CLIVE BARKER
Księga Krwi III
KSIĘGA KRWI
Wszyscy jesteśmy księgami krwi, pod śnieżną bielą kart tętni krew gotowa wytrysnąć szkarłatną fontanną.
SYN CELULOIDU
(SON OF CELLULOID)
I. ZAPOWIEDŹ
Pomimo postrzału Barberio czuł się nieźle. Owszem, kiedy oddychał głęboko, czuł w piersiach ucisk, a rozwalone udo nie należało do najmilszych widoków, ale nie raz już go dziurawiono i zawsze wychodził z tego z uśmiechem. Najważniejsze, że w końcu był wolny. Nikomu, przysiągł, nikomu nie da się znów zapuszkować; raczej się zabije niż da się raz jeszcze wsadzić do pudła. Jeżeli szczęście nie dopisze i nie będzie miał innego wyjścia, wpakuje sobie lufę w usta i pociągnie za spust. Nie ma mowy, nie zawloką go już żywcem do celi.
Jeśli siedzi się w ciupie i odmierza życie sekundami, robi się ono zbyt długie. Zrozumienie tej lekcji zajęło mu zaledwie kilka miesięcy. Życie robi się długie, monotonne i ogłupiające, a jeśli nie jesteś dość silny, szybko dochodzisz do wniosku, że lepiej umrzeć niż żyć w tym pierdlu, do którego cię wpakowano. Lepiej w samym środku nocy zadyndać na pasku niż znosić brzemię kolejnych dwudziestu czterech godzin, kolejnych osiemdziesięciu tysięcy czterystu sekund.
Tak więc postawił na zrywkę.
Zaczął od kupienia na więziennym czarnym rynku spluwy. Kosztowała go wszystko, co posiadał, i jeszcze garść rewersów do spłacenia na wolności, o ile zostanie przy życiu. Potem wykonał najklasyczniejszy ruch: przeszedł przez mur. I ów bóg strzegący drobnych włamywaczy, kimkolwiek był, czuwał nad nim tej nocy, gdyż, do cholery, udało mu się przeleźć przez ten mur i zwiać, a nawet pies z kulawą nogą go nie zauważył.
A gliny? Począwszy od niedzieli pieprzyły wszystko równo i dokładnie, szukając go tam, gdzie nawet nie trafił; zatrzymując jego brata i bratową pod zarzutem ukrywania go, podczas gdy tamci nawet nie wiedzieli, że zwiał; wypuszczając list gończy z jego rysopisem z czasów przedwięziennych, kiedy był o dobre dziesięć kilo grubszy niż obecnie. Wszystkiego tego dowiedział się od Geraldine, swej dziewczyny z dawnych lat, która opatrzyła mu nogę i obdarowała butelką southern comfort. Flaszka ta, nie: mai pusta, znajdowała się w jego kieszeni. Przyjął wtedy gorzałę i współczucie i udał się w drogę, ufając legendarnej głupocie prawa i bogu, który doprowadził go tak daleko.
Nazwał tego boga Sing-Singiem. Wyobrażał go sobie jako tłustego faceta z uśmiechem od ucha do ucha i pierwszorzędnym salami w jednej ręce, a filiżanką czarnej kawy w drugiej. Wierzył, że Sing-Sing pachnie dobrym żarciem jak dom za czasów, gdy mama miała jeszcze dobrze w głowie, a on był jej dumą i radością.
Na nieszczęście, kiedy jedyny sokolooki glina w całym mieście wypatrzył Barberia, leżącego w zaułku, i rozpoznał go na podstawie zdezaktualizowanego listu gończego, Sing-Sing spoglądał w inną stronę. Młody gliniarz, najwyżej dwudziestolatek, rwał się do tego, by zostać bohaterem. Był zbyt tępy, by pojąć lekcję, jaką niósł w sobie ostrzegawczy strzał Barberia. Zamiast się ukryć i dać opryszkowi szansę ucieczki, wymusił rozstrzygnięcie, idąc przez zaułek w jego kierunku.
Barberio nie miał wyboru. Strzelił.
Glina odpowiedział ogniem. Tu zapewne Sing-Sing się wtrącił i zmącił celność policjanta, gdyż kula, która miała trafić zbiega w serce, walnęła Barberia w nogę, natomiast jego pocisk, wiedziony boską mocą, wbił się prosto w nos gliniarza. Sokolooki runął tak nagle, jakby właśnie przypomniał sobie o randce z ziemią, a Barberio umknął klnąc, ranny i przerażony. Nigdy dotąd nie zastrzelił człowieka, a teraz zaczął od gliny. Niezłe wejście w fach.
Ale Sing-Sing nadal go chronił. Zraniona noga bolała, lecz zabiegi Geraldine powstrzymały krwawienie, trunek cudownie uśmierzył ból i oto w parę godzin później Barberio przekuśtykał już pół miasta, tak gęstego od mściwych glin jak Bal Policjanta. Teraz prosił swego opiekuna jedynie o miejsce, gdzie mógłby spokojnie wypocząć. Nie długo, tylko tyle, by złapać dech i zaplanować dalsze posunięcia. Godzina czy dwie drzemki też nie byłyby od rzeczy.
Problem w tym, że bolał go brzuch - był to ostry ból, nasilający się z każdym dniem. Może odpocząwszy nieco, Barberio znalazłby telefon i zadzwonił do Geraldine prosząc, by nakłoniła słodkimi słówkami jakiegoś lekarza do obejrzenia go. Początkowo planował, że przed północą opuści miasto, lecz teraz ów wariant wydawał się mało prawdopodobny. Mimo zagrożenia zmuszony był spędzić tu gdzieś noc, a może nawet i większość następnego dnia, a próbę wydostania się z miasta podjąć dopiero wtedy, gdy nabierze trochę sił i wyjmą mu kulę z nogi.
Rany, ale ten brzuch nadawał! Barberio podejrzewał, że to wrzód, pamiątka po ohydnej breji, którą klawisze nazywali jedzeniem. Wielu facetów z więzienia miało problemy z brzuchem i dupą. Był jednak cholernie pewien, że po kilku dniach przy pizzy i piwie przejdzie mu to.
W słowniku Barberia nie istniało słowo "rak". Nie zaprzątał sobie głowy tą koszmarną chorobą, a z pewnością nie łączył jej ze sobą. To byłoby tak, jakby jakiś rzeźny wół, idąc pod nóż, zadręczał się wrastającym kopytem. Człowiek z jego branży, żyjący za pan brat ze śmiercią, nie oczekuje, że sczeźnie przez nowotwór złośliwy. Ale tym właśnie był ów ból.
Na tyłach kina "Movie Pałace" była kiedyś restauracja, lecz przed trzema laty zniszczył ją ogień i nikt nawet nie uprzątnął pogorzeliska.
Nie nadawała się do odbudowania, toteż nikt zbytnio się nią nie interesował. W sąsiedztwie niegdyś bywało gwarno, ale to w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. Przybytki rozrywki - restauracje, bary i kina - miały wtedy swój złoty okres, który trwał przeszło dekadę. Potem doszło do nieuchronnego upadku. Coraz mniej dzieciaków przychodziło tu wydawać swoją forsę; pojawiły się nowe lokale do podbicia, nowe miejsca, w
których należało się pokazać. Bary pozamykały swe podwoje, restauracje poszły w ich ślady. Pozostał tylko "Movie Palące", pamiątka dawnych dni w dzielnicy, która z każdym rokiem stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
Bujne powoje, poprzetykane przegniłymi belkami, pokrywające pusty plac, przypadły do gustu Barberiowi. Noga dawała znać o sobie, potykał się ze zmęczenia, a brzuch bolał coraz bardziej. Potrzebował miejsca, gdzie będzie mógł złożyć otumanioną głowę, i to cholernie szybko; gdzie będzie mógł dokończyć southern comfort i pomyśleć o Geraldine.
Dochodziła pierwsza trzydzieści, kocie schadzki na placu trwały w najlepsze. Kiedy rozsunął kilka desek płotu i zagłębił się w cień, zwierzaki, spłoszone, uciekły w krzaki. Schronienie cuchnęło szczynami, ludzkimi i kocimi, śmieciami i spalenizną, ale dla niego było prawdziwym sanktuarium.
Barberio oparł się o tylną ścianę "Movie Palce" i wyrzucił z siebie nadmiar southern comfort oraz żółci. Kawałek dalej, pod samą ścianą, jakieś dzieciaki postawiły szałas z dźwigarów, osmalonych desek i skorodowanego żelastwa. "Idealny - pomyślał. - Sanktuarium wewnątrz sanktuarium." Sing-Sing szczerzył do niego zatłuszczone zęby. Barberio, jęcząc cicho - brzuch dziś naprawdę dawał mu w kość - powlókł się wzdłuż muru i wsunął się do wnętrza owej szopy.
Ktoś tu kiedyś sypiał - zbieg siadając wymacał wilgotny worek. Jakaś butelka z brzękiem upadła na cegłę. Śmierdziało tu tak strasznie, jakby gdzieś wzbierały ścieki - wolał nie myśleć, dlaczego. Wszystko tu było plugawe, ale mimo to dawało większe poczucie bezpieczeństwa niż ulica. Siedział oparty o ścianę "Movie Pałace" i długo, powoli dochodził do siebie.
Nie dalej niż o przecznicę, a może nawet bliżej, niczym dziecko zbudzone w nocy, zawyła syrena wozu policyjnego, i spokój prysnął bez śladu. Zbliżali się tu, by go zabić, wiedział o tym. Igrali z nim, pozwolili mu myśleć, że uciekł, a cały czas krążyli jak rekiny, bezszelestnie, czekając, aż będzie zbyt zmęczony, by stawić opór. Rany, zabił glinę; załatwią go na cacy, jak tylko go dostaną. Ukrzyżują go.
"OK, Sing-Singu, co teraz? Zetrzyj ze swej twarzy ten wyraz zdziwienia i wyciągnij mnie z tego."
Przez chwilę nic się nie działo. Potem oczyma duszy ujrzał uśmiech boga i niespodziewanie poczuł, że w plecy uwierają go jakieś zawiasy.
"Kurczę! Drzwiczki. Opieram się o drzwiczki."
Stękając z bólu, odwrócił się i przesunął palcami po klapie, przy której siedział. Jeśli wierzyć dotykowi, była to mała kratka doprowadzająca powietrze, najwyżej trzy stopy kwadratowe. Może wiodła do kanału wentylacyjnego, a może do czyjejś kuchni - jedna cholera! Wewnątrz jest bezpieczniej niż na zewnątrz - tej lekcji uczy się każdy noworodek przy pierwszym klapsie.
Od wycia syreny cierpła mu skóra. Serce biło szybciej. Grube palce Barberia wędrowały wzdłuż krawędzi kratki, szukając jakiegoś zamka i, do diabła, znalazły kłódkę, równie przeżartą przez rdzę, jak reszta metalu.
"No, Sing-Singu - modlił się. - Jeszcze jeden raz, to wszystko, o co cię proszę. Wpuść mnie, a na zawsze będę twój, przysięgam."
Pociągnął za kłódkę, ale ta diablica nie zamierzała ustąpić. Albo była solidniejsza niż mu się zdawało, albo on był słabszy. Może i jedno, i drugie.
Samochód z każdą sekundą był coraz bliżej. Wycie zagłuszyło nawet jego własny oddech.
Wyciągnął z kieszeni spluwę, zabójczynię gliny i wepchnął ją w kłódkę jak łom. Niezbyt nadawała się do tego, była zbyt krótka, ale kilka chwil wysiłku, okraszonych przekleństwami, załatwiło sprawę. Zamek ustąpił, deszcz płatków rdzy zasypał mu twarz. Barberio ledwie stłumił okrzyk triumfu.
Teraz pozostawało tylko otworzyć kratkę i uciec z tego wrednego świata w mrok.
Przesunął palce pomiędzy prętami i pociągnął. Przeszył go ból, skręcił mu trzewia, docierając aż do nogi. Zakręciło mu się w głowie.
- Otwórz się, do cholery - powiedział do kratki. - Sezamie, otwórz się.
Drzwiczki ustąpiły. Otwarły się nagle, przewracając go na wilgotny barłóg. W chwilę później znów stał, wpatrując się w jeszcze głębszą ciemność, wnętrze "Movie Pałace".
"Niech gliny przyjeżdżają - pomyślał z satysfakcją. -Mam kryjówkę, w której będzie mi ciepło". Bo było tam ciepło, prawdę mówiąc, gorąco. Powietrze w dziurze cuchnęło, jakby od wieków nie dotarł tam świeży powiew.
Kiedy przeczołgiwał się przez drzwiczki w kompletną czerń, czuł w nodze mrówki, bolało jak diabli. W tym samym czasie zawodzenie syreny ucichło, samochód skręcił za pobliski róg. Czyż to nie tupot praworządnych stóp słychać było na chodniku?
Niezgrabnie obrócił się w ciemności, wlokąc za sobą bezwładną kończynę, stopę wielkości arbuza, i zamknął drzwiczki. To podnoszenie mostu zwodzonego i pozostawienie wroga po drugiej stronie fosy napełniło go taką satysfakcją, że nie liczyło się nawet, iż tamci mogą równie łatwo otworzyć kratkę i wśliznąć się za nim do środka. Niczym dzieciak był pewien, że nikt go nie znajdzie, że tak długo, jak on nie będzie widział prześladowców, oni nie zobaczą jego.
Jeśli gliny rzeczywiście szukały go na placu, robiły to cicho. Może się jednak mylił, może ścigali nie jego, a jakiegoś innego nieszczęsnego gnoja? No cóż. Znalazł sobie miłą kryjówkę, w której mógł odpocząć, i wszystko było cacy.
Zabawne, powietrze nie było tu takie złe. Nic ze stęchlizny, typowej dla wnęk lub piwnic. Ono po prostu żyło. Nie chodziło tu o świeży powiew - czuło się, że nie
ma tutaj żadnej wentylacji, ale mimo to wibrowało. Śpiewało mu w uszach, kąsało jego skórę jak zimny prysznic, wpełzało do nosa i wyczyniało cuda w jego głowie. Czuł się świetnie, zupełnie jak na haju. Noga już nie bolała, a jeśli nawet, uwagę jego odwracały obrazy krążące pod czaszką. Wypełniał się obrazami po same brzegi: tańczącymi dziewczynami i całującymi się parami, pożegnaniami na dworcach, starymi, ciemnymi domami, komikami, kowbojami, podmorskimi przygodami - scenami, których nie przeżyłby w ciągu miliona lat, ale które poruszały go teraz jak autentyczne doświadczenia, prawdziwe i niepodważalne. Chciał płakać podczas pożegnań, ale i chciał śmiać się z komików, tyle że dziewczyny potrzebowały zalotnych spojrzeń, a kowbojom należało wtórować okrzykami.
Gdzie się właściwie znajdował? Zamrugał, starając się przeniknąć wzrokiem owe połyskliwe obrazy. Przebywał w miejscu szerokim najwyżej na cztery stopy, ale za to wysokim i rozjaśnionym przez migocące światło, prześlizgujące się przez szczeliny w ścianie. Barberio nazbyt był zamroczony, aby pojąć pochodzenie owego światła, a szum w uszach nie pozwalał mu zrozumieć dialogu, dobiegającego z ekranu po drugiej stronie ściany. Był to "Satyricon", kolejny z dwóch filmów Felliniego, jakie tej soboty prezentowano w "Pałace" na nocnym seansie.
Barberio nigdy nie widział tego filmu, nie słyszał też o Fellinim. Czułby zresztą niesmak. Wolał podmorskie przygody i filmy wojenne. I tańczące dziewczyny. Wszystko o tancerkach.
Zabawne, choć nikogo więcej nie było w kryjówce, miał dziwaczne wrażenie, że jest obserwowany. Przez kalejdoskop rewii Busby'ego Berkeleya, migocący pod jego czaszką, czuł, że jakieś oczy - nie kilkoro, tysiące - obserwują go. Nie było to takie złe, by musiał sobie łyknąć, ale te oczy wciąż tam były, gapiły się na niego, jakby był czymś wartym oglądania, czasem śmiały się z niego, czasem płakały, ale przeważnie wgapiały się w niego głodnym wzrokiem.
Prawdę mówiąc, nic nie mógł na to poradzić. Nie czuł rąk ani nóg. Nie wiedział - i nawet lepiej, że nie wiedział - iż czołgając się, rozdrapał ranę i wykrwawiał się na śmierć.
Około drugiej pięćdziesiąt, kiedy "Satyricon" Felliniego dobiegał do niejasnego końca, Barberio zmarł w szczelinie pomiędzy murem budynku a tylną ścianą sali projekcyjnej.
"Movie Pałace" był niegdyś Domem Misyjnym i gdyby zbieg, konając, spojrzał w górę, zobaczyłby może widoczny jeszcze poprzez brud, absurdalny fresk, przedstawiający Zastęp Aniołów, i doznał osobistego Wniebowzięcia. Ale umarł, oglądając tańczące dziewczęta i to go urządzało.
Fałszywą ścianę, tę, która przepuszczała światło ekranu, wzniesiono, by zasłonić fresk z Zastępem. W tym geście kryło się z całą pewnością więcej szacunku niż w ewentualnym zamalowaniu aniołów, a poza tym człowiek, który zarządził ową poprawkę, brał pod uwagę, że popyt na kino prędzej czy później przeminie, a kiedy tak się stanie, on po prostu zburzy ścianę i wróci do interesu opartego na wielbieniu Boga, a nie Grety Garbo.
Nigdy do tego nie doszło. Popyt, choć niepewny, nigdy nie siadł, a filmy leciały dalej. Ów niewierny Tomasz, który nazywał się Harry Cleveland, zmarł, a o szczelinie zapomniano. Nikt z żyjących nawet nie podejrzewał jej istnienia. Barberio, przeszukawszy całe miasto, nie znalazłby bardziej sekretnego miejsca na swoją śmierć.
Szczelina ta - a zwłaszcza zawarte w niej powietrze -od pięćdziesięciu już lat żyła własnym życiem. Niczym zbiornik przyjmowała elektryzujące spojrzenia tysięcy, dziesiątek tysięcy oczu. Przez pół wieku wiodła zastępczy żywot dzięki kinomanom z drugiej strony ekranu w "Movie Pałace", odciskającym w migocącej iluzji swe sympatie i pasje, a energia ich emocji, niczym leżakujący koniak zyskiwała na sile w powietrzu wypełniającym kryjówkę. Prędzej czy później musiało dojść do wyładowania. Brakowało tylko katalizatora.
Do czasu nowotworu Barberia.
II. GŁÓWNY WĄTEK
Dziewczyna w wiśniowej sukience z cytrynowym nadrukiem snuła się po ciasnym foyer "Movie Pałace" już od dwudziestu minut i wyglądała na dość zaniepokojoną. Była już niemal trzecia nad ranem i nocny seans dawno się skończył.
Od chwili gdy Barberio zmarł na tyłach kina, minęło osiem miesięcy, osiem leniwych miesięcy, w najlepszym razie nieszczególnych dla interesu. A mimo to nocne podwójne seanse w piątki i soboty zawsze wypełniały widownię. Dziś były dwa filmy z Eastwoodem, spaghetti westerny. Zdaniem Birdy, dziewczyna w wiśniowej sukience nie wyglądała na wielbicielkę westernów; to nie było babskie kino. Może przyciągał ją tu nie tyle gwałt bijący z ekranu, co sam Eastwood, choć Birdy nie widziała nic pociągającego w jego wiecznie zmrużonych oczach.
- Może ci pomóc? - zapytała. Dziewczyna spojrzała na nią nerwowo.
- Czekam na swojego chłopaka - powiedziała. - Na Deana.
- Zgubiłaś go?
- Pod koniec filmu poszedł do toalety i jeszcze nie wrócił.
- Czy czuł się... hm... źle?
- O nie - odpowiedziała szybko dziewczyna, chroniąc swego partnera przed podejrzeniem o nietrzeźwość.
- Wyślę kogoś, żeby go poszukał - oznajmiła Birdy.
Zrobiło się późno, była zmęczona, a trawka przestawała już działać. Myśl, że miałaby spędzić w tej norze więcej czasu niż należało, nie wyglądała specjalnie zachęcająco. Chciała wrócić do domu, do łóżka i spać. Po prostu - spać. Mając trzydzieści cztery lata, uznała, że wyrosła z seksu. Łóżko było do spania, zwłaszcza dla grubych dziewczyn.
Pchnęła wahadłowe drzwi i wetknęła głowę do sali projekcyjnej. Ogarnął ją gęsty zapach papierosów, prażonej kukurydzy i ludzi. Było tu o kilka stopni cieplej niż w foyer.
- Ricky?
Ricky zamykał wyjście na drugim końcu sali.
- Smród już się ulotnił - zawołał do niej.
- Świetnie. - Kilka miesięcy temu w okolicach ekranu potwornie cuchnęło.
- Coś zdechło na podwórzu, koło drzwi - powiedział.
- Możesz poświęcić mi minutę? - odkrzyknęła.
- Czego chcesz?
Ruszył powoli w jej stronę po czerwonym chodniku, pobrzękując kluczami na pasku. Jego koszulka głosiła: "Tylko Młodzi Umierają Dobrze".
- Problemy? - spytał, wycierając nos.
- Tam jest dziewczyna. Mówi, że jej chłopak przepadł w kiblu.
Ricky wyglądał na zbolałego.
- W kiblu?
- Właśnie. Zajrzysz? Nie masz nic przeciwko temu, co?
"Mogłaby sobie darować te docinki" - pomyślał, posyłając jej nieszczery uśmiech. Rzadko się teraz do siebie odzywali. Zbyt wiele ich łączyło, to zawsze rozwalało przyjaźń na dłuższą metę. Poza tym Birdy miała na swym koncie kilka wielce niemiłych, choć trafnych uwag na temat jego kumpli, na które zareagował dość gwałtownie. Nie odzywali się potem do siebie przez trzy i pół tygodnia. Teraz trwał niewygodny rozejm, bardziej w imię zdrowia psychicznego niż czegokolwiek innego. Nie przestrzegali go zbyt skrupulatnie.
Zawrócił, powlókł się w dół przejścia i ruszył wzdłuż rzędu E w kierunku toalety, podnosząc po drodze siedzenia foteli. Te siedzenia widywały lepsze dni w czasach "Voyagera". Teraz wyglądały jak postrzelane; domagały się odnowienia albo nawet wymiany. W samym rzędzie E cztery z nich pocięto tak, że nie mogła im pomóc żadna naprawa. Zauważył też piąte, dzisiejszy nabytek. Jakiś bezmyślny gówniarz znudził się filmem albo swoją dziewczyną, a był zbyt przymulony, by wyjść. Bywały czasy, kiedy sam to robił - uważał to za wyraz wolności, protest przeciwko kapitalistom, którzy prowadzili takie przybytki. Bywały czasy, kiedy robił wiele durnych rzeczy.
Birdy patrzyła, jak znika w "męskiej". "Będzie miał frajdę - pomyślała z krzywym uśmieszkiem. - To w sam raz dla niego." I pomyśleć, że kiedyś napalała się na niego, za dawnych czasów - sześć miesięcy temu - kiedy w jej stylu byli chudzi jak brzytwa mężczyźni z nosami jak Jimmy Durante i encyklopedyczną wiedzą na temat filmów de Niro. Teraz widziała go takim, jaki był naprawdę: szczątek z utraconego statku nadziei. Wciąż maniak pigułek, wciąż teoretycznie biseksualny, wciąż oddany wczesnym filmom Polańskiego i symbolicznemu pacyfizmowi. Jaki właściwie towar miał między uszami? "Ten sam co ja" - zbeształa siebie myśląc, że jednak w tym typie jest coś sexy.
Odczekała kilka sekund, obserwując drzwi. Nie pojawił się jednak, wróciła więc na chwilę do foyer, zobaczyć, co z dziewczyną. Mała paliła papierosa niczym początkująca aktorka, która nie umie jeszcze tego robić z klasą. Opierała się o poręcz i zadarłszy sukienkę, drapała się w nogę.
- Rajstopy - wyjaśniła.
- Kierownik poszedł po Deana.
- Dzięki. - Drapała się dalej. - Mam od nich wysypkę. Jestem na nie uczulona.
Na ładnych nogach dziewczyny widać było plamy, które raczej psuły efekt.
- To dlatego, że mi gorąco i smętnie - ciągnęła. - Kiedy jest mi gorąco i smętnie, uczulenie daje znać o sobie.
-Och.
- Wiesz, Dean pewnie spłynął, gdy tylko się odwróciłam. To by do niego pasowało. On się nie pier... On się nie przejmuje.
Birdy widziała, że dziewczyna jest bliska łez, a to już był kanał. Źle znosiła łzy. Kłótnie, nawet bójki, w porządku. Łzy, nie ma mowy.
- Wszystko będzie OK. - Tylko tyle mogła powiedzieć, żeby zapobiec łzom.
- Nie, nie jest - odparła dziewczyna. -1 nie będzie OK, bo to sukinsyn. Wszystkich traktuje jak śmieci. - Zdusiła na wpół wypalonego papierosa spiczastym czubem wiśniowego buta, dbając o to, by zgasić wszystkie żarzące się drobiny tytoniu.
- Mężczyźni się nie przejmują, co? - powiedziała, patrząc na Birdy z roztkliwiającą wprost szczerością. Pod fachowo położonym makijażem ukrywała się co najwyżej siedemnastolatka. Tusz nieco się rozmazał, a pod oczyma rysowały się worki świadczące o zmęczeniu.
- Nie - potwierdziła Birdy, odwołując się do bolesnych doświadczeń. - Niczym się nie przejmują.
Pomyślała ponuro, że nigdy nie wyglądała tak atrakcyjnie jak ta zmęczona nimfetka. Oczy miała za małe i zbyt grube ręce. "Nie okłamuj siebie, dziewczyno, jesteś po prostu gruba. Ale ręce wyglądają najgorzej" - przekonywała siebie. Bywali mężczyźni, całe mnóstwo, którzy lecieli na wielkie piersi, na pokaźny tyłek, ale żaden, którego znała, nie przepadał za grubymi rękami. Zawsze chcieli zamykać przegub swej dziewczyny pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. W ten prymitywny sposób oceniali związek. Gdyby chciała być brutalna wobec siebie, musiałaby stwierdzić, że jej przegubów nie można było w żaden sposób wyróżnić. Grube dłonie dały początek grubym przedramionom, które przechodziły w grube ramiona. Mężczyźni nie mogli objąć jej przegubów, gdyż nie miała przegubów i to ich odstręczało. Cóż, taki był przynajmniej jeden z powodów. Poza tym zawsze była bystra, a to zdecydowanie przeszkadzało, jeśli chciało się mieć facetów u swoich stóp. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie powody, dla których nie znalazła szczęścia w
m...
ssonja