Zaginione imperium - Cussler Clive, Blackwood Grant_id_2362446.txt

(1074 KB) Pobierz
Clive Cussler, GRANT BLACKWOOD 
ZAGINIONE IMPERIUM
Przekład MACIEJ PINTARA
Tytuł oryginału
Fargo Adventure#2: Lost Empire
Copyright © 2011 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 2011. Wydanie I
Prolog
Londyn, Anglia, rok 1864
Człowiek znany jako Jotun kroczył z determinacją przez mgłę przedświtu z postawionym kołnierzem 
dwurzędowej kurtki o marynarskim kroju i szalikiem owiniętym luźno wokół szyi i ust. Jego oddech 
zamieniał się w parę w zimnym, wilgotnym powietrzu.
Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać. Kroki? Odwrócił głowę w lewo, potem w prawo. Gdzieś na 
wprost usłyszał przytłumiony stuk. Buty na bruku. Poruszając się lekko jak na tak wielkiego 
mężczyznę, Jotun cofnął się w cień między filarami łukowej bramy. W kieszeni kurtki zacisnął dłoń na 
trzonku obszytej skórą ołowianej pałki. Boczne ulice i zaułki Tilbury nie były przyjemnym miejscem, 
zwłaszcza między zachodem a wschodem słońca.
* Niech szlag trafi to miasto * mruknął Jotun. * Ciemne, wilgotne i zimne. Boże, dopomóż mi.
Tęsknił za żoną i za ojczyzną. Ale to tu był potrzebny; przynajmniej tak twierdzili ludzie sprawujący 
władzę. Oczywiście ufał ich ocenie sytuacji, ale czasami chętnie zamieniłby obecną służbę na pole 
bitwy. Tam przynajmniej znałby swojego wroga i wiedziałby, co trzeba zrobić: zabić albo samemu 
zostać zabitym. Bardzo proste. Ale mimo dzielącej ich odległości żona Jotuna wolała jego obecny 
przydział niż poprzedni.
* Lepiej być daleko żywym niż blisko martwym * powiedziała mu, kiedy otrzymał rozkazy.
Jotun odczekał jeszcze kilka minut, ale już nic nie usłyszał. Spojrzał na zegarek: trzecia trzydzieści. 
Ulice zaczną się zapełniać za godzinę. Jeśli jego ofiara zamierza uciec, musi to zrobić wcześniej.
Wrócił na ulicę i ruszył dalej na północ. Znalazłszy Malta Road, skręcił na południe do doków. W 
oddali usłyszał dźwięk boi i poczuł odór Tamizy. Przed sobą dostrzegł przez mgłę postać mężczyzny, 
który stał na południowo*wschodnim rogu Dock Road i palił papierosa. Jotun cicho jak kot przeciął
ulicę i dotarł do miejsca, skąd miał lepszy widok na róg. Mężczyzna był sam. Jotun cofnął się do 
wylotu zaułka i gwizdnął cicho. Mężczyzna się odwrócił. Jotun zapalił zapałkę o paznokieć kciuka, 
pozwolił jej przez chwilę płonąć, po czym zgasił w palcach. Mężczyzna podszedł do niego.
* Dzień dobry szanownemu panu.
* To dyskusyjne, Fancy.
* W rzeczy samej, szanowny panie. * Fancy spojrzał w lewo, potem w prawo.
* Zdenerwowany? * zapytał Jotun.
* Kto, ja? A niby dlaczego miałbym być? Tacy jak ja chodzą tymi ulicami po nocy.
* Mów.
* On tam jest, szanowny panie. Stoi w tym samym miejscu, co przez ostatnie cztery dni. Ale część
cum jest zdjęta. Gadałem ze znajomkiem, co pracuje dorywczo w dokach. Chodzą słuchy, że ruszają
w górę rzeki.
* Dokąd?
* Do Millwall Docks.
* Millwall Docks nie są jeszcze skończone, Fancy. Dlaczego mnie okłamujesz?
* Nie kłamię, szanowny panie, naprawdę tak słyszałem. Millwall. Dziś rano.
* Mam człowieka w Millwall, Fancy. Mówi, że będą zamknięci jeszcze przynajmniej tydzień.
* Przepraszam szanownego pana.
Jotun usłyszał jakiś szmer w zaułku za sobą i natychmiast zdał sobie sprawę, że Fancy go przeprosił
za coś zupełnie innego. Przemknęło mu przez myśl, że ta mała gnida zdradziła go nie przez 
złośliwość, lecz raczej z chciwości.
* Uciekaj stąd, Fancy... Wynieś się z Londynu. Jeśli jeszcze raz cię zobaczę, to wypruję ci flaki i 
nakarmię cię nimi.
* Szanowny pan nie zobaczy mnie więcej.
* Postaraj się o to dla własnego dobra.
* Jeszcze raz przepraszam. Zawsze lubiłem...
* Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, będzie ono twoim ostatnim. Idź.
Fancy oddalił się biegiem i zniknął we mgle.
Jotun szybko rozważył swoje możliwości. Kłamstwo Fancy'ego o Millwall oznaczało, że statek popłynie 
w dół, nie w górę rzeki. Jotun nie mógł do tego dopuścić. Teraz musiał zdecydować, czy mądrzej 
będzie uciec przed ludźmi, którzy zbliżają się do niego z tyłu, czy z nimi walczyć? Jeśli ucieknie, będą
go ścigać, a wolał uniknąć zamieszania tak blisko doku. Załoga statku pewnie i tak już jest 
zdenerwowana, a musiał ich zaskoczyć spokojnych i niczego nieświadomych.
Jotun odwrócił się w stronę zaułka.
Było ich trzech. Jeden trochę niższy od niego, dwaj dużo niżsi, ale wszyscy barczyści z głowami w 
kształcie wiader. Uliczne opryszki. Rzezimieszki. Chociaż Jotun nie widział ich twarzy w słabym świetle, 
był pewien, że mają niewiele zębów, mnóstwo blizn i małe, złe oczy.
* Dzień dobry panom. Czym mogę służyć?
* Nie utrudniaj tego bez potrzeby * odparł najwyższy.
* Noże, ręce czy jedno i drugie? ** zapytał Jotun.
* Że jak?
* Nieważne. Wybierajcie. No, dalej, załatwmy to. Jotun wyjął ręce z kieszeni i w tym samym momencie
duży zaatakował go nożem, celując na wysokości bioder.
Gdyby trafił, przeciąłby tętnicę udową lub rozpłatał podbrzusze. Jotun nie tylko był wyższy od 
bandziora, ale miał
o co najmniej dziesięć centymetrów dłuższą rękę i wykorzystał to do zadania ciosu od dołu. W 
ostatniej chwili zamachnął się pałką i obszyta skórą ołowiana gruszka trafiła napastnika prosto w 
podbródek. Głowa podskoczyła mu do góry, zatoczył się do tyłu na swoich kompanów i osunął na 
ziemię. Nóż upadł z hałasem na bruk. Jotun dał susa naprzód, uniósł kolano do wysokości pasa i 
walnął obcasem buta w kostkę przeciwnika. Rozległ się trzask łamanej kości i oprych zaczął
wrzeszczeć.
Jego kompani zawahali się, lecz tylko na moment. Gdy przywódca zostaje powalony, banda często 
się rozprasza, ale ci ludzie byli przyzwyczajeni do łatwych walk.
Ten z prawej ominął leżącego kompana, opuścił bark
i zaatakował bykiem. Oczywiście użył podstępu. W rękawie miał ukryty nóż, który wyciągnąłby, gdyby 
Jotun go złapał. Jotun cofnął się o krok na lewej nodze, ugiął ją i skoczył naprzód, jednocześnie 
wyrzucając przed siebie prawą stopę. Atakujący dostał kopniaka w twarz. Jotun usłyszał odgłos 
miażdżonej kości. Opryszek opadł na kolana, zachwiał się i runął twarzą na ulicę.
Ostatni napastnik wyraźnie się wahał. Jotun wiedział, czego mu potrzeba: tego przełomowego 
momentu, kiedy człowiek sobie uświadamia, że zginie, jeżeli nie podejmie właściwej decyzji.
* Oni żyją * powiedział. * Jeśli się nie odwrócisz i nie odejdziesz, to cię zabiję.
Mężczyzna znieruchomiał z wyciągniętym nożem.
* Daj spokój, synu, czy naprawdę warto ryzykować? Opryszek opuścił nóż. Przełknął z trudem ślinę, 
pokręcił głową, odwrócił się i uciekł.
Jotun też puścił się pędem, wypadł na Dock Road, przedarł się przez żywopłot i przeciął St. Andrews. 
Krótki zaułek doprowadził go do dwóch magazynów. Przebiegł
między nimi, przesadził płot, wylądował twardo, wstał i wystartował dalej. Zwolnił, dopiero gdy usłyszał
dudnienie drewna pod butami. Doki. Zatrzymał się i rozejrzał, ale zobaczył tylko mgłę.
W którą stronę?
Odczytał numer budynku nad swoją głową i pobiegł na południe. Po kilkudziesięciu metrach usłyszał
na prawo od siebie plusk wody. Skręcił w tamtą stronę. Przed nim wyłonił się ciemny kształt. Próbując 
się zatrzymać, Jotun wpadł na stos skrzyń i zatoczył w bok. Gdy odzyskał równowagę, wskoczył na 
najmniejszą skrzynię i podciągnął się poziom wyżej. W dole dostrzegł powierzchnię wody. Spojrzał w 
górę rzeki. Nic nie zobaczył, więc popatrzył w przeciwnym kierunku.
W odległości jakichś dwudziestu metrów zobaczył słabe żółte światło za wielodzielnym oknem, a 
powyżej, za relingiem, sterówkę statku.
* Niech to szlag! * warknął. * Niech to diabli!
Statek zagłębił się w mgłę i zniknął.
Rozdział 1 
Wyspa Chumbe, Zanzibar, Tanzania
Rekiny śmignęły na obrzeżach ich pola widzenia. Sam i Remi Fargo tylko przez mgnienie oka widzieli 
smukłe szare kształty. Po chwili płetwy jak ostrza noży i machające ogony zniknęły za zasłoną
wirującego piasku. Remi jak zwykle nie chciała przepuścić okazji do zrobienia zdjęć i jak zwykle 
poprosiła męża, żeby służył jako skala porównawcza, gdy wycelowała szybki aparat podwodny w 
żerujące drapieżniki. Sam mniej obawiał się rekinów niż upadku z piaszczystej mielizny w ciemną
głębię Cieśniny Zanzibarskiej za jego plecami.
Remi opuściła aparat, uśmiechnęła się za maską i pokazała mu znak „okej". Sam odetchnął z ulgą. 
Podpłynął do niej, uklękli razem na piasku i obserwowali przedstawienie. Był lipiec, sezon monsunowy 
u wybrzeży Tanzanii. Ciepły Wschodnioafrykański Prąd Przybrzeżny (EACC) płynie wtedy z 
południowego wschodu aż do południowego krańca Zanzibaru, gdzie rozdziela się na prąd brzegowy 
i pełnomorski. W trzydziestokilometrowej przestrzeni między Zanzibarem a kontynentem ryby są
niesione na północ i powstaje tam lej pokarmowy dla rekinów. Remi nazywała go„ruchomym bufetem, 
któremu nie można się oprzeć".
Fargowie uważali, by pozostawać w „strefie bezpieczeństwa", jak określali pięćdziesięciometrowy pas 
krystalicznie czystej wody przy wyspie Chumbe, za którym
znajdowało się urwisko. Granicę trudno było przeoczyć: prąd płynący z prędkością około sześciu 
węzłów podrywał do góry wirującą zasłonę piasku wzdłuż mielizny. Sam i Remi nazwali tę linię „strefą
pożegnania", bo przekroczenie jej bez liny ratunkowej oznaczało podróż w jedną stronę w górę
wybrzeża.
Mimo zagrożenia * a może właśnie z jego powodu * wyprawy na Zanzibar zaliczali do swoich 
ulubionych. Oprócz rekinów, pożeranych przez nie ryb, prądów i podwodnych burz piaskowych EACC 
przynosił ze sobą prawdziwe skarby. Przez stulecia tysiące statków przemierzało wody wzdłuż
wschodniego wybrzeża Afryki, od Mombasy do Dar es*Salaam, a wiele z nich transportowało złoto, 
klejnoty i kość słoniową do miast kolonialnych imperiów. Mnóstwo zatonęło w Cieśninie Zanzibarskiej 
lub wokół niej. Zawartość ich ładowni rozsypała się po dnie i teraz wszystkie te skarby czekały, aż
odpowiedni prąd je odkryje lub przemieści w zasięg nurków, takich jak Farg...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin