Clive Barker
Jerry Coloqhoun czekał na Garveya już ponad trzydzieści pięć minut. Stał na schodach prowadzących do Zespołu Basenów przy Leopold Road i od pełznącego w górę przez podeszwy butów zimna stopniowo tracił czucie w stopach. Pocieszał się, że nadejdzie jeszcze czas, kiedy to na niego będą czekać. Właściwie, jeśli zdoła namówić Ezrę Garveya, żeby zainwestował w Pałac Uciech, przywilej ten może okazać się wcale nie taki odległy. Od dawna szukał kogoś, kto dysponowałby dużym kapitałem i byłby skłonny podjąć ryzyko; zapewniano go, że Garvey spełnia te warunki. Źródło, z którego pochodziły pieniądze, nie miało w tym wypadku znaczenia, a przynajmniej tak to sobie Jerry wytłumaczył. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wielu przyjemniejszych plutokratów z miejsca odrzuciło jego projekt i w takiej sytuacji Jerry nie mógł sobie raczej pozwolić na delikatność uczuć.
Wcale go nie dziwiła niechęć inwestorów. Czasy były ciężkie i rzadko kto odważał się na ryzyko. Co więcej, przedstawienie sobie Zespołu Basenów jako lśniącego kompleksu rozrywkowego wymagało pewnej dozy wyobraźni - cechy niezbyt rozpowszechnionej wśród spotykanych przez Jerry'ego bogaczy. Jego informatorzy przekonali go jednak, że w takiej okolicy, gdzie całe pokolenie sybarytów z klas średnich wykupuje i remontuje budynki nieomal kwalifikujące się do wyburzenia, że w takiej właśnie okolicy zaplanowane przez niego centrum z pewnością przyniesie dochód.
Był jeszcze jeden plus. Rada, będąca właścicielem Zespołu Basenów, chciała się jak najszybciej pozbyć tej nieruchomości, bo nie mogła narzekać na brak dłużników. Człowiek z Wydziału Usług Publicznych, którego Jerry przekupił i który za dwie butelki ginu beztrosko zwędził klucze do budynku, powiedział mu, że jeśli oferta zostanie złożona szybko, gmach będzie można kupić za bezcen. Wszystko zależało od właściwej koordynacji.
W czym Garvey najwyraźniej nie był zbyt dobry. Gdy nareszcie się pojawił, nogi miał już Jerry zdrętwiałe do kolan, a jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Kiedy Garvey wysiadał z rovera, którym przywiózł go szofer, i wchodził po schodach, Jerry nie dał tego jednak po sobie poznać. Spodziewał się kogoś większego (rozmawiali tylko przez telefon), ale mimo miernej postury Garveya nie było wątpliwości co do jego potęgi. Wyzierała ze spojrzenia, jakim ocenił Coloqhouna, z jego smutnych rysów, z nieskazitelnego garnituru.
Podali sobie ręce.
- Miło pana widzieć, panie Garvey.
Facet skinął głową, ale nie odpowiedział na uprzejmość. Chcąc wreszcie schować się przed zimnem, Jerry otworzył drzwi i poprowadził Garveya do środka.
- Mam tylko dziesięć minut - powiedział Garvey.
- Świetnie - odparł Jerry. - Chciałem jedynie pokazać panu rozkład pomieszczeń.
- Rozejrzał się pan już tutaj?
- Oczywiście.
To było kłamstwo. Jerry zwiedził budynek w sierpniu, dzięki swojej wtyczce w Wydziale Architektury, a od tego czasu kilka razy oglądał go z zewnątrz. Odkąd przekroczył ten próg, upłynęło już pięć miesięcy - miał jednak nadzieję, że postępujący rozkład nie posunął się zbyt daleko. Weszli do westybulu. Pachniało wilgocią, ale nie zatykało.
- Nie ma prądu - wyjaśnił. - Musi nam wystarczyć latarka. Wyłowił z kieszeni mocną latarkę i skierował światło na wewnętrzne drzwi. Wisiała na nich kłódka. Jerry patrzył na nią w osłupieniu. Jeśli za ostatniej jego bytności już tu była, to tego nie pamiętał. Spróbował użyć jedynego klucza, jaki dostał, wiedząc jeszcze przed włożeniem go do dziurki, że nie będzie pasował. Zaklął półgłosem, robiąc błyskawiczny przegląd możliwości. Albo zrobią z Garveyem w tył zwrot i zostawią Baseny ich tajemnicom -jeśli można było tajemnicami nazwać pleśń, postępującą zgniliznę i będący o włos od runięcia dach - albo spróbują się włamać. Rzucił okiem na Garveya, który wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni marynarki ogromne cygaro, muskał jego koniec płomykiem. Zakłębił się aksamitny dym.
- Przepraszam za to opóźnienie - powiedział Jerry.
- Zdarza się - odparł Garvey, najwyraźniej nie zaniepokojony.
- Chyba wskazana byłaby taktyka siły - rzekł Jerry i czekał, jak Garvey zareaguje na ten pomysł z włamaniem.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Jerry szybko przeszukał ciemny westybul i w kasie znalazł stołek z metalowymi nóżkami. Niosąc go do drzwi czuł na sobie rozbawiony wzrok Garveya. Używając jednej z nóżek jako dźwigni złamał kabłąk kłódki. Spadła z hałasem na kafelkową podłogę.
- Sezamie, otwórz się - mruknął z zadowoleniem i pchnął drzwi otwierając je przed Garvey em.
Gdy przekraczali próg, dźwięk spadającej kłódki jeszcze rozbrzmiewał w opuszczonych korytarzach, cichnąc powoli - aż stał się tylko westchnieniem. W środku budynek prezentował się jeszcze mniej zachęcająco, niż Jerry pamiętał. Światło dzienne sączące się przez zapleśniałe szyby świetlików rozmieszczonych wzdłuż korytarza było błękitno szare i nierówne, a przy tym nie mniej ponure od wnętrza, do którego wpadało. Kiedyś Baseny przy Leopold Road bez wątpienia były sztandarowym przykładem stylu eklektycznego, pełne lśniących kafelków i pomysłowych mozaik na podłogach i ścianach. Na pewno jednak nie za czasów Jerry'ego. Kafelki pod stopami wybrzuszyły się od wilgoci i poodpadały setkami ze ścian, zostawiając kratkę białej ceramiki i ciemnego tynku - jak jakąś ogromną krzyżówkę bez haseł. Wrażenie ruiny było tak przemożne, że Jerry już chciał porzucić zamiar sprzedania swego pomysłu Garveyowi; uznał, że nie ma na to szans, nawet przy tej śmiesznie niskiej cenie obiektu. Wydawało się jednak, że Garvey jest bardziej zainteresowany, niż Jerry przypuszczał. Już maszerował korytarzem zaciągając się cygarem i mrucząc coś do siebie. Jerry czuł, że tylko niezdrowa ciekawość ciągnie inwestora w głąb tego rozbrzmiewającego echem gmaszyska. A jednak...
- Ten budynek ma w sobie coś i daje wiele możliwości - rzekł Garvey. - Nie cieszę się reputacją filantropa, Coloqhoun - na pewno pan o tym wie - ale gustuję w wyrafinowaniu.
Zatrzymał się przed mozaiką przedstawiającą jakąś nieokreśloną scenę mitologiczną - baraszkujące ryby, nimfy i bogów morza. Mruknął coś z uznaniem, dublując kręte linie rysunku wilgotnym końcem cygara.
- Teraz nie widuje się już takiego kunsztu - skomentował. Jerry uważał mozaikę za nieciekawą, ale powiedział:
- Jest wspaniała.
- Proszę mi pokazać resztę.
Obiekt szczycił się niegdyś, oprócz dwóch basenów, mnóstwem innych atrakcji - łaźnia turecka, łaźnia parowa, sauna... Liczne pomieszczenia łączył labirynt przejść, które w odróżnieniu od głównego korytarza nie miały świetlików. Musiała tu wystarczyć latarka. Ciemno czy nie, Garvey chciał zobaczyć wszystko. Dziesięć minut, które zgodnie ze swoją zapowiedzią mógł poświęcić Coloqhounowi, rozciągnęło się do dwudziestu, a potem do trzydziestu. Co krok odkrywał nowe źródła zachwytu. Jerry słuchał uwag Garveya z udawanym zrozumieniem, bo zupełnie nie pojmował jego entuzjazmu.
- Teraz chciałbym zobaczyć baseny - oświadczył Garvey, gdy dokładnie obejrzeli pomieszczenia towarzyszące.
Jerry ruszył bez słowa, by spełnić to żądanie. Kiedy szli korytarzykiem za łaźnią turecką, Garvey syknął:
- Cicho.
Jerry zatrzymał się.
- O co chodzi?
- Usłyszałem jakiś głos.
Jerry nadstawił uszu. Światło latarki rozbryzgujące się na kafelkach otaczało ich bladą poświatą, wysysającą krew z twarzy Garveya.
- Nie słyszę...
- Powiedziałem: cicho - warknął Garvey.
Powoli kręcił głową, Jerry nic nie słyszał. Garvey teraz już też nie. Wzruszył ramionami i zaciągnął się cygarem. Zgasło od wilgoci w powietrzu.
- To złudzenie - powiedział Jerry. - Echo może tu wprowadzić w błąd. Czasami po prostu wraca do człowieka stukot jego własnych kroków.
Garvey znów mruknął. Wydawało się, że to jego ulubiona odpowiedź.
- Ja naprawdę coś słyszałem - rzekł po chwili, najwyraźniej niezadowolony z wyjaśnienia Jerry'ego.
Znów zaczął nasłuchiwać. W korytarzach było tak cicho, że można by usłyszeć spadającą szpilkę. Nie dochodził nawet żaden odgłos ruchu ulicznego na Leopold Road. W końcu Garvey rozchmurzył się.
- Prowadź pan - rzucił.
Jerry właśnie to robił, chociaż wcale nie znał drogi do basenów. Zanim wreszcie dotarli do celu, kilka razy skręcili w złą stronę i krążyli po labiryncie identycznych korytarzy.
- Ciepło - powiedział Garvey, gdy stanęli przed drzwiami, za którymi znajdował się mniejszy basen.
Jerry mruknął coś potakująco. Myślał tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do basenów, i nie zauważył, że robi się coraz goręcej. Teraz, kiedy stał bez ruchu, czuł, że jest spocony. Powietrze było parne, ale nie pachniało tak jak gdzie indziej stęchlizną, Tu zaduch był bardziej mdlący, prawie duszący. Jerry miał nadzieję, że Garvey, spowity chmurą dymu z ponownie zapalonego cygara, nie czuje tego zapachu, bo był nieprzyjemny.
- Grzeją- rzekł Garvey.
- Na to wygląda - odparł Jerry, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego działa ogrzewanie. Może Wydział Inżynieryjny od czasu do czasu uruchamiał sieć, żeby się nie zastała. Czy w takim razie gdzieś w trzewiach budynku byli robotnicy? Może Garvey rzeczywiście słyszał jakieś głosy? Jerry przygotował sobie w duchu wyjaśnienie na wypadek spotkania z nimi.
- Oto baseny - rzekł i pociągnął do siebie jedno skrzydło drzwi. Świetlik był tu jeszcze brudniejszy od tych w głównym korytarzu i do środka wpadało bardzo nikłe światło. Jednak Garvey się nie zrażał. Przestąpił próg i podszedł do brzegu basenu. Niewiele było widać, bo wszystko pokrywała wieloletnia pleśń. Na dnie ledwo majaczył się pod glonami jakiś wzór na kafelkach. Z dołu patrzyło na nich bezmyślne rybie oko.
- Zawsze bałem się wody - powiedział z namysłem Garvey wpatrując się w pusty basen. - Nie wiem, skąd się to u mnie wzięło.
- Może jakieś wspomnienie z dzieciństwa? - zaryzykował Jerry.
- Chyba nie - odparł Garvey. - Moja żona mówi, że chodzi o łono.
- O łono?
- Mówi, że nie lubiłem tam pływać - odpowiedział uśmiechając się.
Poprzez pustą przestrzeń basenu dobiegł ich krótki dźwięk, jakby coś spadło. Garvey znieruchomiał.
- Słyszał pan? - rzekł. - Ktoś tam jest. - Głos mu się nagle podniósł o oktawę.
- Szczury - odparł Jeny.
Wolałby raczej uniknąć spotkania z inżynierami, bo mogły paść trudne pytania.
- Latarka! - zażądał Garvey, wyrywając ją Jerry'emu z ręki. Skierował snop światła na przeciwległą ścianę, by spenetrować rząd przebieralni i otwarte drzwi. Nic się nie poruszyło.
- Nie lubię szkodników... - powiedział Garvey.
- Budynek jest zaniedbany - odparł Jerry.
- ...szczególnie rodzaju ludzkiego. - Garvey wcisnął latarkę z powrotem w dłoń Jerry'ego. - Mam wrogów, Coloqhoun. No ale zebrał pan o mnie informacje, prawda? Wie pan, że nie jestem czysty jak łza. - Zaniepokojenie Garveya głosami, które wydawało mu się, że słyszy, zostało wreszcie wyjaśnione. Nie obawiał się szczurów, ale ciężkich obrażeń ciała. - Chyba już pójdę - powiedział. - Proszę pokazać mi drugi basen i wychodzimy.
- Jasne.
Jerry tak samo chciał wyjść jak jego gość. Od tego wydarzenia zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco. Pocił się już obficie. Bolały go zatoki. Zaprowadził Garveya pod drzwi hali większego basenu i pociągnął za jedno ich skrzydło. Drzwi nie ustąpiły.
- Jakiś problem?
- Chyba są zamknięte od wewnątrz.
- Jest inne wejście?
- Chyba tak. Mam obejść basen? Garvey zerknął na zegarek.
- Dwie minuty - powiedział. - Jestem umówiony. Garvey patrzył, jak Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu poprzedzany chwiejnym blaskiem latarki. Nie podobał mu się ten facet. Był zbyt gładko ogolony i nosił włoskie buty. Ale jego pomysł miał pewne walory. Garveyowi odpowiadał ten obiekt, trafiła mu do gustu jednolitość stylu, trywialność wystroju. W przeciwieństwie do wielu ludzi miał zaufanie do instytucji: szpitali, szkół, nawet więzień. Trąciły porządkiem społecznym, uspokajały tę część jego osobowości, która bała się chaosu. Lepszy już świat zbyt dobrze zorganizowany niż zorganizowany niewystarczająco.
Znów zgasło mu cygaro. Włożył je między zęby i zapalił zapałkę. Gdy przygasał jej gwałtowny blask, Garvey kątem oka spostrzegł w korytarzu przed sobą niewyraźną sylwetkę przyglądającej się mu nagiej dziewczyny. Widział ją tylko przez ułamek sekundy, ale kiedy zapałka wypadła mu z palców i zabrakło światła, zobaczył tę postać dokładnie oczyma duszy. Dziewczyna była młoda - najwyżej piętnastka - i miała pełne ciało. Pot na skórze przydał jej takiej zmysłowości, że wyglądała, jakby wyszła z jego snów. Odrzucił nieświeże cygaro, nerwowo znalazł następną zapałkę i zapalił ją, ale podczas tych kilku sekund ciemności dziecięca piękność zniknęła, zostawiając tylko powiew słodkiego zapachu swego ciała.
- Mała? - odezwał się.
Nagość i zaskoczenie w oczach dziewczyny sprawiły, że Garvey jej zapragnął.
-Mała?
Płomyk drugiej zapałki oświetlił tylko kilka metrów korytarza.
- Jesteś tam?
Pomyślał, że nie mogła odejść daleko. Zapaliwszy trzecią zapałkę poszedł jej szukać. Zrobił jedynie kilka kroków, gdy usłyszał kogoś za sobą. Odwrócił się. Latarka oświetliła jego strach. To tylko Włoskie Buty.
- Nie ma drugiego wejścia.
- Nie musi mnie pan oślepiać - rzekł Garvey. Snop światła opadł.
- Przepraszam.
- Tutaj ktoś jest, Coloqhoun. Dziewczyna.
- Dziewczyna?
- Może wiesz pan coś o tym?
- Nie.
- Była nagusieńka. Stała trzy, najwyżej cztery metry ode mnie. Jerry spojrzał w zdumieniu na Garveya. Czy cierpi na urojenia seksualne?
- Mówię, że widziałem dziewczynę - upierał się Garvey, choć nie spotkał się z zaprzeczeniem. - Gdyby pan nie nadszedł, dogoniłbym ją, - Rzucił okiem za siebie. - Niech pan poświeci tam.
Jerry skierował światło latarki na labirynt korytarzy. Żadnego śladu życia.
- Cholera - powiedział Garvey z prawdziwym żalem. Spojrzał na Jerry'ego. - No dobra, wynosimy się stąd w diabły. Gdy rozstawali się na schodach, rzekł:
- Jestem zainteresowany. Są tu pewne możliwości. Co z planem budynku?
- Nie mam go, ale mogę zdobyć.
- Dobrze. - Garvey zapalał nowe cygaro. - I proszę mi przysłać bardziej szczegółową ofertę. Wtedy znów pogadamy.
Zdobycie planu Zespołu Basenów od wtyczki w Wydziale Architektury wymagało sporej łapówki, ale Jerry w końcu go miał. Na papierze kompleks też wyglądał jak labirynt. I tak jak w najlepszych labiryntach, w układzie pryszniców, łaźni i przebieralni nie było z pozoru porządku. Obaliła ten pogląd Carole.
- Co to jest? - spytała go, gdy ślęczał wieczorem nad planem. Spędzili w jego mieszkaniu cztery czy pięć godzin - godzin wolnych od kłótni i nieprzyjemnej atmosfery, która ostatnio kładła się chmurą na spędzanym wspólnie czasie.
- Plan Basenów przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?
- Dziękuję, nie.
Przyglądała się rysunkowi, a Jeny wstał, żeby sobie dolać.
- Chyba dobiję targu z Garveyem.
- Będziesz z nim robić interesy, tak?
- Mówisz to w taki sposób, jakbym był handlarzem żywym towarem. Facet ma pieniądze.
- Brudne pieniądze.
- Co znaczy trochę brudu między przyjaciółmi? Spojrzała na niego lodowatym wzrokiem, a Jeny zapragnął cofnąć ostatnie dziesięć sekund i wymazać swoją uwagę.
- Bardzo chcę, żeby ta transakcja doszła do skutku - powiedział siadając naprzeciw Carole na sofie, ze szklaneczką w dłoni. Plan leżał rozpostarty na niskim stoliku między nimi. - Bardzo chcę, żeby chociaż raz coś mi wyszło.
Jej spojrzenie pozostało nieubłagane.
- Ja po prostu uważam, że Garvey i jemu podobni sprowadzają kłopoty - rzekła. - Nie obchodzi mnie, ile on ma pieniędzy. To typ spod ciemnej gwiazdy. Jeny.
- Więc powinienem ze wszystkiego zrezygnować, tak? Tego ode mnie oczekujesz? - Już kilkanaście razy sprzeczali się o to w ciągu ostatnich paru tygodni. - Twoim zdaniem powinienem zapomnieć o ciężkiej pracy, jaką włożyłem w ten projekt i dodać to fiasko do wszystkich pozostałych?
- Nie musisz krzyczeć.
- Ja nie krzyczę!
Wzruszyła ramionami.
- Dobrze - powiedziała cicho. - Nie krzyczysz.
-Jezu!
Znów pochyliła się nad planem. Obserwował j ą znad szklaneczki - ślizgał się spojrzeniem po jej delikatnych blond włosach i przedziałku na środku głowy. Pomyślał, że nie umieją ze sobą. rozmawiać. Po raz kolejny nie udało im się znaleźć wspólnego języka, a bez tego żadna wymiana poglądów nie była możliwa. I nie tylko w tej sprawie - w pięćdziesięciu innych. Myśli krążące pod delikatną skórą głowy Carole stanowiły dla niego tajemnicę. A jego myśli były prawdopodobnie tajemnicą dla niej.
- To spirala - odezwała się.
- Co ma być spiralą?
- Baseny. Są zaprojektowane jako spirala. Zobacz.
Wstał, żeby spojrzeć na plan z góry, a Carole powiodła po korytarzach palcem. Miała rację. Chociaż wymogi budowlane zamazały klarowność wzoru, w labirynt korytarzy i pomieszczeń naprawdę została wpisana nieregularna spirala. Palec Carole zataczał coraz ciaśniejsze kręgi. W końcu spoczął na większym basenie, tym zamkniętym. Jeny wpatrywał się w plan w milczeniu. Wiedział, że gdyby mu nie powiedziała, mógłby patrzeć na niego przez tydzień i w ogóle nie dostrzec ukrytej struktury.
Carole postanowiła, że nie zostanie na noc. Próbowała wyjaśnić przy drzwiach, że to nie dlatego, że wszystko między nimi się skończyło, tylko że zbyt sobie ceni ich intymność, by używać jej jako bandaża. Prawie zrozumiał, o co jej chodzi - ona też widziała w nich zranione -zwierzęta. Przynajmniej mieli wspólne życie metaforyczne.
Przyzwyczaił się do samotnego spania. Właściwie wolał być sam w łóżku, niż dzielić je z kimś, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chciał, żeby z nim została. Nie musiała to być nawet ona, wystarczyłby ktokolwiek. Czuł się niespokojny bez powodu, jak dziecko. Gdy nadchodził sen, zaraz od niego uciekał, jakby bał się śnienia.
Wstał przed świtem, mając już dość tego żałosnego przeskakiwania ze snu w jawę i z powrotem. Zziębnięty, zawinął się w szlafrok i zrobił sobie herbaty. Plan ciągle leżał na stoliku, na którym zostawili go wieczorem. Popijając ciepły, słodki napar stał nad rysunkiem i rozmyślał. Teraz, kiedy Carole pokazała mu spiralę, mimo natłoku innych szczegółów wymagających jego uwagi potrafił się skupić jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie, że chaos labiryntu był jedynie pozorem. Spirala uwięziła jego wzrok i uwiodła go; wędrował spojrzeniem po jej bezlitosnych zwojach, w kółko i w kółko, coraz ciaśniej - ale dokąd? Do zamkniętego basenu.
Wypił herbatę i wrócił do łóżka. Tym razem zmęczenie wzięło górę nad nerwami i nareszcie spłynął na niego sen. Obudziła go piętnaście po siódmej Carole, dzwoniąc przed wyjściem do pracy z przeprosinami za zeszły wieczór.
- Nie chcę, żeby wszystko się między nami popsuło, Jeny. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy.
Nie znosił rozmów o miłości rano. To, co o północy wydawało się romantyczne, nad ranem uderzało go śmiesznością, Odpowiedział na wynurzenia Carole jak tylko potrafił najlepiej i umówił się z nią na wieczór. Potem wrócił do poduszki.
Zaledwie przez kwadrans, jaki upłynął od opuszczenia Basenów, Ezra Garvey nie myślał o dziewczynie, która mignęła mu w korytarzu. Jej twarz wracała do niego w czasie kolacji z żoną i w chwilach spędzanych z kochanką Twarz tak nieskrępowana, tak jaśniejąca obietnicami.
Garvey uważał się za kobieciarza. W przeciwieństwie do podobnych sobie potentatów, którzy opłacali swe małżonki, by nie przeszkadzały wtedy, kiedy były niepotrzebne, Garvey lubił towarzystwo przedstawicielek płci przeciwnej; lubił ich głosy, perfumy, śmiech. Czerpał przyjemność z ich bliskości i niewiele znał w tym ograniczeń. Otaczał się kobietami, gotów zawsze wydać na nie fortunę. Gdy więc wrócił tego ranka na Leopold Road, marynarkę miał obciążoną pieniędzmi i kosztownymi drobiazgami.
Przechodnie na ulicy zanadto byli zajęci ochroną swych głów (od świtu padała zimna, jednostajna mżawka), by zauważyć mężczyznę stojącego na schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad kłódką Chandaman był ekspertem w sprawach zamków. Kłódka otworzyła się z trzaskiem po kilku sekundach. Garvey opuścił parasol i wśliznął się do westybulu.
- Zaczekaj tutaj - polecił Chandamanowi. - I zamknij drzwi.
- Tak jest, sir.
- Jeśli będę cię potrzebował, zawołam. Masz latarkę?
Chandaman wyciągnął latarkę z kieszeni. Garvey wziął ją do ręki, zapalił i zniknął w korytarzu. Albo na zewnątrz było znacznie zimniej niż przedwczoraj, albo w środku -jeszcze goręcej. Rozpiął marynarkę i rozluźnił mocno zawiązany krawat. Z przyjemnością powitał rozgrzane powietrze, przypominające mu o lśniącej skórze dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szedł korytarzem rozchlapując światło latarki na kafelkach. Zawsze miał dobry zmysł kierunku, toteż w krótkim czasie znalazł drogę do miejsca, gdzie spotkał dziewczynę. Stanął bez ruchu i nasłuchiwał.
Garvey nawykł do oglądania się za siebie. Przez całe swe dorosłe życie, czy to w więzieniu, czy na wolności, musiał uważać na czających się z tyłu morderców. Ta nieustanna czujność uwrażliwiła go na najmniejszy ślad ludzkiej obecności. Dźwięki, jakie ktoś inny mógłby zignorować, w jego uszach dzwoniły ostrzegawczo. Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w łaźniach, cisza w każdym zakamarku budynku. A jednak wiedział, że nie jest sam. Gdy zawodziło pięć zmysłów, szósty - należący może bardziej do drzemiącego w nim zwierzęcia niż eleganckiego bywalca, jakiego zdradzał jego kosztowny garnitur - wyczuwał wszystko. Ta zdolność wiele razy uratowała mu życie. Miał nadzieję, że teraz zaprowadzi go w ramiona piękności.
Zdał się na instynkt. Zgasił latarkę i wodząc rękoma po ścianie, ruszył korytarzem, z którego poprzednio wyszła dziewczyna. Obecność jego ofiary dręczyła go. Podejrzewał, że znajduje się zaledwie za ścianą, idąc równo z nim jakimś ukrytym przejściem, do którego nie miał dostępu. Ta myśl sprawiała mu przyjemność. Ona i on, sami w tym spotniałym labiryncie, prowadząc grę, która - co wiedzieli oboje - musi skończyć się schwytaniem dziewczyny. Poruszał się ostrożnie, a jego puls na szyi, przegubie dłoni i w kroczu odmierzał sekundy pościgu. Krzyżyk przykleił mu się do mostka.
W końcu korytarz rozdzielił się. Garvey przystanął. Światło było tu bardzo nikłe i wypełniało tunele zwodniczym blaskiem. Nie można było ocenić odległości. Ufając jednak swemu instynktowi skręcił w lewo. Prawie od razu natknął się na drzwi. Były otwarte, więc wszedł do sporego pomieszczenia, a przynajmniej tak wnosił z przytłumionego odgłosu własnych kroków. Znów stanął w bezruchu. Tym razem jego wytężony słuch wyłowił jakiś dźwięk. Po drugiej stronie pomieszczenia miękkie stąpanie bosych stóp po kafelkach. To jego wyobraźnia, czy naprawdę błysnęła mu dziewczyna o ciele wyrzeźbionym z mroku, jaśniejszym od otaczającej ciemności i gładszym? Tak, to ona. Prawie ją zawołał, ale powstrzymał się. Zamiast tego podjął milczący pościg, gotów z ochotą stosować się do jej reguł gry tak długo, jak długo by ją to bawiło. Przeszedł przez pomieszczenie i mijając kolejne drzwi, znalazł się w innym korytarzu. Powietrze było tu o wiele cieplejsze niż gdzie indziej w budynku, lepkie i przymilne. Na chwilę za gardło ścisnął go niepokój: tak chętnie wkładając głowę w tę ciepłą pętlę, lekceważył wszelkie życiowe zasady autokraty. To mogła być pułapka -dziewczyna, pościg... Za następnym rogiem mogło nie być już ani piersi, ani piękna, tylko nóż godzący w serce. A jednak wiedział, że tak nie jest, wiedział, że kroki przed nim są krokami lekkiej i gibkiej kobiety, że gorąco, które wywoływało u niego wciąż nowe fale potu, to klimat dobry akurat dla istoty zwiewnej i biernej. W takim upale nie mógłby zachować się żaden nóż: ostrze by zmiękło, ambicja poszłaby w niepamięć. Był zatem bezpieczny.
Odgłos kroków umilkł, więc on też stanął. Skądś padało światło, choć nie było widać jego źródła. Garvey oblizał słone wargi i ruszył do przodu. Czuł pod palcami wodę pokrywającą kafelki, podłoga również była śliska. Z każdą chwilą rosło w nim oczekiwanie.
Robiło się coraz jaśniej. Nie był to blask dnia - słonce nie docierało do tego sanktuarium. Garveyowi światło to przywodziło raczej na myśl blask księżyca - miękki, ulotny - choć i on nie mógł mieć tu dostępu. W każdym razie dzięki niemu Garvey zobaczył tę dziewczynę, a raczej: jakąś dziewczynę, bo nie była to ta sama, którą widział dwa dni wcześniej. Była również naga i młoda, ale zupełnie inna. Zanim uciekła przed nim i zniknęła za zakrętem korytarza, napotkał jej wzrok. Zaintrygowanie dodało teraz pościgowi pikanterii: niejedna, lecz dwie dziewczyny mieszkały w tym tajemniczym miejscu. Dlaczego?
Obejrzał się za siebie, chcąc sprawdzić, czy gdyby chciał się wycofać, droga ucieczki jest wolna, ale jego pamięć, zamroczona wonnym powietrzem, odmówiła odtworzenia jasnego obrazu trasy, którą przyszedł. Ukłucie niepokoju ostudziło nieco jego uniesienie, ale nie poddał się rozterce - szedł dalej. Podążył za dziewczyną do końca korytarza i skręcił za nią w lewo. Po chwili korytarz znów załamywał się w lewo - dziewczyna właśnie znikała za rogiem. Niejasno zdając sobie sprawę, że zakręty stają się coraz częstsze, Garvey zmierzał tam, gdzie go prowadziła. Dyszał przy tym z wysiłku w parnym powietrzu.
Nagle, gdy wyszedł zza ostatniego zakrętu, uderzyło go w twarz powietrze tak gorące, że prawie nie mógł oddychać. Znalazł się w małym, skąpo oświetlonym pomieszczeniu. Rozpiął górne guziki koszuli. Na grzbietach dłoni wystąpiły mu żyły jak postronki; zdawał sobie sprawę, z jakim wysiłkiem pracują jego płuca i serce. Z ulgą zobaczył, że tu pościg się kończy. Parę metrów dalej dziewczyna stała odwrócona do niego tyłem. Na widok jej gładkich pleców i rozkosznych pośladków klaustrofobia opuściła go.
- Dziewczyno... - wydyszał. - Aleś mnie przegoniła po tych korytarzach.
...
ssonja