Margolin Phillip - Amanda Jaffe 02 - Adwokat.rtf

(1476 KB) Pobierz
23 Margolin Phillip 2001

             

             

              Phillip Margolin

              Adwokat

              Z angielskiego przełożył

              Michał Madaliński

              LiBROS

              Tytuł oryginału THE ASSOCIATE

 

             

              Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek

 

              podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy martwych -

 

              jest całkowicie przypadkowe.

 

              Copyright © 2001 by Phillip M. Margolin

             

              Dedykuję tę książkę Danielowi i Chris,

 

              mojemu synowi i jego świeżo poślubionej żonie -

 

              z życzeniami na wspaniałą nową drogę życia

 

             

             

              Podziękowania

 

              Jestem winien wdzięczność wielu osobom, które poświęciły mi czas i dzieliły się ze mną pomysłami, gdy pisałem tę książkę. Ponieważ nauki przyrodnicze nie są moją mocną stroną, korzystałem z wiedzy dr Lynn Loreaux, za co jestem jej bardzo zobowiązany. To ona wymyśliła fikcyjny lek insufort i odpowiadała na wszystkie moje pytania medyczne. Dr John Lundy i dr Karen Gunson, lekarze sądowi stanu Oregon, zapoznali mnie z metodami identyfikacji szczątków ludzkich. Ed Pritchard był moim mistrzem w dziedzinie wiedzy komputerowej.

              Nieocenione informacje o życiu młodego adwokata w dużej kancelarii prawniczej otrzymałem od Alison Brody, prawniczki u portlandzkiej kancelarii adwokackiej Miller i Nash oraz od Scotta Crawforda, Mike'a Jacobsa, Melissy Robertson, Bryana Geona, Sharon Hill, Richarda Yangelisti i Marii Górecki, pracowników kancelarii Stoel i Rives, również w Portlandzie. Chciałbym też podziękować udziałowcom firmy Stoel i Rives - Randy Foster i Barnesowi Ellisowi. Chciałbym zapewnić Czytelników, że kancelaria adwokacka Reed, Briggs i wspólnicy, opisana na kartach książki, jest wymyślona od początku do końca, a jej pracownicy i udziałowcy nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami.

              Jestem też winien wyrazy wdzięczności Mike'owi Williamsowi i Jonathanowi Hoffmanowi, wybitnym prawnikom, regularnie występującym w sprawach o odszkodowania. Problem odpowiedzialności cywilnej firm stanowi tło tej książki, a oni przybliżyli mi kolejne kroki, jakie w takim procesie muszą przejść strona pozywająca i pozwana.

              Nieocenioną pomoc techniczną otrzymałem od Mike'a Shinna, Dana Bronsona, Marka Andersena, Chipa Homera oraz Steve'a Millena z zarządu cmentarza Riverview, dr Nahana Seldena, detektywa-sierżanta Jona F. Rhodesa z komendy policji w Portlandzie, sierżant Mary Lindstrand z biura szeryfa okręgu Multnomah i od mojego dobrego przyjaciela Vince'a Kohlera.

              Chciałbym też podziękować moim wspaniałym dzieciom, Ami i Danielowi; Jonathanowi Hoffmanowi i Richardowi Yangelisti, oraz Joe, Eleonorze, Jerry'emu i Judy Margolin, a także Normanowi i Helen Stamm za ich cenne uwagi dotyczące rękopisu.

              Pragnę podziękować Danowi Conawayowi, mojemu niestrudzonemu redaktorowi, za wspaniałe pomysły. To naprawdę wielkie szczęście móc z nim pracować. Równie pomyślną okolicznością jest pomoc Jean Naggar i wszystkich z jej agencji.

              Ludzie wciąż mnie pytają, skąd biorę pomysły. W przypadku tej książki odpowiedź jest prosta. Doreen, mojej wspaniałej żonie od ponad trzydziestu lat, przyśniła się intryga, stanowiąca główną oś tej książki. Nie mogę wam jej teraz zdradzić, bo zepsułbym efekt zaskoczenia w trakcie czytania, ale jest bardzo sprytna - tak jak moja żona.

             

             

              Prolog

 

              Lodowaty wicher dął wzdłuż Mercer Street, łopotał markizami, miotał papiery i szczypał Gene'a Arnolda w policzki. Gene, adwokat z Arizony, postawił kołnierz płaszcza i wtulił głowę                w ramiona, chowając się przed arktycznym chłodem. Nie po raz pierwszy odwiedzał Nowy Jork, ale nigdy nie był zimą i kąsający mróz zupełnie go zaskoczył.

              Należał do niepozornych mężczyzn - naprzeciwko takich można godzinę siedzieć, a pięć minut potem nie pamięta się ich wyglądu. Był średniego wzrostu, okulary w szylkretowej oprawce powiększały jego piwne oczy, a niewielka głowa, gdyby nie półpierścień mizernych szpakowatych włosów, przypominałaby kulę bilardową. Jego życie osobiste, tak jak powierzchowność, niczym się nie wyróżniało. Był wdowcem, dużo czytał, a do jego najbardziej awanturniczych zajęć należała gra w golfa. Nic, w czym brał udział, nie wywołało błysku na ekranie radarowym świata - może z wyjątkiem tragedii, która dotknęła go siedem lat temu.

              Praktyka adwokacka Gene'a Arnolda przypominała monotonią jego życie prywatne; zajmował się głównie umowami gospodarczymi. Przyjechał do Nowego Jorku, by załatwić środki finansowe dla Martina Alvareza, potentata na arizońskim rynku używanych aut, który chciał rozszerzyć działalność na sąsiedni stan. Spotkanie z potencjalnym inwestorem zakończyło się nie tylko pomyślnie, ale i wcześniej, niż się spodziewał, zostało mu więc trochę czasu na wędrówkę po galeriach na południe od Houston Street i poszukanie jakiegoś obrazka, którym mógłby wzbogacić swoją niewielką kolekcję.

              Oczy mu łzawiły i zaczęło ciec z nosa, więc rozejrzał się rozpaczliwie za schronieniem przed wichurą. Galeria sztuki na rogu Mercer i Spring Street była otwarta, zanurkował więc z westchnieniem ulgi do ciepłego wnętrza. O kontuar w pobliżu wejścia opierała się młoda, szczupła kobieta w czarnej sukience. Podniosła wzrok znad katalogu, który studiowała.

              - Czym mogę panu służyć? - Błysnęła rutynowym uśmiechem.

              - Chciałem się rozejrzeć - odparł zakłopotany.

              Dzieła rozwieszone na białych ścianach galerii należały do rozmaitych kategorii. Zerknął pobieżnie na serię kolaży o tematyce feministycznej, po czym zatrzymał się, by się przyjrzeć paru obrazom bardziej w jego guście. W domu miał kilkanaście scen z Dzikiego Zachodu: brązowoczerwone góry stołowe o zachodzie słońca, kowboje na szlaku, coś w tym stylu. Te tutaj to były pejzaże z Nowej Anglii, właściwie marynistyka. Rybackie kutry na rozszalałym morzu, grzywacze łamiące się na pustej plaży, chatka nad brzegiem skąpanym w słonych bryzgach. Bardzo ładne.

              Przeszedł do zbioru czarno-białych fotogramów, zatytułowanego Pary. Pierwsze zdjęcie, o wyraźnym ziarnie, przedstawiało dwoje nastolatków w parku, trzymających się za ręce. Sportretowano ich od tyłu; szli, pochylając się ku sobie, ich głowy niemal się stykały. Doskonale uchwycony moment narodzin uczucia. Arnold posmutniał. Dałby wszystko, aby być tym chłopcem obok dziewczyny. Samotność ciąży najbardziej.

              Następna fotografia przedstawiała murzyńską parę w kafejce. Śmiali się: on do rozpuku, z odrzuconą głową, ona skromnie, nieśmiało, zachwycona, że tak zdołała go rozbawić.

              Arnold przyjrzał się dokładniej. Nie tego rodzaju dzieła sztuki kolekcjonował, ale coś go do tego zdjęcia ciągnęło. Przeczytał informacje na białym prostokąciku umieszczonym obok fotografii i dowiedział się, że autor nazywa się Claude Bernier, a cena jest do przyjęcia.

              Przeniósł uwagę na trzecie zdjęcie z serii. Przedstawiało mężczyznę i kobietę w płaszczach przeciwdeszczowych, idących zamaszystym krokiem przez rynek jakiegoś miasta. Na ich twarzach malowała się złość i napięcie. Oczy kobiety pałały, mężczyzna miał zacięte usta.

              - O Boże - powiedział Arnold. Nogi się pod nim ugięły, musiał się wesprzeć o ścianę.

              - Proszę pana? - Dziewczyna przyglądała mu się, wystraszona jego trupią bladością i tym, że nie może ustać prosto. Arnold wlepił w nią wzrok, sam w panice, miał wrażenie, że jego głowa stała się dziwnie lekka.

              - Dobrze się pan czuje?

              Arnold skinął głową, lecz jej nie przekonał. Podbiegła i wzięła go pod rękę.

              - Czy mógłbym tu gdzieś usiąść? - wykrztusił.
              Kobieta poprowadziła go do części frontowej, do krzesła  za kontuarem. Arnold osunął się na nie i przyłożył dłoń do czoła.

              - Może przyniosę panu wody? - spytała niespokojnie.

              Arnold widział, że z trudem powstrzymuje panikę. Wyobrażał sobie, że kobieta powtarza w myślach „zawał, zawał" i boi się, co będzie, jak jej przyjdzie czekać przy zwłokach na przybycie policji.

              - Wody, dobrze. Już mi lepiej, naprawdę. Nie ma powodu do obaw - próbował ją pocieszyć. - Trochę mi się zakręciło w głowie.

              Zanim wróciła z wodą, Arnold doszedł do siebie. Wziął dwa łyki, parę razy odetchnął głęboko. Podniósł wzrok i zobaczył, że kobieta obserwuje go, wyłamując sobie palce.

              - Czuję się znacznie lepiej. - Uśmiechnął się do niej blado. - Po prostu nie przywykłem do tego mrozu.

              - Proszę, niech pan siedzi, jak długo pan zechce.

              - Dziękuję pani. - Zamilkł, po czym wskazał na zdjęcia. - Czy ten fotografik, Bernier, mieszka tu gdzieś w pobliżu?

              - Claude? Tak, oczywiście. Mieszka w kamienicy na  Chelsea.

              - Chciałbym kupić jedną z jego prac.

              Arnold wstał powoli, teraz już znacznie pewniejszy własnych nóg, i podszedł do fotografii rozzłoszczonej pary. Po drodze opadły go wątpliwości, ale ulotniły się, gdy przyjrzał się bliżej scenie uchwyconej przez Berniera.

              - Jak pani sądzi, będę się mógł z nim dzisiaj zobaczyć? -  Arnold, nie odrywając wzroku od zdjęcia, wyciągnął kartę  kredytową.

              - Da pan radę? - zapytała zaniepokojona.

              Arnold pokiwał głową. Ona wciąż wyglądała na niezdecydowaną. Potem jednak podeszła ze zdjęciem do kasy. Czekając na autoryzację karty kredytowej, zatelefonowała. Arnold ponownie usiadł. Wstrząs, który przeżył, minął i ustąpił naglącej chęci działania.

              - Claude może się z panem spotkać o dowolnej porze. -  Kobieta odłożyła słuchawkę i wręczyła Arnoldowi zakup wraz z wizytówką galerii, na której zapisała adres i numer telefonu fotografika. Arnold zapamiętał adres i schował karteczkę do kieszeni marynarki.

              - Dziękuję pani. Bardzo pani miła - powiedział ekspedientce na pożegnanie i wyszedł na ulicę. Przywitał go lodowaty wiatr, ale Gene Arnold był zbyt zamyślony, by to zauważyć.

              CZĘŚĆ PIERWSZA

              Małpia etykieta

                           

1


              Snopy światła z reflektorów poobijanego saaba doktora Sergieja Kajdanowa omiotły kępę srebrnych jodeł i spoczęły na nieotynkowanej ścianie parterowego budynku z pustaków, zagubionego w lasach kilkanaście kilometrów od centrum Portlandu. Gdy Kajdanow odsuwał rygiel drzwi wejściowych, rezusy zaczęły to swoje ni to gruchanie, ni to poszczekiwanie, które doprowadzało go do szału. Hałas wzmógł się, kiedy zapalił światła.

              Większość małp ulokowano w dwóch pomieszczeniach w głębi budynku. Kajdanow przeszedł przez korytarzyk i stanął przed grubymi metalowymi drzwiami, za którymi znajdowała się jedna z małpiarni. Wysunął blaszaną klapę zakrywającą okienko i zajrzał do zwierząt. W każdym z obu pomieszczeń znajdowało się szesnaście rezusów. Małpy siedziały pojedynczo w klatkach ze stalowej siatki. Klatki były poustawiane po dwie, jedna na drugiej, i po dwie obok siebie na niskich platformach na kółeczkach. Kajdanow nie znosił małp z całego serca; nie znosił ich kwaśnego odoru, hałasu, który robiły, denerwującego śledzenia każdego jego kroku.

              Ujrzawszy Kajdanowa za szybą judasza, małpa z górnej klatki w drugim rzędzie od drzwi skoczyła w jego stronę i zaczęła się w niego wpatrywać. Miała brązowawoszare futro i przytrzymywała się siatki dłońmi i stopami o chwytnych palcach i przeciwstawnych kciukach. To był dominujący samiec w tym pomieszczeniu; choć nie mógł się dostać do innych małp, swoją pozycję ustalił w ciągu pierwszych trzech tygodni pobytu.

              Rezusy są bardzo agresywne, wyjątkowo pobudliwe i zawsze czujne. Wpatrywanie się im w oczy to poważne wykroczenie przeciw małpiej etykiecie, ale Kajdanow się tym nie przejął, niech mały drań wie, kto tu rządzi. Samiec nawet nie mrugnął. Wysunął psi pysk przez oko siatki, jak najdalej zdołał, i wyszczerzył garnitur groźnych zębów. Przy wzroście zaledwie trzy czwarte metra i wadze poniżej dwudziestu kilogramów nie sprawiał wrażenia, by mógł zrobić krzywdę ważącemu dziewięćdziesiąt kilo i mającemu metr osiemdziesiąt dorosłemu osobnikowi gatunku Homo sapiens, ale był silniejszy, niż się wydawało.

              Kajdanow zerknął na zegarek. Trzecia nad ranem. Nie miał pojęcia, co było tak ważnego, by musiał tu przyjeżdżać o tej porze, lecz człowiek, który zadzwonił, wyrywając go  z głębokiego snu, płacił Kajdanowowi za to, żeby robił, co  mu się każe, i nie zadawał pytań.

              Potrzebował kofeiny. Już miał iść do swojego gabinetu, aby zaparzyć dzbanek kawy, gdy zauważył, że kłódka na klatce dominującej małpy jest otwarta. Musiał zapomnieć ją zamknąć po ostatnim karmieniu. Naukowiec chciał wejść  i naprawić swój błąd, ale przypomniał sobie, że klucz od  małpiarni został w gabinecie. Wrócił więc do frontowej  części budynku. Jego gabinet miał wymiary cztery na pięć metrów i był zastawiony sprzętem laboratoryjnym. Tuż przy drzwiach stało małe biurko na kółkach. Zawalały je  książka telefoniczna, odbitki artykułów fachowych i wydruki komputerowe, przedstawiające pomiary skurczów, jakich doznawały małpy podczas ciąży. Przy biurku stało tanie obrotowe krzesło. Pod ścianami - metalowe regały, umywalka, dystrybutor papierowych ręczników.

              Kajdanow wszedł za biurko. Ekspres do kawy znajdował się na blacie, koło wirówki, wagi laboratoryjnej, stojaka z probówkami i kubka z wizerunkiem pokemona, wypełnionego markerami, długopisami i ołówkami. Na ścianie wisiał monitor połączony z kamerą systemu bezpieczeństwa, która pokazywała wejście do budynku.

              Dzbanek ekspresu był już niemal pełen naparu, gdy Kajdanow usłyszał podjeżdżający samochód i trzaśnięcie drzwiczek. Na ekranie zobaczył postać w skafandrze z kapturem, biegnącą ku budynkowi laboratorium. Wyszedł z gabinetu i otworzył drzwi wejściowe. Naukowiec popatrzył na zakapturzoną postać i zobaczył dwoje oczu wpatrujących się w niego lodowato przez otwory w kominiarce. Nim zdążył coś powiedzieć, dostał kolbą rewolweru w czoło i zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Osunął się na podłogę. Lufa zagłębiła się w jego karku.

              - Ruszaj się! - rozkazał stłumiony głos.

              Pozbierał się na kolana, a mocny kopniak pchnął go do przodu. Niemal płacząc z bólu, pogramolił się na czworakach do gabinetu.

              - Klucz do małpiarni!

              Naukowiec pokazał palcem wieszak na ścianie. W sekundę później uderzenie w potylicę pozbawiło go przytomności.

              Kajdanow nie miał pojęcia, jak długo leżał bez czucia. Gdy tylko się ocknął, usłyszał histeryczne wrzaski przerażonych małp i łoskot uderzających o siebie klatek. Bolało, jakby mu wbijano gwóźdź w czaszkę, zdołał jednak usiąść. Regały dookoła były pootwierane i powywracane. Podłogę zawalały papiery mokre od benzyny, lecz nie tylko one były nasączone benzyną - jego odzież, twarz i ręce także nią cuchnęły. Wtem uderzył go w nozdrza piekący zapach dymu,                        a tańczący blask płomieni na ścianie przed gabinetem wywołał skurcz żołądka.

              Strach poderwał go na kolana, ale w tym samym momencie do gabinetu wrócił zamaskowany napastnik, trzymając w jednej ręce broń, a w drugiej - dwudziestolitrowy kanister. Kajdanow skulił się pod ścianą, tak samo jak to robiły co płochliwsze małpy, gdy wchodził do ich pomieszczenia. Kanister z metalicznym łoskotem wylądował na blacie, a napastnik wyciągnął                        z kieszeni zapalniczkę. Kajdanow chciał coś powiedzieć, ale zgroza nie pozwoliła mu wydobyć głosu. W chwili gdy odskoczyło wieczko zapalniczki, za drzwiami rozległ się opętańczy wrzask.                               W drzwiach stanęła osmalona zjawa, z oczami wytrzeszczonymi od bólu i przerażenia. Dominujący samiec, pomyślał Kajdanow. Wydostał się z klatki, bo kłódka nie była zamknięta.

              Przemknął mu przez myśl termin „małpia etykieta". Wtulił głowę w ramiona i przyjął pozycję poddańczą. Kątem oka widział, jak mężczyzna odwrócił się i wbił wzrok w rezusa. Człowiek i małpa przez moment mierzyli się spojrzeniem, po czym dwadzieścia kilogramów napompowanych adrenaliną, znękanych płomieniami mięśni rzuciło się z przeraźliwym skrzekiem w powietrze. Kajdanow zobaczył, jak samiec ląduje na przeciwniku i wbija mu kły w bark. Obaj upadli na ziemię, a naukowiec tymczasem pozbierał się, wypadł przez drzwi i pobiegł w las. Za chwilę rozległy się dwa strzały.

 

2

                                                                                                                                                                                                    - Gotów do imprezki? - Joe Molinari wszedł swobodnym krokiem do maleńkiego gabinetu Daniela Amesa.

              - Dziś nie - odparł Daniel z żalem, wskazując stos papierów na biurku. - Briggs właśnie mnie tym uraczył.

              - Przecież dziś nasza cotygodniowa balanga, kolego -  przypomniał Molinari, sadowiąc się na jednym z krzeseł na  przeciwko biurka Daniela.

              Młodsi członkowie zespołu działu cywilnego firmy adwokackiej Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer i Compton spotykali się co tydzień w pewnej popularnej knajpie, aby ponarzekać na szefów i ciężką robotę, a także aby pośmiać się z prawników, którzy nie dostąpili zaszczytu pracy    w największej i najbardziej prestiżowej kancelarii prawniczej w Portlandzie, w stanie Oregon. Daniel lubił te spotkania, ale wiedział, że jeśli dziś się wybierze, po paru głębszych z kumplami nie uda mu się wrócić do biura.

              - Briggs chce mieć notatkę na jutro rano .
              Molinari pokręcił głową z dezaprobatą.

              - Ames, kiedy się wreszcie nauczysz mówić „nie"? Mam zdjęcie strajkujących robotników przed fabryką samochodów. Wieszam je na drzwiach, kiedy mam już dość. Zrobię ci odbitkę.

              Daniel się uśmiechnął.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin