Bellow Saul Korzystaj z dnia.doc

(478 KB) Pobierz
Korzystaj z dnia

Saul Bellow

Korzystaj z dnia

 

 

Tłumaczył Andrzej Nowicki

Tytuł oryginału angielskiego Seize the Day

Wydanie oryginalne 1951

Wydanie polskie 1978

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Jeżeli chodzi o ukrywanie swych zmartwień i kłopotów, Tommy Wilhelm robił to nie gorzej od innych. Tak przynajmniej myślał, a istniały pewne dane na poparcie jego przekonania. Był kiedyś aktorem - no, niezupełnie aktorem, statystą - i wiedział, jak się powinno udawać. Palił również cygara, a gdy człowiek pali cygaro i jest przy tym w kapeluszu na głowie, ma ten plus, że trudniej poznać, co czuje. Zjeżdżał z dwudziestego trzeciego piętra na mezzanin do holu, by zabrać przed śniadaniem swoją pocztę, i uważał, raczej miał nadzieję, że wygląda możliwie. Pozostała mu już tylko nadzieja, bo niewiele więcej mógł zrobić, niż w tym celu zrobił. Spodziewał się, że na czternastym piętrze ojciec wsiądzie do windy; często spotykali się o tej porze w drodze na śniadanie. Jeśli martwił się swym wyglądem, to głównie ze względu na ojca. Ale winda nie przystanęła na czternastym piętrze i zapadała niżej i niżej. W końcu rozwarły się bezszelestnie drzwi, a szeroki, ciemnoczerwony, szorstki dywan podpłynął do stóp Wilhelma. Bliżej windy hol był ciemny, zaspany. Zasłony, niby żagle, nie dopuszczały słońca, ale trzy wysokie, wąskie okna były otwarte i Wilhelm dostrzegł w niebieskim powietrzu gołębia siadającego na potężnym łańcuchu, który trzymał daszek zwisający nad kinem. Przez moment słyszał mocne uderzenia skrzydeł.

Większość gości hotelu „Gloriana" przekroczyła wiek emerytalny. Wzdłuż Broadwayu, przy ulicach Siedemdziesiątej, Osiemdziesiątej i Dziewięćdziesiątej mieszka większość ogromnej liczby starych mężczyzn i kobiet, żyjących w Nowym Jorku. Jeśli pogoda nie jest zbyt wilgotna i chłodna, zapełniają ławki na małych, ogrodzonych skwerach i przy kratach kolejki podziemnej, między placem Verdiego a Uniwersytetem Columbia, zaludniają sklepy, kafeterie, tanie magazyny wielobranżowe, herbaciarnie, ciastkarnie, salony kosmetyczne, czytelnie i kluby. Wilhelm czuł się nie na miejscu wśród tych starych ludzi z hotelu „Gloriana". Był stosunkowo młody, około czterdziestki, wielki, o włosach blond, szeroki w ramionach; plecy miał barczyste i krzepkie, może nieco zbyt przygarbione. Po śniadaniu ci starzy hotelowi goście rozsiadali się w zielonych, krytych skórą fotelach, gawędzili i przeglądali pisma, nie mieli nic do roboty, przeczekiwali dzień. A Wilhelm, przywykły do aktywnego życia, lubił energicznie wkraczać w poranek. Od kilku miesięcy, właśnie dlatego że nie miał stałego zajęcia, trzymało go moralnie to, że wcześnie wstawał; o ósmej już ogolony zjawiał się w holu. Kupował dzienniki i cygara, wypijał jedną lub dwie szklaneczki coca-coli i szedł na śniadanie z ojcem. A po śniadaniu - wyjść, wyjść, wyjść za interesami. Funkcja wychodzenia stała się najważniejszym z tych interesów. Lecz dziś uświadomił sobie, że tak dłużej trwać nie może, i ogarnął go strach. Zrozumiał, że ten jego tryb życia niebawem się załamie, przeczuwał oczekujące go jakieś wielkie zmartwienie, dawno przewidywane, choć nie całkiem dotąd sprecyzowane. Stanie się to jeszcze przed wieczorem, wiedział dobrze.

Ale nie zmienił codziennej kolejności swych zajęć i przeszedł przez hol.

Rubin, sprzedawca w kiosku z gazetami, miał chore oczy. Może nawet i dobrze widział, ale jego oczy były bez wyrazu, powieki pomarszczone w kącikach. Ubierał się dobrze. Nie było to konieczne - większość czasu spędzał za ladą - ale ubierał się bardzo dobrze. Nosił porządny, brązowy garnitur; mankiety koszuli ściśle opinały wąskie przeguby jego rąk. Na szyi krawat a la Countess Mara. Wilhelm podszedł, lecz Rubin go nie zauważył. Spoglądał marząco na hotel „Ansonia", który znajdował się o parę bloków dalej, widoczny z jego kąta. „Ansonię", ważny punkt w najbliższym sąsiedztwie, budował Stanford White. Gmach ten wyglądał jak barokowy pałac przeniesiony z Pragi czy Monachium, stokrotnie powiększony, z wieżami, kopułami, potężnymi wzdęciami i baniami z metalu, które zzieleniały od słoty, z żelaznymi ozdobami i girlandami, gęsto obsadzony antenami telewizyjnymi na okrągłych wierzchołkach. Zależnie od pogody wyglądał niby zrobiony z marmuru lub z morskiej wody; we mgle czarny jak z łupku; biały jak z wapna w świetle słońca. Tego ranka zdawał się własnym odbiciem w głębokiej wodzie - biały i kłębiasty powyżej jej poziomu, przepaścisty i wykoślawiony poniżej. Obaj patrzyli na tę budowlę.

- Pański ojciec już przy śniadaniu - odezwał się po chwili Rubin.

- Już? Dziś wcześniej ode mnie?

- Ma pan fantastyczną koszulę - powiedział Rubin. - Od Saksa?

- Nie, od Jacka Fagmana, z Chicago.

Gdy Wilhelm marszczył czoło, wyglądało to zabawnie, nawet gdy sam był czymś szczerze zmartwiony. Wyraz jego twarzy zmieniał się spokojnie, jakby bez zbytniego pośpiechu, co sprawiało przyjemne wrażenie. Zrobił krok do tyłu, udając, że się odsuwa, by lepiej obejrzeć swoją koszulę. Jego spojrzenie było kpiące, komentarz do własnego niedbalstwa. Lubił nosić dobre rzeczy, ale cokolwiek włożył, jakoś nie pasowało do reszty. Zaśmiał się, trochę przy tym zasapał; miał drobne zęby; policzki, gdy się śmiał i dyszał, stały się okrągłe i wyglądał teraz bardzo młodo na swoje lata. W dawnych czasach, kiedy był świeżo upieczonym- studentem i nosił futrzany płaszcz i czapkę na jasnych włosach, ojciec mawiał, że choć zbyt duży i wyrośnięty, jest czarusiem, na co każdy się daje złapać. Do dziś zachował wiele wdzięku.

- Lubię kolor gołębioszary - powiedział w swój przyjazny, życzliwy sposób. - Nie wolno jej samemu prać. Trzeba oddawać do prania. Ale-wtedy nie pachnie tak ładnie; dobra koszula, przyznaję. Zapłaciłem coś szesnaście czy osiemnaście dolarów.

Wilhelm nie kupił tej koszuli; dostał ją od swego szefa - dawnego szefa, z którym mu się nie powiodło. Ale po co miał opowiadać Rubinowi tę całą historię. Chociaż może Rubin wiedział, Rubin był takim człowiekiem, co to wie, wie i wie. Wilhelm też wiedział dużo o Rubinie, na przykład o żonie Rubina, o jego interesikach i zdrowiu. Ale o tym wszystkim nie wolno było nawet napomknąć i wielki ciężar niedopowiedzianego zostawiał ,im niewiele tematów do rozmowy, - Świetnie pan dziś wygląda - rzekł Rubin.

- Naprawdę? Tak pan uważa? - ucieszył się Wilhelm. Sam nie mógł w to uwierzyć. Widział swoje odbicie w oszklonej szafce pełnej pudełek z cygarami, wśród wielkich pieczęci, czerpanego papieru z wytłaczanymi w złocie portretami sławnych mężów na banderolach - Garcii, Edwarda Siódmego, Cyrusa. Należało uwzględnić ciemność holu i zniekształcenie odbicia w szybie, ale mimo to nie uważał, że wygląda zbyt dobrze. Szeroka zmarszczka, jak wszystko obejmujący nawias, wyryta na czole, wgłębienia między brwiami, brązowe smugi na twarzy. Zaczynało go nawet trochę bawić mroczne odbicie własnych marzących, skłopotanych, łaknących oczu i nosa, i warg. Jasnowłosy hipopotam - tak siebie widział. Ta duża, okrągła twarz, szerokie, czerwono kwitnące usta, pieńki zębów. A także kapelusz, no i cygaro. „Powinienem ciężko pracować całe życie - pomyślał. - Ciężka, solidna praca, która wyciska człowieka bez reszty i po której dobrze się śpi. Powinienem dawać z siebie wszystko, całą energię, do końca, czułbym się lepiej. Zamiast tego wciąż musiałem się wybijać - i wciąż jeszcze muszę".

Niby mnóstwo wysiłku, ale nie to samo, co ciężko pracować, prawda? A jeżeli jako młody człowiek źle wystartował, to przez tę właśnie twarz. Był taki okres na początku lat trzydziestych, kiedy uważano, że uda się go wyląnsować na aktora filmowego, taki był wówczas przystojny; pojechał nawet do Hollywood. Tam przez siedem lat uparcie zabiegał, by dostać jakąś rolę. Na długo przedtem rozwiały się jego ambicje czy złudzenia, ale duma, a może lenistwo, sprawiła, że został w Kalifornii. Zaczął się w końcu zajmować czymś innym, lecz te siedem lat zmarnowanych wysiłków doprowadziło do tego, że nie nadawał się już do stałej pracy zawodowej czy do robienia interesów; a potem było już zbyt późno na zdobycie jakiegoś stanowiska. Dojrzewał powoli, potem stracił grunt pod nogami, nie miał okazji spożytkowania swej energii i w końcu uznał, że właśnie jego energia najwięcej mu przyniosła szkody.

- Nie zauważyłem pana wczoraj przy remiku - rzekł Rubin.

- Nie miałem czasu. Jak szła gra?

W ciągu ostatnich paru tygodni Wilhelm prawie co wieczór grywał w rummy, ale wczoraj doszedł do wniosku, że nie może sobie pozwolić na dalsze przegrywanie. Nigdy nie wygrał. Ani razu. Choć niewiele to kosztuje, zysku nie przynosi, prawda? Bo jednak kosztuje. Znudziło go, że przegrywa, znudziło towarzystwo, więc poszedł sam do kina.

- O - ciągnął Rubin - dobrze szła gra. Carl robił z siebie idiotę, wrzeszczał na wszystkich. Tym razem doktor Tamkin mu nie przepuścił. I wygarnął wszystko. Psychologicznie.

- Co mu powiedział ?, - Nie umiem powtórzyć dokładnie. Kto by umiał? Sam pan wie, jak Tamkin gada. „Trybunę" dla pana? - zapytał Rubin. - Nie zajrzy pan, jakie były notowania przed zamknięciem giełdy?

- Po co mi to? Znam wczorajsze ceny z trzeciej po południu - odparł Wilhelm. - Ale daj pan „Trybunę".

Uniósł ramię, by sięgnąć do kieszeni marynarki. Przypomniał sobie, że wrzucił jakieś drobne między pudełeczka z pigułkami, zgniecione niedopałki i ciasno skręcone kawałki celofanu z opakowań, których używał jako wykałaczek.

- Nie wygląda to wszystko dobrze - stwierdził Rubin. Pragnął prowadzić lekką, towarzyską rozmowę, ale jego głos był zbyt jednostajny, a przygaszone i przymknięte oczy zwracały się w inną stronę. Nie chciał też słuchać. Było mu obojętne. Może już zresztą wiedział, będąc człowiekiem, który wszystko wie.

Nie, nie wyglądało dobrze. Wilhelm zawarł trzy transakcje na smalec. On i doktor Tamkin wspólnie kupili te akcje cztery dni temu po 12,96, a tu od razu cena zaczęła spadać i dalej spada. Na pewno jeszcze dziś rano znajdzie wśród swej poczty wezwanie do zwiększenia zabezpieczenia. Każdego dnia coś takiego przychodzi.

Wciągnął go w to doktor Tamkin, psycholog. Tamkin mieszkał w „Glorianie" i grywał w remika.

Przekonał Wilhelma, że można spekulować na giełdzie towarowej korzystając z usług miejskiej filii jednego z solidnych domów bankowych z Wall Street, bez wpłacania całego zabezpieczenia, jak tego wymagają przepisy. Decyzję pozostawiono kierownikowi oddziału. Jeśli kogoś znał - a wszyscy managerowie oddziałów bankowych znali Tam-kina - mógł zezwolić na dokonywanie krótkoterminowych transakcji. Trzeba było tylko otworzyć sobie małe konto bankowe.

- Cała tajemnica tego typu spekulacji - tłumaczył mu Tamkin - polega na przytomności umysłu. Trzeba szybko działać, kupować i sprzedawać, sprzedawać i znowu kupować. Byle szybko! Podejść do okienka i we właściwym momencie posłać depeszę do Chicago. Uderzyć i znowu uderzyć. I wycofać się jeszcze tego samego dnia. Wówczas w mgnieniu oka obraca się cyframi rzędu piętnastu, dwudziestu tysięcy dolarów, w fasoli, kawie, kukurydzy, skórach, pszenicy, bawełnie.

Widać było, że doktor zna rynek. Inaczej nie mógłby wyjaśnić tego tak prosto.

- Ludzie wpadają, bo są zbyt łapczywi i nie potrafią się wycofać, gdy ceny zaczynają iść w górę. Grają na giełdzie, ja też gram, ale robię to w sposób naukowy. Tu nie wolno zgadywać. Zarobić na paru punktach zwyżki i wycofać się. Na litość boską! - zapalał się doktor Tamkin, który miał wyłupiaste oczy, łysą czaszkę i opadającą dolną wargę. - Czyś nigdy nie zastanawiał się, ile forsy można zarobić na giełdzie?

Wilhelm słuchał tych wywodów raczej w ponurym nastroju, ale nagłe wybuchnął swym zasapanym śmiechem i wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił.

- Czy się nad tym zastanawiałem? - powiedział. - A jak myślisz? Każdy wie, co było zaraz po roku dwudziestym ósmym i dziewiątym i jak to dalej narasta. Każdy zna raport Fulbrighta. We wszystkim są pieniądze. Każdy je zbija. Pieniądze są... są...

- Więc czy można siedzieć z założonymi rękami, jeśli tak się dzieje? - zapytał doktor Tamkin. - Wyznam, że ja nie mogę! Wciąż myślę o ludziach, którzy, zbijają fortuny tylko dlatego, że mają te parę dolarów do puszczenia w ruch. Brak im rozumu, nie mają talentu - nic, tylko te trochę dolarów ekstra, które przynoszą im coraz więcej dolarów. Myśl o tym męczy mnie i niszczy, stałem się niespokojny, nerwowy, jeszcze jak nerwowy! Nie mogę już nawet wykonywać mojego zawodu. Tyle dokoła pieniędzy, nie wolno być idiotą, trzeba je zgarniać jak inni. Znam facetów, którzy zbijają' pięć, dziesięć tysięcy miesięcznie i niby nic nie robią, tylko szwendają się tu i tam. Na przykład taki jeden z hotelu „Pierre". Dla niego to nic zamówić skrzynkę szampana do lunchu. Albo inny z Central Park South... Szkoda gadać. Ci ludzie zbijają miliony. Mają sprytnych adwokatów, którzy wyciągną ich z podatków, są na to tysiące sposobów.

- A ja właśnie wpadłem - wtrącił Wilhelm. - Moja żona odmówiła podpisania łącznego zeznania o dochodzie. Jeden niezły rok, łupnęli mi trzydzieści, dwa procent i leżę. A co mówić o złych łatach?

- Biznesmeni nami rządzą - stwierdził doktor Tamkin. - Bądź pewny, że ci ludzie, którzy zarabiają pięć tysięcy tygodniowo...

- Ja nie żądam takich pieniędzy - powiedział Wilhelm. - Ale żebym tak mógł sobie zabezpieczyć stały, niewielki dochód. Nie, niedużo, nie potrzeba mi wiele. Ale muszę mieć teraz około... Byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś mógł mi wskazać, jak to się robi.

- Ależ oczywiście! Siedzę w tym. Mogę ci pokazać wykaz moich wpływów. A poza wszystkim zgadzam się w zupełności z twoim podejściem. Nie chcesz się zarazić gorączką robienia pieniędzy. To budzi w człowieku wrogie uczucia, niezdrowe żądze. Sam możesz się przekonać, do czego to tych ludzi doprowadza. Idą na giełdę z chęcią mordu w sercu.

- Słyszałem, jak ktoś kiedyś powiedział, że człowiek nie jest lepszy od tego, co kocha - przypomniał sobie Wilhelm.

- Otóż to, właśnie to - zgodził się Tamkin. - Nie trzeba tak postępować, jak oni. Należy podchodzić do sprawy chłodno i racjonalnie, jednym słowem, psychologicznie.

Ojciec Wilhelma, stary doktor Adler, żył w zupełnie innym świecie niż jego syn, niemniej ostrzegł go kiedyś przed doktorem Tamkinem. Raczej zdawkowo - był bardzo wyrozumiałym starszym panem - powiedział: - Wydaje mi się, Wilky, że ty coś zanadto słuchasz tego, co ten Tamkin plecie! Owszem, on jest dosyć interesujący w rozmowie.

Bez wątpienia. Myślę, że to człowiek raczej pospolity, chociaż umie mówić przekonywająco. Ale nie wiem, do jakiego stopnia można na nim polegać.

Wilhelm czul się urażony,, że ojciec, mówiąc z nim, zawsze odcinał się od jego życiowych problemów. Doktor Adler lubił uchodzić za człowieka przystępnego. Przystępny! Jego własny syn, jego jeden jedyny syn nie mógł mu niczego wyznać otwarcie; nie mógł wobec niego ulżyć swemu sercu. „Nie zbliżyłbym się tak do Tamkina - myślał - gdybym mógł zwrócić się do ojca. Tamkin mi przynajmniej współczuł, starał się podać mi pomocną dłoń, podczas gdy ojciec chce mieć jedynie święty spokój','.

Stary doktor Adler wycofał się z praktyki; miał spory majątek i mógłby pomagać synowi. Niedawno Wilhelm oświadczył mu: - Ojcze, tak się złożyło, że źle mi teraz idzie. Przykro mi, lecz muszę o tym z tobą mówić. Wołałbym, żeby było inaczej. Ale tak to jest. A ponieważ tak jest... Co robić, tato... źle mi się powodzi.

Inny ojciec rozumiałby, jak trudno przychodzi podobne wyznanie - tyle życiowego pecha, męki, udręczeń i klęsk. Starał się naśladować sposób mówienia ojca, żeby to, co ma mu do powiedzenia, brzmiało kulturalnie, było przyciszone i w dobrym guście. Ale doktor milczał. Tylko kiwał głową. Równie obojętnie przyjąłby wiadomość, że miasto Seattle leży niedaleko Puget Sound lub że drużyny Giantów i Dodgerów rozegrały mecz baseballowy w nocy, tak mało go to obchodziło w jego czerstwej, pogodnej, dobrodusznej starości. Zachowywał się w stosunku do swego syna jak dawniej wobec pacjentów; o to właśnie Wilhelm miał do niego głęboki żal; za dużo, żeby znieść. Czy nie mógł zrozumieć - nie umiał odgadnąć? Czy zatracił wszelkie rodzinne uczucia?

Wilhelm, mimo że głęboko dotknięty, usiłował być wyrozumiały. „Ludzie się na starość zmieniają - tłumaczył sobie. - Myślą o rzeczach nieprzyjemnych. Przygotowują się do odejścia, gdziekolwiek to jest, dokąd się odchodzi. Nie mogą już żyć swym dawnym życiem, to, co ich czeka, będzie zawsze takie samo, nic się nie zmieni i wszyscy stają się tacy sami - krewni czy znajomi. Ojciec nie jest już tamtym człowiekiem - rozmyślał Wilhelm. - Miał trzydzieści dwa lata, kiedy się urodziłem, a teraz ma prawie osiemdziesiąt. I już najwyższy czas, żebym przestał czuć się przy nim jak dziecko, jak jego mały synek".

Stary doktor dobrze się trzymał i wyróżniał się spośród innych mieszkańców hotelu. Wszyscy go uwielbiali, mówili o nim: - To profesor Adler, wykładał na internie. Był jednym z najlepszych diagnostów w Nowym Jorku, miał ogromną praktykę. Wspaniale wygląda, prawda? Przyjemnie na niego popatrzeć. To naukowiec starej daty. Zawsze zadbany i nieskazitelny. Trzyma się prosto, wszystko rozumie i wszystkie klepki ma w porządku. Można z nim dyskutować na każdy temat.

Portierzy, windziarze, telefonistki, kelnerki, pokojówki i cała administracja hotelu schlebiali mu i dogadzali. Tego właśnie chciał. Zawsze był próżny. Obserwowanie, jak ojciec kocha samego siebie, oburzało Wilhelma, nieraz doprowadzało go do wściekłości.

Rozłożył swoją „Trybunę", gęsto zadrukowane sensacjami szpalty, czytał nie rozumiejąc ani słowa, bo wciąż myślał o próżności ojca. Sam stworzył legendę o sobie. Ludzie nabierali się na to bezwiednie. Po co mu były te pochlebstwa? W hotelu każdy jest czymś zajęty, kontakty są krótkie i nieważne - dlaczego mu na tym zależało? Od czasu do czasu ktoś o nim pomyślał: pomyślał i przestał. Nie mógł mieć dla tych ludzi większego znaczenia. Wilhelm westchnął ciężko, wzniósł brwi nad okrągłymi oczami. Spoglądał teraz poza brzeg grubej gazety.

... kochaj to, co niebawem będziesz musiał porzucić[1].

Ten wiersz przyniósł mu mimowolne wspomnienie. Pomyślał zrazu, że to odnosi się do ojca, po chwili pojął - że raczej do niego. On sam powinien naprawdę to kochać. „Bądź świadom tego, co miłość twoją czyni silniejszą". Znajomość z Tamkinem sprawiła, że zaczął sobie przypominać dawno czytane wiersze. Tamkin znał - raczej twierdził, że zna wielkich angielskich poetów, a kiedyś zacytował swój własny wiersz. Dawno już nikt z Wilhelmem nie mówi! na podobne tematy. Nie lubił wspominać szkolnych czasów, ale jeśli w ogóle uczono go czegoś z sensem, to literatury. Za podręcznik służyła „Angielska poezja i proza", Liedera i Lovetta, czarna, ciężka księga o cieniutkich kartkach.

Czytałem to?" - pytał sam siebie. Tak, czytał, przynajmniej tyle zyskał, że mógł z zadowoleniem do tego powracać. Znał „Raz jeszcze, o wawrzyny..." Jak nieskazitelnie to brzmiało! Piękne.

Choć pogrążony pod wodnistym dnem[2]...

Zawsze to na niego działało, a teraz siła tych słów była znacznie, znacznie większa.

Wilhelm szanował prawdę, ale zdarzało się, że kłamał, najczęściej gdy chodziło o jego wykształcenie. Mówił, że skończył Uniwersytet w Pensylwanii, a w rzeczywistości przerwał studia przed końcem drugiego roku. Jego siostra Catherine zrobiła magisterium. Nieżyjąca już matka ukończyła Bryn Mawr. Z całej rodziny tylko on nie miał wyższego wykształcenia. Jeszcze jeden drażliwy punkt. Przynosił wstyd ojcu.

Ale słyszał, jak starszy pan przechwalał się przed innymi starszymi panami: - Mój syn stoi na czele działu sprzedaży. Nie starczyło mu cierpliwości na kończenie studiów. Ale dobrze sobie radzi. Zarabia rocznie kilkadziesiąt tysięcy.

- Co? Trzydzieści, czterdzieści tysięcy? - dziwił się stary i przygarbiony znajomy ojca.

- Przynajmniej tyle mu potrzeba, żeby żyć, tak jak żyje: co najmniej tyle.

Mimo swych zmartwień i kłopotów, Wilhelm omal się głośno nie roześmiał. Cóż za chełpliwy stary hipokryta! Wiedział przecież, że jego syn nie jest już kierownikiem sprzedaży. Dawno już przestał nim być, niczego nie sprzedawał, nic nie zarabiał. Ale jakże miło jest dobrze wyglądać w oczach świata - jak piękni są starzy ludzie wznoszący zamki na lodzie! „To ojciec - myślał Wilhelm - jest kierownikiem sprzedaży. Mnie sprzedaje. Powinien być komiwojażerem".

A jak wygląda prawda? Ach, prawdą jest to, że ma poważne życiowe trudności, a ojciec odcina się od tego. Ojciec się go wstydzi. „Prawda - myślał Wilhelm - jest bardzo niewygodna". Ściągną! wargi, język mu zwiotczał; poczuł ból w głębi gardła, przy strunach głosowych, i kiełkującą złość w piersiach. „Ojciec nigdy nie był moim przyjacielem, nawet za moich młodych lat. Stale siedział w swoim gabinecie albo w szpitalu, albo na wykładach. Uważał, że sam muszę o siebie dbać, i niewiele mi poświęcał uwagi. A teraz patrzy na mnie z góry. I chyba jednak ma rację".

Nic więc dziwnego, że Wilhelm opóźniał moment wejścia do sali restauracyjnej. Przesunął się do samego końca kontuaru Rubina. Otworzył „Trybunę"; środkowe stronice wypadły mu z ręki. Cygaro już się wypaliło, sam kapelusz nie bronił Wilhelma. Mylił się sądząc, że lepiej od innych umie ukrywać swoje zmartwienia. Były wypisane na jego twarzy. Nie zdawał sobie z tego sprawy.

Istniała też kwestia ich różnych nazwisk, na co w hotelu nieraz zwracano uwagę. „Pan jest synem doktora Adlera?" „Tak, ale nazywam się Tommy Wilhelm". A doktor mówił: „Mój syn ma inne nazwisko. Ja trzymam się tradycji. On lubi zmiany".

Tommy", było własnym wynalazkiem Wilhelma. Przybrał to imię i odrzucił „Adler", gdy wyjeżdżał do Hollywood. Hollywood to też był jego pomysł. Udawał, że wszystko się stało przez agenta filmowego, poszukiwacza talentów, nazwiskiem Maurice Venice. Tylko że ten agent nigdy mu nie zaproponował kontraktu z żadną wytwórnią. Owszem, zwrócił się pierwszy do Wilhelma, ale rezultaty próbnych zdjęć nie były dobre. Później Wilhelm przejął całą inicjatywę i póty naciskał r& Venice'a, póki nie usłyszał: „Dobrze, może się panu uda". Wilhelm na podstawie tych słów rzucił studia i pojechał do Kalifornii. Ktoś kiedyś powiedział - i Wilhelm zgadzał się z tym - że w Los Angeles nagromadziło się wszystko, co nie było dobrze przymocowane; jak gdyby Ameryka przechyliła się i wszystko to zsunęło się do Południowej Kalifornii. Między innymi i on. Opowiadał czasem o sobie: - Byłem zbyt dojrzały na uniwersytet. Byłem dojrzałym chłopcem, rozumiecie. No dobrze, myślałem, ale od kiedy wreszcie mam być już dorosłym człowiekiem? - Gdy pojeździł trochę małym, jaskrawym autem, ponosił żółty płaszcz deszczowy z wypisanymi sloganami, pograł w niedozwolonego pokera, pochodził na coca-colę z dziewczynami - uważał, że ma uniwersytet z głowy. Chciał spróbować czegoś innego i kłócił się z rodzicami na temat swojej kariery. Wtedy przyszedł list od Maurice'a Venice.

Historia z poszukiwaczem talentów była długa i zawiła, miała kilka wersji. Nikt się nigdy nie dowiedział prawdy. Wilhelm kłamał, początkowo, żeby się chwalić, a później przez litość dla siebie. Ale miał dobrą pamięć, wciąż jeszcze potrafił odróżnić to, co sam wymyślił, od tego, jak było naprawdę - i dzisiejszego ranka, gdy stał z „Trybuną" w ręku przy kiosku Rubina, ogarnęła go chęć przypomnienia sobie całego zwariowanego przebiegu wydarzeń.

Nawet sobie chyba nie zdawałem wtedy sprawy, że był kryzys gospodarczy. Jak mogłem być takim tumanem i nie przygotować się jakoś do tego, a tylko liczyć na szczęście i natchnienie?" I gdy usiłował wyjawić przed sobą wszystko, co ukrywał, rozszerzyły się jego szare oczy, zacisnęły duże, kształtne usta, twarz przybrała wyraz surowości dla samego siebie. „Ojca to w ogóle nie obchodziło. Tylko matka starała się mnie powstrzymać, co doprowadzało do ciągłych scysji, krzyków i błagań. Im więcej kłamałem, tym bardziej podnosiłem głos i nacierałem - jak hipopotam. Biedna matka! Jakże ją rozczarowałem!" Rubin posłyszał załamujące się, ciężkie westchnienie Wilhelma, który stał przyciskając do siebie zapomnianą, pogniecioną „Trybunę".

Uświadomił sobie, że Rubin spostrzegł, jak się: leniwie ociąga nie wiedząc, co ma z sobą począć, więc podszedł do automatu z coca-colą. Pokasłując, z trudem łykał ,cocę z butelki, ale pogrążony w myślach nie zauważył nawet, że się krztusi, że stoi z oczami w słup, zakrywając dłonią usta. Zwykle chodził z postawionym kołnierzem marynarki, jakby właśnie wiał wiatr. Nigdy go nie układał jak należy. Ale na jego szerokich barach pochylonych i zniekształconych pod własnym ciężarem, kołnierz spor towej marynarki i tak wydawał się nie szerszy od wstążki. i Słuchał brzmienia własnego głosu sprzed dwudziestu pięciu lat, gdy w saloniku na West End Avenue mówił: - Ależ mamo, jeśli mi nie wyjdzie z aktorstwem, zawsze będę mógł wrócić na studia.

Lecz ona bała się, że jej syn się zmarnuje. Powiedziała : - Wilky, tata mógłby ci pomóc, gdybyś poszedł na medycynę. - Zadławiło go to wspomnienie.

- Nie znoszę szpitali. Poza tym mógłbym coś pokręcić i wyrządzić któremuś z pacjentów krzywdę, może nawet zabić go. I nie mam powołania w tym kierunku.

Potem matka popełniła błąd wspominając Artie'-ego, kuzyna Wilhelma, który na uniwersytecie Columbia został odznaczony za wybitne osiągnięcia w studiach matematycznych i językowych. Ten mały, ciemny, ponury Artie, z odrażającą wąską twarzą, krostowaty, pociągający nosem, gdy się sobą zachwycał, nie umiejący zachować się przy stole, nudziarz wiecznie koniugujący czasowniki, nawet kiedy się szło z nim na spacer. „Rumuński jest łatwy. Do wszystkiego dodaje się «tl>>". - Teraz był profesorem, ten sam Artie, z którym Wilhelm bawił się pod pomnikiem żołnierzy i marynarzy na Riverside Drive. Czy to coś takiego nadzwyczajnego, że się jest profesorem? Jak można w ogóle żyć znając tyle języków naraz? Artie dalej został Artiem, co już samo w sobie jest dostatecznie złe. Ale może sukcesy go zmieniły. Ma już swoje miejsce w świecie, chyba mu to coś pomogło? Czy Artie kocha te swoje wszystkie języki i oddałby za nie życie, czy w głębi serca jest także cyniczny? Tylu teraz wszędzie cyników. Jakby nikt nie był z niczego zadowolony. Wilhelma oburzał cynizm tych, którym się dobrze powodziło. Cynizm dla każdego był po-wszednim chlebem. Ironia też. Może nie było na to sposobu. Może tak musiało już być. Mimo wszystko napawało to Wilhelma strachem. Jeżeli po całym dniu czuł się wyczerpany, przypisywał to panującemu wokół cynizmowi. Za wiele naraz spraw o znaczeniu światowym. Za wiele fałszu. Posiadał duży zasób słów na wyrażenie tego, co czuł. „Tchórze! Brudasy! Pchają się! - wykrzykiwał w myślach. - Szczury! Oszuści! Mordercy! Grajcie uczciwie, dranie!" Z początku list od poszukiwacza talentów wydawał się tylko czymś w rodzaju pochlebnego żarciku. Kiedy Wilhelm kandydował na skarbnika wydziału, w uniwersyteckiej gazetce ukazało się jego zdjęcie; Maurice Venice zobaczył je i napisał, proponując zrobienie próbnych zdjęć. Wilhelm z miejsca wsiadł w pociąg do Nowego Jorku. Agent był duży jak wół, zdawało się, że jego ramiona siłą wyzwalają się z mięsa i tłuszczu - i że to musi być bardzo bolesne. Miał niewiele włosów na głowie. Ale wyglądał na zdrowego. Oddychał głośno, mówił chrapliwie, jakby jego głos wydobywał się z trudem z otłuszczonego gardła. Nosił dwurzędowe ubranie kroju zwanego wówczas „pudełeczko", w różowe prążki na granatowym; nogawki spodni opinały mu kostki u nóg.

Spotkali się, podali sobie ręce i siedli. Przy tych dwóch wielkich mężczyznach jeszcze bardziej skarło waciało maleńkie biuro na Broadway, meble wyglądały jak zabawki.

Kiedy Wilhelm czuł się dobrze, jego policzki miały kolor złotej renety, włosy. jakby nabierały życia, prostowały się szerokie ramiona; twarz mu się nieco ściągała, oczy rozszerzały i jaśniały; tylko nogi dalej były niezgrabne, ale sprawiał wrażenie bardzo przystojnego mężczyzny.

Za chwilę miał popełnić swój pierwszy błąd życiowy. „Jak gdybym - myślał nieraz później - miał chwycić za broń i zadać sobie cios".

Majaczyli nad biurkiem W małym pokoiku przyciemnionym wysokimi budynkami śródmieścia - gołe mury, wielkie przestrzenie szarości, jałowe laguny asfaltu i żwiru - Maurice Venice zaczaj od uwierzytelnienia swojej osoby. Powiedział: - Mój list był napisany na papierze firmowym, ale może chciałby pan sprawdzić, z kim ma do czynienia?

- Kto, ja? - spytał Wilhelm. - Dlaczego?

- Niektórzy biorą mnie za naciągacza, co każe sobie płacić za próbne zdjęcia. A tymczasem to nie kosztuje ani centa. Nie jestem, ściśle mówiąc, agentem. Nie płaci mi się żadnej prowizji.

- Nigdy mi to nie przyszło do głowy - rzekł Wilhelm. ,A może jest coś nie w porządku z tym Maurice'em Venice? Zanadto mnie przekonuje" - pomyślał.

Szorstkim, zachrypniętym głosem Venice rzucił ostatnie wyzwanie: - Jeśli nie jest pan pewny, starczy zadzwonić do przedstawiciela studia i dowie się pan, kim jestem.

Wilhelm przez chwilę patrzył na niego z wahaniem. - Dlaczego nie miałbym panu wierzyć? Naturalnie, że panu wierzę.

- Bo widzę, jak pan na mnie patrzy i mnie taksuje, no i ten rozkoszny lokalik nie robi na panu dobrego wrażenia. Nie ufa mi pan. Mówię serio. Niewielu ludzi ma od razu do mnie zaufanie. Sami nie wierzą, że zdobędą sławę i majątek.

- Ależ mówię panu, że mam do pana zaufanie - powiedział Wilhelm i pochylił się tłumiąc swój gorący, zadyszany śmiech. Czysto nerwowy odruch. Miał zaczerwieniony kark, był gładko wygolony za uszami - przyszedł prosto od fryzjera; twarz mu pałała z niepokoju, pragnął sprawić dobre wrażenie. Wszystko to na nic, bo Venice, tak samo jak on, też pragnął sprawić dobre wrażenie.

- Jeśli jest pan nieco zaskoczony, wyjaśnię, o co mi chodzi - mówił Venice. - Jakieś może piętnaście miesięcy temu siedząc w tym samym biurze, ujrzałem w pewnym magazynie coś naprawdę pięknego. To nie był fotos, tylko rysunek, reklama biustonoszy, ale z miejsca wyczułem materiał na gwiazdę. Zadzwoniłem do redakcji, aby dowiedzieć się, co to za dziewczyna, dali mi adres agencji reklamowej. Zadzwoniłem do tej agencji, dali mi nazwisko tego, kto rysował. Złapałem go i dostałem telefon centrali modelek. Aż w końcu, w końcu zdobyłem numer tej dziewczyny, zadzwoniłem do niej i powiedziałem: „Tu Maurice Venice, poszukiwacz talentów dla Kaskaskia Films". A ona z miejsca: „Taak, gadaj do lampy". Więc zrozumiałem, że z nią niełatwo, i mówię: „Dobrze, panienko.

Nie mam żalu. Rozumiem, jesteś bardzo ładna i kręci się przy tobie mnóstwo wielbicieli, chłopców, którzy robią ci telefoniczne kawały. Ale ja jestem człowiekiem bardzo zajętym, nie mam czasu na żarciki, więc słuchaj, co masz zrobić. Oto mój numer, a to numer Kaskaskia Distributors Inc. Zapytaj ich, kto to jest Maurice Venice, poszukiwacz talentów". Zrobiła to. Zaraz potem zadzwoniła do mnie, tłumaczyła się, przepraszała. Oczywiście nie chciałem jej peszyć, żeby nie zaczynać od razu źle z przyszłą artystką. Znam się na tym. Więc mówię, że to zrozumiała ostrożność i nic nie szkodzi. Chciałem jej zaraz robić próbne zdjęcia. Bo ja rzadko się mylę, jak idzie o talent. Gdy go dostrzegę, znaczy się jest. A wie pan, kto to ta dziewczyna?

- Nie - rzekł Wilhelm z zaciekawieniem. - Kto?

- Nita Christenberry - odparł Venice znaczącym głosem.

Na Wilhelmie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Klęska. Nie znał tego nazwiska, a Venice czekał na odpowiedź i mógł się obrazić.

Rzeczywiście był urażony. Powiedział: - Co z panem? Nie ogląda pan magazynów? Ona jest już znaną gwiazdą.

- Przepraszam - rzekł Wilhelm. - Jestem na studiach i mam pewne braki w tej dziedzinie. Ale to, że o niej nie słyszałem, niczego nie dowodzi. Na pewno zrobiła furorę.

- Jeszcze jaką! Oto jej zdjęcia. - Wręczył Wilhelmowi kilka fotosów. Typowa piękność reklamowa, niewysoka, piersi jak trzeba, uda też, gładkie pośladki. Zupełnie niezła, zreasumował Wilhelm przypominając sobie to wszystko. Na wysokich obcasach, hiszpański grzebień we włosach; mantyla, w ręku wachlarz.

- Wygląda szalenie apetycznie - oświadczył.

- Boska dziewczyna, co? A jaka osobowość! Nie jak te inne z biznesu rozrywkowego, może mi pań wierzyć. - Miał dla Wilhelma niespodziankę : - Znalazłem przy niej prawdziwe szczęście - stwierdził.

- Doprawdy? - powiedział Wilhelm, który nie miał szybkiego refleksu.

- Tak, chłopie, jesteśmy zaręczeni. Wilhelm obejrzał jeszcze inną fotografię znad morza. Venice w plażowym stroju z- materiału frote: on i dziewczyna, policzek przy policzku, patrzą wprost w obiektyw. Poniżej podpis białym atramentem: „Miłość w Malibu Colony".

- Na pewno będzie pan bardzo szczęśliwy. Życzę panu...

- Wiem - powiedział Venice z przekonaniem. - Wiem, że będę szczęśliwy. Ale jeszcze wtedy patrząc na ten rysunek poczułem na sobie oddech przeznaczenia. Na całym ciele.

- Ach racja, to nie ma nic wspólnego, ale czy nie jest pan czasem krewnym Martiala Venice, tego producenta filmowego? - spytał nagle Wilhelm.

Maurice Venice był albo jego bratankiem, albo synem kuzyna z pierwszej linii. Z pewnością nie powodziło mu się dobrze. Wilhelm łatwo mógł się o tym przekonać. Biuro było nędzne. Venice nerwowo się przechwalał, usiłując zdobyć jego zaufanie - biedaczek. Był niewydarzonym odpadkiem agresywnego i potężnego klanu. I jako taki zyskał pełne współczucie Wilhelma.

Venice mówił: - A teraz, jak to było z panem. Wpadła mi przypadkiem w ręce wasza uniwersytecka gazetka. Pan jest wyjątkowo fotogeniczn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin