Popławska Halina - Tryptyk rewolucyjny 02 - Szkaplerz wandejski.txt

(1384 KB) Pobierz
Halina Popławska 
Szkaplerz wandejski 
 Tryptyk rewolucyjny 
Wróciłem, gdy przez Francję przewaliły się już wszelkie burze, jakie jej przeznaczyła Historia. 
Wróciłem chory, złamany na duchu, pełen obrzydzenia i pogardy do własnej osoby i do tego wszystkiego, co 
zastałem w domu. 
W domu... 
Czyż to jest dom to miasto, gdzie trudno poznać dobrze niegdyś znane zakątki, owo miasto, którego ulicami 
paradują bezczelnie ludzie w obcych mundurach, mówiący niezrozumiałym językiem? Czyż to jest dom ta 
ziemia zdeptana kopytami wrogich armii, rozorana kołami armat, zryta kulami? 
Gniazdo moich przodków już nie istnieje i nie należy do mnie. Zostały z niego zresztą tylko osmalone 
zgliszcza, których przykrą dla oka nagość okryły litościwe zielska pieniące się bujnie na tej ruinie. 
Nie mam więc domu, chyba że nazwę tak mieszkanie zajmujące piętro niewielkiego pałacyku w głębi ulicy 
Varenne, której jeden koniec przytyka do nadmiernie rozbudowanych gmachów Przytułku Inwalidów. 
Przed domem jest dziedziniec wyłożony kamiennymi płytami, tak jednak spękanymi, że należy iść ostrożnie i 
patrzeć pod nogi. Za domem zielenieje skrawek ogrodu, lecz wstęp do tej oazy ma wyłącznie właściciel 
mieszkający na parterze. Ja mogę tylko z okna napawać się widokiem roślinności, dość zresztą nędznej. Z 
właścicielem nie utrzymuję żadnych stosunków, to jakiś rewolucyjny dorobkiewicz - wystarczy spojrzeć na 
jego plugawą gębę - bo dawny właściciel... Ech, lepiej nie myśleć i nie wspominać, co się tu działo, co działo 
się w tym Paryżu, zwanym niegdyś wesołą stolicą świata. 
Staram się więc nie myśleć i nie wspominać. Z Blanką widuję się przeważnie przy stole, w czasie obiadu i 
kolacji, bo śniadanie moja żona jada zazwyczaj w łóżku. Szczęściem udało nam się znaleźć dobrą kucharkę i 
pokojową - Blanka zawsze potrzebowała obsługi. Rewolucja niczego jej nie nauczyła. Nie tylko zresztą ona 
zachowała dawne obyczaje, wielu znowu popadło w tak zwane grzechy przodków. Oni też niczego się nie 
nauczyli i nic nie zrozumieli. 
Straciłem więc wszystko i nie posiadam już rodzinnych dóbr, które przez kilka stuleci były naszą własnością. 
Mógłbym co prawda dochodzić moich praw, ale właściwie po co? Dla kogo? Nie mam dzieci - Blanka zbyt 
dbała o figurę - na mnie więc kończy się ród de Sarcey'ów. 
Wiele osób oburza ta moja jakaś bierność, inercja, brak woli do walki, brak energii i zainteresowania tak 
ważną sprawą, jak odzyskanie majątku. 
- Republika potrzebowała pieniędzy - mówią - wystawiła więc twoje dobra na sprzedaż, podobnie jak dobra 
wszystkich emigrantów, jak i to, co należało do Kościoła. Ale Rewolucja minęła, a wraz z nią minęła nie tylko 
republika, ale i cesarstwo, które dość łaskawym okiem spoglądało na wracających z emigracji "ci_devant" 
szlachciców z mniej lub bardziej dźwięcznym tytułem. 
Mnie to jednak przestało obchodzić. Po co mi kłopoty z ziemią? Czyż miałbym się procesować, obijać progi 
trybunałów, pozywać przed sądy nowych właścicieli? A może pisać skargi i petycje, antyszambrować u 
dygnitarzy i w roli "ubogiego petenta" zabiegać o względy bezczelnych fagasów? O nie, to nie dla mnie. Wolę 
zrezygnować ze wszystkiego, z należnych mi nawet praw, byle tylko zachować własną godność i spokój. 
Blanka na szczęście ma pieniądze. Bank Rotszylda w Londynie przysyła jej regularnie pozostawioną przez 
ojca rentę. Wystarczy jej tego na nawet najdłuższe życie. Pan de Lisson był bardzo bogaty i niezwykle 
przezorny. W przeddzień Rewolucji ulokował znaczne sumy za granicą. Blanka nigdy nie zaznała biedy i, 
mam nadzieję, nie zazna w przyszłości. Dba o siebie i choć przekroczyła czterdziestkę, jest wciąż bardzo 
piękna, a jej ręce są nadal białe, miękkie i delikatne, ręce kobiety, która nigdy nie pracowała, niczym się nie 
utrudziła, najmniejszym wysiłkiem. Nie wiem, czy te piękne ręce posłużyły jej kiedy do spełnienia dobrego 
uczynku, udzielenia pomocy lub choćby ofiarowania jałmużny. Nigdy też, o ile ją znam, na nikim nie spoczęły 
z pieszczotą, nie pogłaskały nawet psa. Wzbudzały jednak zachwyt i admirację. Jako młody kochanek lubiłem 
bawić się pierścionkami zdobiącymi długie, cienkie paluszki. Zsuwałem je i wkładałem z powrotem, 
obsypując dłonie pocałunkami, całowałem też każdy palec z osobna. Lubiłem zapinać ciężkie bransoletki na 
delikatnych przegubach, dobrawszy odpowiednie klejnoty do toalety. Nic dziwnego, byłem wówczas szalony, 
szalony z miłości. 
Czy była to jednak miłość? 
Często o tym rozmyślam teraz, gdy mam już za sobą ognie młodości i wszystkie głupstwa, jakie wówczas 
popełniłem. Straszne głupstwa. 
- Nie rób, proszę, z siebie niedołężnego starca - irytuje się Blanka, gdy coś napomykam na ten temat. - Jesteś 
mężczyzną w sile wieku, masz dopiero czterdzieści osiem lat. 
Dopiero... 
Cóż znaczy to, ile się czasu przeżyło? Ważne jest, jak się go przeżyło. A ja nie mam żadnych powodów do 
dumy czy choćby zadowolenia z siebie. Przeciwnie. Pełen jestem niesmaku i sądzę, że gdybym po raz drugi 
stanął u progu, którego przestąpienie odcięło mnie od przeszłości, zachowałbym się zupełnie inaczej. 
Czy jednak mogę być tego pewien? 
Nie wiem, doprawdy nie wiem. 
 ** 
Wiersze, pieśni, jak również przemówienia w Konwencie, instrukcje i rozkazy dla pacyfikatorów Wandei, 
raporty, relacje dowódców wojsk tłumiących powstanie, odezwy i proklamacje oraz wszelkie inne dokumenty 
są przekładu autorki. 
** ** 
Zaręczyłem się z Sydonią owego dnia, gdy upity winem i wolnością lud zdobył Bastylię i w triumfie obnosił 
ulicami zatkniętą na pice głowę jej ostatniego gubernatora, nieszczęsnego markiza de Launey. Wkrótce na 
ociekających krwią drzewcach sterczały inne, równie przerażające trofea, a niosący je ludzie z okrzykami 
radości przebiegali miasto. 
Po tych wstrząsających wypadkach nad Paryżem rozpętała się burza, jakiej nie pamiętali nawet starzy ludzie. 
Błyskawice rozdzierały czarną czeluść nieba, gromy waliły bez wytchnienia, strumienie deszczu zagasiły 
pochodnie. Sama nawałnica urządziła iluminację na cześć rewolucyjnego Paryża. 
- Mój Boże - szepnęła Sydonia tuląc się do mnie i przymykając oślepione błyskiem oczy. - Nad naszą Francję 
nadciągnęła burza... straszna burza, jeszcze takiej nie widziałam... Co będzie, jak rozszaleje się na dobre... jak 
zmiecie wszystko... tak jak zmiotła Bastylię...? Co wówczas zrobimy? 
- Nie bój się - ucałowałem rączkę drżącą w mojej dłoni. - Wiesz przecież, że cię kocham... Zawsze będę przy 
tobie... Nic cię złego nie spotka, bo ja... bo moja miłość... 
Mówiłem to wszystko, co każdy młody człowiek świeżo zaręczony zwykł mówić w podobnej sytuacji, tyle że 
nasza sytuacja była całkowicie odmienna, burza bowiem, która tej nocy rozszalała się nad Paryżem, zmyła 
dawny porządek, zmiotła przestrzegane dotąd obyczaje, wydarła z ludzi dusze i sumienia, litość i miłosierdzie 
zastępując okrucieństwem i nienawiścią. 
Sydonię poznałem prawie trzy miesiące wcześniej, dokładnie dwudziestego kwietnia owego pamiętnego 
osiemdziesiątego dziewiątego roku. Dzień ten zapadł mi głęboko w pamięć. Było to na wsi, w Wandei, u pani 
de Lorne, siostry pana de Bellune, ojca mojej narzeczonej. 
Sydonia bawiła u ciotki, a ja przyjechałem tam z wizytą z młodymi Castellane'ami, z którymi byłem 
spowinowacony, i tak jakoś od razu, od pierwszej chwili poczuliśmy do siebie sympatię, ona i ja. Najmłodszy 
z Castellane'ów, Roger, zalecał się do niej w sposób wprost obrzydliwy, ale zauważyłem z ulgą, że 
przyjmowała hołdy tego młokosa z absolutną obojętnością. I od razu mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów 
do rozmowy. 
Była zachwycająca. Naturalnie kręcone ciemnorude loki ciężkimi splotami obejmowały bardzo białą szyję. 
Miała tę delikatność kolorytu, którą odznaczają się kobiety o tycjanowskich włosach. Zakochałem się chyba 
podczas tej pierwszej wizyty, a zakochałem się pierwszy raz w życiu i sądziłem, że na zawsze. 
Może by i tak było, gdyby nie Rewolucja, no i Blanka. 
Rewolucja zniszczyła wiele egzystencji i jeśli nie odebrała życia, to złamała wiele serc. Rewolucja wydobyła z 
ludzi bohaterstwo i bezprzykładne wprost poświęcenie, ale też podłość, tchórzostwo i zdradę. 
Utraciwszy poczucie bezpieczeństwa, jedni ulegli przemocy, nie mieli żadnej odporności na to wszystko, co 
się na nich zwaliło niczym koniec świata, ich świata. Drudzy poddali się miotającej nimi fali i dobili do 
jakiegoś brzegu. Ale widziałem i takich, zdawałoby się słabych i niezaradnych, którzy wśród największego 
niebezpieczeństwa okazali męstwo i godny podziwu hart ducha, o co ich nikt by nie podejrzewał. 
Tak, różne były postawy i zachowania w różnych sytuacjach wielkiego zagrożenia. Jedni uczynili wszystko, 
byle zachować życie, spodlili się nawet. Inni ponad życie przenieśli honor i wierność wyznawanym zasadom. 
Skazani więc byli na zginienie. W owym czasie życie ludzkie przestało mieć jakąkolwiek wartość, nic też 
dziwnego, że ci najodważniejsi wspięli się na szczyty bohaterstwa, często cichego bohaterstwa, bez rozgłosu i 
sławy. 
Ojciec Sydonii zginął podczas ulicznych rozruchów jesienią tego roku. Wywleczono właśnie z domu jakiegoś 
piekarza, oskarżonego o ukrywanie mąki. Zdemolowano dom, niczego jednak nie znajdując, piekarza zaś po 
prostu rozerwano na sztuki. Pan de Bellune nie mogąc tego znieść znalazł się przypadkiem na tejże ulicy - 
pospieszył na ratunek nieszczęsnemu, życiem też przypłacił tę nieostrożność. Znalazły go żona i córka, 
zadeptanego na śmierć, zlanego krwią, w strzępach ubrania. Pani de Bellune nie przeżyła strasznego widoku, 
zgasła w parę tygodni po tym, zobojętniała na wszystko, nawet na los ukochanej jedynaczki. 
Sydonia więc została sama, a ponieważ wypadki toczyły się z coraz większą szybkością, coraz więcej 
przerażających scen działo się na ulicach miasta, coraz w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin