Doctorow L E - RAGTIME.rtf

(972 KB) Pobierz

E. L. Doctorow

REGTIME

 

Część I

1

W 1902 roku ojciec zbudował dom na Broadview Avenue w New Rochelle, w stanie Nowy Jork, na niewielkim pagórku. Trzypiętrowy, z małymi okienkami w spadzistym gontowym dachu, z wykuszami, oszkloną werandą i markizami w biało- niebieskie paski. Wprowadziliśmy się do tęgo solidnego domu pewnego słonecznego, czerwcowego dnia i przez wiele lat żyliśmy w przekonaniu, że wszystkie nasze dni będą zawsze ciepłe i jasne. Główne dochody ojca pochodziły z produkcji materiału na flagi, flag, najrozmaitszych dekoracji patriotycz­ nych, a także sztucznych ogni. We wczesnych latach dwu­ dziestego wieku na patriotyzmie można było jeszcze zarobić. Prezydentem był Teddy Roosevelt. Ludzie mieli zwyczaj zbierania się tłumnie na dworze organizując parady, koncerty publiczne, degustacje smażonych ryb, pikniki polityczne, zbiorowe wycieczki lub w halach na wiecach, koncertach, przedstawieniach wodewilowych, operach i balach. Wszystkie te imprezy przyciągały wielkie rzesze ludzkie, przenoszące się z miejsca na miejsce pociągami, parowcami, tramwajami. Taki panował wtedy styl, tak ludzie żyli. Kobiety były tęższe. Zwiedzały okręty floty wojennej, chroniąc się pod białymi parasolkami. Latem wszyscy ubierali się na biało. Rakiety tenisowe były ciężkie i miały eliptyczny kształt. Omdlenia z nadmiaru emocji seksualnych zdarzały się co chwila. Murzy­ ni nie istnieli. Nie istnieli też imigranci. W niedzielę po południu, zaraz po obiedzie, ojciec i matka szli na górę i zamykali się w sypialni. Dziadek zasypiał w bawialni na kanapie. Chłopiec w marynarskiej bluzie siadał na werandzie

i odganiał muchy. Młodszy brat matki opuszczał dom, scho­ dził ze wzgórza, wsiadał do tramwaju i jechał do ostatniego przystanku, za którym ciągnęło się już tylko puste pole porośnięte wysoką, bagienną trawą. Był to młody samotnik z jasnym wąsem, którego uważano za człowieka mającego trudności z odnalezieniem własnego ja. Powietrze przesycone było solą. Młodszy brat matki miał na sobie białe płócienne ubranie, a na głowie słomkowy kapelusz. Podwijał nogawki spodni i boso przemierzał podmokłą łąkę. Spod jego nóg zrywały się mewy. Działo się to w tym okresie naszej historii, kiedy malował swoje obrazy Winslow Homer. Wschodnie wybrzeże słynęło jeszcze z pewnego szczególnego światła, a Winslow Homer to światło malował. Nadawało ono morzu atmosferę ciężkiej, apatycznej grozy, jego zimne promienie uwypuklały skały i mielizny wybrzeży Nowej Anglii. Zdarzały się niczym nie wytłumaczone zatonięcia statków i bohaterskie akcje ratunkowe. Dziwne rzeczy działy się w latarniach morskich i szałasach ukrytych w sitowiu dzikiej plaży. W Ameryce seks i śmierć były niemal jednoznaczne. Wiele kobiet uciekało ze swoich domów, potem umierały w konwul­ sjach ekstazy. Jeżeli miały zamożne rodziny, to robiły one wszystko, żeby zatuszować skandal opłacając reporterów. Czytało się o tych historiach pomiędzy wierszami dzienników i periodyków. W samym Nowym Jorku gazety rozpisywały się

o              szczegółach zbrodni stulecia, za jaką uznano zastrzelenie słynnego architekta Stanforda White’a przez Harry’ego K. Thawa, ekscentrycznego potomka wielkiej fortuny zbudowa­ nej na koksie i kolejach żelaznych. Harry K. Thaw miał za żonę Ewelinę Nesbit, słynną piękność, dawną kochankę Stanforda White’a. Strzelanina zdarzyła się w ogrodzie założo­ nym na dachu hali Madison Square Garden przy Dwudziestej Szóstej Ulicy. Był to okazały, długi na cały odcinek ulicy, budynek z żółtej cegły i terakoty w stylu sewilskim, zaprojek­ towany przez tegoż White’a. Właśnie odbywała się tam pre­ miera rewii pod tytułem Mamzelle Champagne i podczas gdy chór śpiewał i tańczył w najlepsze, ekscentryczny potomek króla koksu, otulony mimo ciepłej nocy ciężkim czarnym płaszczem i w słomkowym kapeluszu na głowie, wyciągnął z zanadrza pistolet i strzelił słynnemu architektowi trzykrot­ nie w głowę. Na dachu. Rozległy się krzyki. Ewelina zemdla­ ła. Już w piętnastym roku żyda była modelką kilku znanych

malarzy. Uznawała wyłącznie białą bieliznę. Mąż bił ją regu­ larnie batem. Pewnego dnia poznała przypadkowo rewolucjo­ nistkę Emmę Goldman, która ją zwymyślała. Od niej dowie­ działa się o istnieniu Murzynów, o istnieniu imigrantów. Gazety nazwały zabójstwo White’a zbrodnią stulecia, Gold­ man uświadomiła Ewelinie, że jest dopiero rok 1906 i że do końca stulecia pozostało dziewięćdziesiąt cztery lata.

Młodszy brat matki był zakochany w Ewelinie Nesbit. Śledził szczegóły związanego z nią skandalu i doszedł do wniosku, że śmierć kochanka, Stanforda White’a, i uwięzienie męża, Harry’ego K. Thawa, postawiło ją w sytuacji, w której przydałby jej się dystyngowany młody człowiek z mieszczań­ skiej rodziny, nie posiadający grosza przy duszy. Myślało niej nieustannie. Pragnął jej jak potępieniec. Powiesił w swoim pokoju na ścianie wycinek z gazety przedstawiający rysunek Charlesa Dany Gibsona zatytułowany Odwieczne pytanie. Rysunek ukazywał Ewelinę z profilu, z wysoko spiętrzonymi na głowie włosami, z których wymykał się kosmyk w kształcie znaku zapytania. Oczy miała spuszczone. Nosek leciutko zadarty. Usta kapryśne. Przysłonięte powiekami oczy upiększał opadający lok. Długa szyja przypominała szyję ptaka gotującego się do lotu. Ewelina Nesbit była przyczyną śmierci jednego człowieka i całkowitej ruiny drugiego i właś­ nie dlatego młodszy brat matki uznał, że jedyną rzeczą na świecie, o której warto marzyć, której warto chcieć, to znale­ zienie się w objęciach jej wątłych ramion.

Popołudnie tonęło w błękitnej poświacie. Morska woda wypełniała wgłębienia pozostawione przez jego stopy w pia­ sku. Pochylił się i podniósł doskonałą w kształcie muszlę, odmianę rzadką w zachodniej części Zatoki Long Island. Miała formę naparstka, była różowozłota, i stojąc tak w pro­ mieniach lekko przymglonego słońca, z nogami w słonej, płytkiej wodzie, odrzucił głowę w tył, przyłożył muszlę do ust i jednym haustem opróżnił ją. Nad jego głową, wydając z siebie płaczliwy krzyk, szybowały mewy, z daleka dochodzi­ ło przytłumione wysoką trawą ostrzegawcze dzwonienie tram­ waju sunącego po North Avenue.

Po drugiej stronie miasta chłopczyk w marynarskim ubra­ niu poczuł nagły niepokój, wstał więc i krokami przemierzał długość werandy. Potem stanął i zaczął bujać nogą wyplatany fotel na biegunach. Miał już pewien zasób wiadomości i posia­

dał mądrość, której dorośli nie spodziewają się po takich dzieciach i w rezultacie nie zdają sobie z niej sprawy. Codzien­ nie czytał gazetę i teraz z zainteresowaniem śledził dyskusję prowadzoną przez zawodowych baseballistów z pewnym na­ ukowcem, który twierdził, że krzywizna piłki jest optycznym złudzeniem. Czuł, że układy rodzinne, w jakich żyje, stoją na przeszkodzie jego dążeniom do poznania świata i podróżowa­ nia. Ostatnio, na przykład, interesował się żywo pracą i karierą iluzjonisty Harry’ego Houdiniego. Jednakże nie chciano go zabrać na występ tego słynnego artysty. Houdini był główną atrakcją ówczesnych wodewilów. Jego widownia składała się z ludzi biednych - tragarzy, domokrążców, a także policjan­ tów i dzieci. Prowadził niedorzeczny tryb życia. Jeżdżąc po całym świecie kazał się wiązać i więzić na wszelkie skompliko­ wane sposoby i zawsze się wyzwalał. Przywiązywano go do krzesła. Uwalniał się. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby, zakładano kaftan bezpieczeństwa i zamykano w szafie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych gwoździami beczek, z zaszytych worków poczto­ wych. Uwolnił się z wybitej blachą cynkową skrzyni fortepia­ nu marki Knabe, z olbrzymiej piłki futbolowej, z żeliwnego kotła, z biurka z zamknięciem żaluzjowym, z gigantycznej skóry od kiełbasy. Jego wyczyny były tym bardziej tajemni­ cze, że nigdy nie uszkadzał pojemników, z których się wyzwa­ lał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale triumfalnie uśmiechnięty obok na pozór nie tkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był uwięzio­ ny. Pozdrawiał widzów machając rękami. Wydostał się z wy­ pełnionej wodą bańki na mleko. Uciekł z kibitki, takiej, jakie wiozły więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiego krzyża tortur. Z hamburskiego więzienia. Z angielskiego statku-wię- zienia. Z więzienia w Bostonie. Przykuwano go łańcuchami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat* ą on się wyzwalał. Z zakutymi w kajdanki rękami skakał z mostu do Mibsisipi, do Sekwany, do Mersey, aby po chwili wyłonić się na powierzchnię i pozdrawiać tłumy. Wieszano go głową w dół

-              i owiniętego kaftanem bezpieczeństwa - na dźwigach, dwupłatowcach i dachach budynków. Ubrano go w odpowied­ nio obciążony strój nurka, odcięto dopływ powietrza i spusz­ czono do oceanu. Wypłynął. Raz zakopano go żywcem w gro­ bie, ale ta próba nie udała się. Uratowano go w ostatniej chwili.

Ziemia jest zbyt ciężka, powiedział dysząc. Krew sączyła się spod jego paznokci, piasek osypywał się z oczu. Był blady jak śmierć, nie mógł stać. Jego asystent dostał torsji. Houdini dyszał, kaszlał i płuł krwią. Oczyszczono go i odwieziono do hotelu. Dzisiaj, blisko pięćdziesiąt lat po jego śmierci, ludzie jeszcze tłumniej przychodzą na tego rodzaju widowiska.

Chłopiec stał w rogu werandy i wodził oczami za wielką muchą, która przesuwała się po siatce w taki sposób, iż mogłoby się zdawać., że wspina , się w górę od strony North Avenue. Mucha odleciała. A od North Avenue nadjeżdżał samochód. Kiedy się zbliżył, chłopiec zauważył, że jest to czarny, czterdziestopięciokonny Pope-Toledo. Chłopiec prze­ biegł na drugą stronę werandy i stanął na najwyższym stopniu schodów. Samochód minął dom, głośno zazgrzytał i zatoczył się wprost na słup telefoniczny. Chłopiec wrócił pędem do domu i zaczął wzywać rodziców, którzy wciąż byli na górze. Dziadek przebudził się gwałtownie. Chłopiec biegiem powró­ cił na werandę. Szofer i pasażer wyszli z samochodu, stali na ulicy i spoglądali na pojazd, który miał duże koła z drewniany­ mi szprychami pomalowanymi czarnym lakierem, pneumaty­ czne opony, duże mosiężne latarnie na przedzie, mniejsze, także mosiężne, na zderzakach, dwie pary drzwi i wybite pikowanym aksamitem fotele. Nie był chyba uszkodzony. Szofer w liberii otworzył składaną maskę i gejzer białej pary wzniósł się z sykiem w powietrze.

W pobliskich domach kilka osób przyglądaało się tej scenie ze swoich ogródków. Ojciec, poprawiając łańcuszek od zegar­ ka, wyszedł na ulicę, żeby się zorientować, czy potrzebna jest pomoc. Właścicielem samochodu okazał się słynny iluzjonista Harry Houdini. Spędzał dzień na przejażdżce po okręgu Westchester, gdzie miał ochotę kupić kawałek ziemi. Ojciec zaprosił go do domu, żeby zaczekał, aż woda w chłodnicy ostygnie. Houdini zaskoczył nas swoim bezpretensjonalnym, rzec można, bezbarwnym sposobem bycia. Robił wrażenie człowieka przygnębionego. Jego sukces skłonił wielu artystów wodewilowych do naśladownictwa. Musiał wymyślać coraz to niebezpieczniejsze ucieczki. Był niski, mocnej budowy - prawdziwy atleta - o silnych dłoniach, pod materiałem wymię­ tego tweedowego garnituru rysowały się wydatne mięśnie ramion i barków. Ubranie miał wprawdzie dobrze skrojone, ale niezbyt odpowiednie na tak upalny dzień. Termometr

wskazywał ponad trzydzieści stopni ciepła. Włosy Houdiniego były sztywne, niesforne, oczy jasnoniebieskie i stale rozbiega­ ne. Do mojej matki i ojca odnosił się z szacunkiem, a o swoich wyczynach mówił bez zarozumiałości. To spodobało się moim rodzicom. Chłopiec przyglądał mu się bacznie. Matka kazała podać lemoniadę. Przyniesiono ją do salonu i Houdini wypił ją z wdzięcznością. Dzięki markizom nad oknami w bawialni było chłodno. Okna trzymano zamknięte, żeby nie wpuszczać do środka nagrzanego powietrza. Houdini miał ochotę rozpiąć kołnierzyk koszuli. Czuł się osaczony przez nasze wielkie, ciężkie meble, ciemne dywany i draperie, atłasowe poduszki ze Wschodu, abażury z zielonego szkła. Na szezlongu leżała skóra zebry. Kiedy wzrok Houdiniego spoczął na niej, ojciec powiedział mu, że osobiście zastrzelił zebrę podczas afrykań­ skiego safari. Ojciec był dość nawet znanym amatorem-po- dróżnikiem. Przez wiele lat pełnił funkcję prezesa nowojor­ skiego Klubu Podróżników i co roku wpłacał im pewną sumę pieniędzy. Za kilka dni miał wyruszyć z proporcem klubu na Biegun Północny jako członek trzeciej arktycznej ekspedycji Peary’ego. Czy to znaczy, że wybiera się pan z Pearym na podbój bieguna? - zapytał Houdini. Z boską pomocą, odparł ojciec. Odchylił się w fotelu i zapalił cygaro. Houdini rozgadał się. Chodził tam i z powrotem po pokoju. Opowiadał o swoich własnych podróżach, o tournée po Europie. Ale biegun! To dopiero jest coś! Pan musi być w świetnej kondycji, jeżeli pana wybrali. Zwrócił niebieskie oczy na matkę. Pilnowanie ogni­ ska domowego pod nieobecność męża też nie jest łatwe, zauważył. Nie był pozbawiony wdzięku. Uśmiechnął się, a matka - dorodna, jasnowłosa kobieta - spuściła oczy. Następnie Houdini, żeby zrobić przyjemność chłopcu, wyko­ nał kilka sztuczek używając do tego drobnych przedmiotów, które akurat były pod ręką. Kiedy odchodził, cała rodzina odprowadziła go do drzwi. Ojciec i dziadek pożegnali się z nim uściskiem dłoni. Houdini przeszedł pod wielkim klonem, po czym zszedł ze stopni na ulicę. Szofer czekał na niego, samochód był zaparkowany, jak należy. Houdini usiadł z przodu obok kierowcy i pomachał nam ręką na pożegnanie. Ludzie przyglądali mu się stojąc w swoich ogródkach. Chło­ piec pobiegł za nim na ulicę i teraz stał przed Pope-Toledo i wpatrywał się w odkształcony obraz swojej głowy w błyszczą­ cym mosiężnym obramowaniu przedniego reflektora.Ładny

chłopczyk, pomyślał Houdini, jasnowłosy jak jego matka, ale może trochę zbyt delikatny. Wysunął głowę z bocznego okna. Do widzenia, synu, powiedział i wyciągnął dłoń. Niech pan ostrzeże arcyksięda, powiedział chłopiec. I puścił się biegiem.

2

Tak się złożyło, że nie zapowiedziana wizyta Houdiniego przerwała moim rodzicom miłosne igraszki. Matka nie dała ojcu znaku, że mógłby je podjąć na nowo. Udekła do ogrodu. W miarę upływu dni i zbliżania się chwili odjazdu ojdec coraz częściej wpatrywał się w jej twarz w nadziei, że pozwoli mu przyjść do sypialni. Wiedział, że każda inicjatywa z jego strony jest niebezpieczna. Był krzepkim mężczyzną o dużym apety­ cie seksualnym, ale rozumiał niechęć żony do przybierania mało eleganckich póz dla zaspokajania jego potrzeb. Tymcza­ sem cały dom zajęty był przygotowaniami do wyjazdu ojca. Trzeba było zapakować ekwipunek, znaleźć zastępcę na czas jego nieobecności w pracy i zająć się tysiącem innych spraw. Matka dotykała wierzchem dłoni czoła, odsuwając niesforny kosmyk włosów. Wszyscy członkowie rodziny zdawali sobie sprawę, że ojdec naraża się na szczególne niebezpieczeństwa. Jednakże nikt nie próbował z tego powodu nakłonić go do pozostania w domu. Małżeństwo moich rodziców zdawało się kwitnąć z powodu częstych wyjazdów ojca. Podczas pożegnal­ nej kolacji matka niechcący, mankietem bluzki, strąciła łyżkę ze stołu i zarumieniła się gwałtownie. Kiedy wszyscy domow­ nicy spali, ojdec wszedł do demnej sypialni matki. Był poważny i delikatny, jak wymagała okazja. Matka zamknęła oczy i zasłoniła uszy rękami. Krople potu spadały z podbródka ojca na jej piersi. I nagle doznała olśnienia. Pomyślała, że są to zapewne najlepsze ich lata. Że przed nimi jest tylko dąg wielkich zmartwień.

Nazajutrz rano wszyscy odprowadzili ojca na dworzec w New Rochelle. Czekali tam już niektórzy urzędnicy ojca, jego zastępca wygłosił- krótkie przemówienie. Rozległy się słabe oklaski. Nadjechał pociąg nowojorski, pięć ciemnozielo-

-              nych, błyszczących wagonów z lokomotywą typu Baldwin 4-4-0, sunącą na kołach ze szprychami. Chłopiec przyglądał

fcc.

się z zainteresowaniem kolejarzowi, który oliwił mosiężne tłoki. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, odwrócił się i spojrzał wprost w uśmiechniętą twarz ojca, który uścisnął mu rękę. Dziadka trzeba było powstrzymywać od dźwigania walizek. Ojciec i młodszy brat matki wnieśli je z pomocą tragarza do przedziału. Ojciec podał dłoń młodszemu bratu matki. Przed kilkoma dniami awansował go na wyższe stanowisko w firmie i dał mu podwyżkę. Pilnuj mi tu wszystkiego, napomniał go. Młody człowiek skinął głową na znak zgody. Matka uśmiecha­ ła się promiennie. Objęła męża czule raihieniem, a on pocało­ wał ją w policzek. Stojąc na tylnej platformie ostatniego wagonu ojciec zdjął z głowy słomkowy kapelusz i machał nim na pożegnanie, aż pociąg zniknął za zakrętem.

Nazajutrz rano, po konferencji prasowej połączonej ze śniadaniem zakrapianym szampanem, członkowie ekspedycji polarnej Peary’ego odbili od brzegu East River niewielkim, ale solidnie zbudowanym statkiem o nazwie „Roosevelt”. Eskor­ towały go kutry straży pożarnej puszczając wysoko w powie­ trze fontanny wody, które mieniły się wszystkimi kolorami tęczy w promieniach wschodzącego nad miastem porannego słońca. Statki pasażerskie żegnały ich basowym trąbieniem. W kilka dni później, kiedy „Roosevelt” znajdował się na pełnym morzu, ojciec także doznał pewnego rodzaju olśnie­ nia. Stał przy burcie i nagle poczuł w kościach potężny rytm oceanu. Nieco później „Roosevelta” mijał statek wypełniony po brzegi imigrantami z Europy. Ojciec przyglądał się przeci­ nającemu fale oceanu błyszczącemu, szerokiemu kadłubowi statku. Na pokładach kłębił się tłum ludzi. Kilka tysięcy męskich głów w miękkich kapeluszach. Kilka tysięcy głów kobiecych nakrytych chustkami. Statek nędzarzy, z którego patrzało na ojca tysiące ciemnych oczu. Ojciec, człowiek z natury spokojny, był wstrząśnięty do głgbi. Ogarnęła go dziwna rozpacz. Podniósł się wiatr, niebo pokryły chmury. Wielki ocean zaczął się piętrzyć i rozwalać, jak gdyby składał się z gigantycznych granitowych brył i milionów zsuwających się łupkowych tarasów. Ojciec wodził wzrokiem za statkiem, aż stracił go z oczu. A przecież na jego pokładzie znajdowali się po prostu nowi klienci, albowiem wszyscy imigranci przykła­ dali wielką wagę do amerykańskiej flagi.

Większość imigrantów przyjeżdżała z Włoch i Europy Wschodniej. Przewożono ich szalupami na Ellis Island. Tam, w dziwnej, bogato zdobionej przechowalni ludzi, w gmachu z czerwonej cegły i szarego kamienia, przywiązywano im kartki z nazwiskiem, kazano wziąć prysznic i sadzano na ławach w poczekalniach. Natychmiast odczuwali władzę urzędników imigracyjnych. Zmieniali przybyszom nazwiska, jeżeli nie potrafili ich wymówić, i rozdzielali rodziny każąc wracać do swego kraju ludziom starym, chorym na oczy lub takim, którzy wyglądali na hołotę albo wichrzycieli. Była to istotnie oszałamiająca władza. Imigrantom przypominała sto­ sunki w ich własnych krajach. Wreszcie wychodzili na ulice i jakoś wchłaniały ich slumsy. Nowojorczycy gardzili nimi, bo byli brudni, nie umieli ani pisać, ani czytać. Cuchnęli rybą i czosnkiem. Mieli ropiejące wrzody. Nie znali pojęcia honoru i pracowali za byle jaką zapłatę. Kradli. Pili. Gwałcili własne córki. Mordowali się nawzajem z najbłahszych powodów. Najbardziej nienawidzili ich Irlandczycy, Amerykanie w dru­ gim zaledwie pokoleniu, których ojcowie mieli na sumieniu takie same grzechy. Irlandzkie wyrostki ciągnęły starych Żydów za brody i powalały na ziemię. Przewracały też straga­ ny włoskich przekupniów.

Przez okrągły rok ulicami miasta przejeżdżały wozy i zbie­ rały ciała bezdomnych. Późną nocą w kostnicach zjawiały się stare kobiety w chustkach na głowach w poszukiwaniu zwłok mężów czy synów. Zwłoki leżały na metalowych stołach. Na każdym stole był prysznic, a dokoła jego brzegu rynna, do której spływała woda spryskująca zwłoki. Woda ta ciekła po zwróconych' ku górze twarzach zmarłych, jak strumienie nie dających się powstrzymać łez.

Ale po pewnym czasie zaczynano przebąkiwać o lekcjach gry na fortepianie. Ludzie urządzali się jakoś. Otrzymywali pracę przy tłuczeniu kamieni brukowych. Śpiewali. Opowia­ dali kawały. Rodzina mieszkała w jednym pokoju i wszyscy pracowali: mama, tata i dziewczynka w fartuszku na szelkach. Mama i dziewczynka szyły pumpy, za co płacono siedemdzie­ siąt centów od nizina. Pracowały od świtu do nocy. Tata handlował po ulicach. Powoli poznawali miasto. Pewnej nie­ dzieli ogarnięci szaleńczą rozrzutnością zapłacili dwanaście

centów za przejazd tramwajem do górnej części miasta. Przespacerowali się po Madison Avenue i po Piątej Alei przyglądając się rezydencjom. Właściciele nazywali je pałaca­ mi. I rzeczywiście były to pałace. Wszystkie zaprojektował Stanford White. Tata był socjalistą. Patrzył na te pałace i czuł gniew w sercu. Szli szybkim krokiem. Policjanci w wysokich hełmach patrzyli na nich. W tej części miasta, na szerokich pustych chodnikach, policja niechętnie widziała imigrantów. Tata wytłumaczył mamie i dziewczynce, że to dlatego, iż przed kilkoma laty w Pittsburghu pewien imigrant zastrzelił magnata stalowego Henry’ego Fricka.

Rodzina przeżyła szok, kiedy nadszedł list wzywający dziewczynkę na naukę do szkoły. Oznaczało to, że nie będą mogli związać końca z końcem. Ale mama i tata nic na to nie mogli poradzić i zaprowadzili dziecko do szkoły. Tam zapisa­ no ją do klasy, do której chodziła co dzień. Tata nadal przemierzał ulice. Nie wiedział, co robić! Był handlarzem, ale nie umiał zdobywać dla swojego wózka dobrego miejsca przy chodniku. Mama siedziała przy oknie za stertą skrojonych części i wprowadzała w ruch nożną maszynę do szycia. Była drobną, demnooką kobietą o falujących kasztanowych wło­ sach, które dzieliła na środku głowy i zbierała w kok na karku. Kiedy tak siedziała sama, nuciła miłym cienkim głosem. Piosenki bez słów. Pewnego popołudnia poszła na poddasze domu przy Stanton Street, żeby odnieść gotową robotę. Właściciel firmy zaprosił ją do kantorka. Obejrzał starannie spodnie i powiedział, że jest z niej zadowolony. Wypłacił pieniądze i do należnej sumy dołożył dolara. Wytłumaczył, że robi to wszystko z powodu jej urody. Uśmiechnął się. Dotknął jej piersi. Mama uciekła zabierając dodatkowego dolara. Na­ stępnym razem powtórzyło się to samo. Tacie powiedziała, że dostała więcej szycia. Z czasem przyzwyczaiła się do natręt­ nych rąk pracodawcy. Pewnego dnia, ponieważ zalegali od dwóch tygodni z czynszem, oddała się właśdcielowi firmy na stole do krojenia spodni. Na zakończenie złożył pocałunek na jej słonym od łez policzku.

W tym samym czasie Jacob Riis, niestrudzony reformator i dziennikarz, zaczął pisać o konieczności budowania miesz­ kań dla biedoty. Pisał, że ludzie d gnieżdżą się całymi rodzinami w pojedynczych pokojach. Bez urządzeń sanitar­ nych. 2e ich ulice śmierdzą ekskrementami. Że dzied umiera-

ją od zwykłego kataru czy wysypki. Że nie umierają w łóżkach, ale na dwóch zsuniętych krzesłach kuchennych. Że umierają na podłodze. Wielu obywateli wierzyło, że imigranci to prze­ stępcy i degeneraci i dlatego zasługują na nędzę, brud i choro­ by. Ale Riis wierzył w przewody wentylacyjne. Wierzył, że wentylacja, światło i czysta woda przywrócą tym nędzarzom zdrowie. Chodził więc po slumsach, wspinał się po ciemnych schodach, pukał do drzwi i za pomocą fleszu robił zdjęcia wnętrz, w jakich wegetowali. Wysoko unosił kolbę fleszu, wsuwał głowę pod czarną płachtę, wywoływał błysk. Po jego odejściu znieruchomiała z wrażenia rodzina pozostawała przez dłuższy czas w pozycji, w jakiej została sfotografowana. W slumsach czekano na zmianę. W slumsach czekano na cud. Riis sporządzał kolorowe mapy etniczne Manhattanu. Te części miasta, w których mieszkali Żydzi, oznaczał kolorem szarym, bo twierdził, że to ich ulubiony kolor, dzielnice smagłych Włochów czerwonym, zapobiegliwych Niemców niebieskim, mieszkańców Afryki czarnym, Irlandczyków zie­ lonym, czyściutkich jak koty i jak koty okrutnych, przebie- głych i niebezpiecznych w gniewie Chińczyków - żółtym. Dodajcie tu i ówdzie barwne plamy dla Finów, Arabów, Greków i tak dalej, wołał Riis, a otrzymacie jedyną w swoim rodzaju pstrą łataninę złożoną ze strzępów ludzkiej niedoli.

Pewnego dnia Riis postanowił zrobić wywiad z wybitnym architektem Stanfordem White’em. Chciał go zapytać, czy kiedykolwiek projektował osiedla mieszkaniowe dla biedoty. Chciał go zapytać o jego poglądy na takie budownictwo, na temat wentylacji i światła. Znalazł go w dokach, gdzie White odbierał transport elementów architektonicznych i dzieł sztu­ ki. Riis patrzył z podziwem na obiekty, jakie wyładowywano ze statku. Byty tam całe fasady florenckich pałaców i ateńskich atriów rozłożone na części i poznakowane, obrazy, rzeźby, gobeliny, rzeźbione i malowane plafony umieszczone w pła­ skich skrzyniach, kafle, płyty kamienne, marmurowe fontan­ ny, marmurowe schody i balustrady, klepki dębowe do układania parkietów, jedwabne tapety; armaty, chorągwie, zbroje, kusze i najrozmaitsza stara broń; łóżka, szafy, fotele, refektarzowe stoły, kredensy, klawesyny; beczki pełne szkła, fajansu i porcelany, srebrnych i złotych naczyń; skrzynie pełne kościelnych ornamentów, cennych książek i tabakierek. White, krzepki, szorstki mężczyzna z krótko przystrzyżony­

mi, lekko siwiejącymi rudymi włosami, krzątał się pomiędzy tragarzami waląc ich po plecach dobrze zwiniętym parasolem. Ostrożnie, durnie! -wrzeszczał. Riis chciał mu postawić kilka pytań. W sprawie budownictwa mieszkaniowego dla biedoty. Ale teraz zobaczył, że zaczęła się parcelacja Europy, rabowa­ nie starych krajów, 1 że w Ameryce rodzi się nowa estetyka oparta na europejskiej architekturze i sztuce. Sam był Duń­ czykiem.

Tegoż wieczoru White poszedł na premierę Mamzelle Champagne do ogrodu na dachu hali Madison Square. Był początek czerwca i pod koniec poprzedniego miesiąca straszli­ wa fala upałów zaczęła zabijać dzieci w slumsach. Rudery rozpalały się jak piece hutnicze, ich mieszkańcy byli pozba­ wieni wody. Zlewy umieszczone pod schodami były nieczyn­ ne. Ojcowie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin