tamtych koni
nie przypominał. Stojąc nieruchomo, obserwował męż-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin