Nowakowski Marek
RAJSKI PTAK I INNE OPOWIADANIA
Książę Nocy
Nasz świat był mały, a wydawał się olbrzymi. Codziennie kolejka EKD woziła nas z dalekiego przedmieścia przez pola i niską drewnianą zabudowę do centrum miasta. Uciekaliśmy z naszych domów, od narzekania rodziców, szkolnych obowiązków, spokoju i niezmiennego ładu naszej zasiedziałej od pokoleń dzielnicy, gdzie na szambiarza wołano „złociarz” i to przezwisko niczym sztafetową pałeczkę przekazywali starsi chłopcy młodszym. Uciekaliśmy od tego głosu: „Handlarz, kupuje starzyznę, stare ubrania”, lub „Bla charz, lutuje, reperuje stare garnki”, a oczy nie chciały już patrzeć na ciągle ten sam widok przed oknem. I wy dawało się nam, że naprawdę uciec można. Nieraz po zbawiony butów, ubrania albo zamknięty w mieszkaniu przez matkę, przymykałem oczy i różne niesłychane światy się otwierały. Rosnący stukot kół na szynach bu dził wyobraźnię do działania. Na tej naszej trasie sto sunki panowały familijne, znaliśmy konduktorów i oni nas znali, nieraz też pozwalali jechać na gapę. Mijali śmy Wiktoryn, piekarnię Rappa, krzyż przy drodze i szczęśliwickie glinianki. I tak po dwudziestu minu tach docieraliśmy do centrum miasta.
Centrum miasta to były nieliczne ocalałe kamieni ce, sterczące wśród ruin i ceglastych wysypisk. Tram waje i dorożki, zdobny w secesyjne płaskorzeźby stary hotel, bazary i budy, gdzie kipiało handlowe życie, sklepy, warsztaty, knajpki. Tu w śródmieściu wydawa ło się nam, że dotarliśmy do rdzenia wielkiego świata. I od przystanku naszej niebiesko-żółtej kolejki deptali śmy te ulice niezmordowanie, nieustannie na coś li cząc, nieustannie czegoś się spodziewając. Najlepszą porą była noc. Osłaniała wszystko gęstniej ącą ciemno ścią, latam jeszcze wtedy było mało i każda brama, każde wysypisko gruzów ogromniało, potęgując ten podniosły nastrój tajemnicy. Krzyki, szepty i charkoty dochodziły z ruin, a my, dygocząc z przejęcia, wyobra żaliśmy sobie dramaty pełne grozy i patosu. Taką noc ną porą zatrzymał nas Książę Nocy.
-Moja stajniajest zagrożona-oświadczył wzburzo ny. ZbyszekMłotek ijabyliśmy gotowi na każde jego ski nienie. KsiążęNocy nos miałkrogulczy, szpakowatąszo- pę włosów i nosił niezwykle wzorzyste apaszki. W rozmowie używał gęsto obcych słów i znane mu były stosunki panujące w wielu więzieniach Europy. Już na oko jak pstry ptak wyglądał. Ci młodzi milicjanci, co to prosto ze wsi do pilnowaniaporządku w mieście przyszli, patrzyli na niego w niemym zagapieniu. Taka jedna sta rucha postrzelona, która wysiadywała w „Kopciuszku”, ciągle nim zadziwiona: - Gdzie taki kwiat mógł wyro snąć? -Więc był inny. To nam właściwie wystarczało.
Niedawno Książę Nocy pokazał nam swoją stajnię. Kroczyły te dziewczyny majestatycznie, dostojnie. Pierwsza ta chuda, wysoka, Hanka Żyletka. Nieco z ty
łu szła Ita o pięknych włosach. Książę Nocy uśmiech nął się wtedy diabelsko. Znaliśmy te jego uśmiechy. Swoisty szyfr. Ten znaczył radość pogromcy.
- Puszczam je w miasto... - buchnął nam w oczy kłębem dymu z cygara, które wytrzasnął nie wiadomo skąd. - A rano... - przeciągał słowa - będę liczył kasę.
Piliśmy jak miód te słowa. Wszystko, co powie dział, wiele znaczyło dla nas. Zbyszek Młotek i ja. Młodzi, niespełna szesnastoletni chłopcy, co uganiali się szukając Bóg wie czego.
- Gniecie - powiadał murarz Piątek z naszego przedmieścia. - Cięgiem gniecie. -1 ręką zataczał krąg szeroki.
Zawsze tak mówił, kiedy był trzeźwy. Wypiwszy sobie radował się i wrzeszczał: - Kira bella, bellissima!
Przypominałem sobie nieraz to jego „gniecie”, przypisując temu wielorakie znaczenia. *
Zbyszek Młotek miał zrośnięte żebra i twierdził, że przyjmuje każdy cios;. A ja nie miałem nic. Chudy szczeniak o sterczących niesfornie włosach, bić też nie umiałem się za dobrze. I tak bardzo pragnąłem, żeby coś się stało! Tak jak kiedyś mierzyłem się niecierpli wie na framudze drzwi, pragnąc przerosnąć ojca, który był niskiego wzrostu. Już dużo przeżyłem rozczaro wań, wdzierając się w głąb śródmieścia. Mimo to cią gle na coś liczyłem. Obaj więc ze Zbyszkiem Młotkiem uznaliśmy zgodnie dotychczasowe nasze życie za pła skie i nieciekawe.
Toteż jak trafił się nam ten Książę Nocy, od razu wszystko zawirowało jak karuzela. Wdzięczni byliśmy Księciu Nocy i mógł na nas zawsze liczyć.
A wdzięczni mu byliśmy przede wszystkim za to, że nas właśnie wybrał. Tylu chłopaków przecież włóczyło się po śródmieściu i wystawało na pikiecie pod zegarem. Każdy z nich był tak samo niecierpliwy i spragniony. Mógł Książę Nocy wybierać wśród nie małej gromady i każdy by za nim poszedł. Taki Heniek Bankier, Lechu Papuga albo Rysiek Tabaczka. Inni je szcze. Różne oni wymyślali zabawy i ciągle czegoś by ło im brak. Zbierali watahy do walki z Pragą, wyzna czali pole bitwy przy pomniku koło cerkwi i potem rozgrywała się zawzięta, krwawa walka z tak samo nie cierpliwymi i na wszystko gotowymi chłopakami z Pragi.
Czy choćby Tońko z Grochowa lub Edek, co tak pięknie pluł. Z tego pieprzonego czekania, ze złości na to przeciekanie dni nauczył się tak świetnie pluć. Cho dziliśmy nieraz z Edkiem, a on wypatrywał sobie jakieś ofiary, najczęściej była to para zakochanych, i idąc za nimi pokrywał ich płaszcze gęstwą plwociny, celnej, nieomylnej, gdzie chciałeś, mógł trafić, w sam czubek czapki, kołnierz, mankiet rękawa czy nogawkę przy bucie. I tak pluł ten Edek z zawziętą miną. I nigdy się nie uśmiechał. Czasem tę zabawę z nudów nasycał większym hazardem. Opluwał milicjantów i wtedy rzeczywiście emocja była znacznie większa. Nieraz uciekaliśmy i goniły nas groźne okrzyki „Stój!” lub przeraźliwe gwizdki. Edek z powodu tego plucia bar dzo był popularny zarówno u nas pod zegarem, jak też na Pradze przy ruskim kościele. Raz, schwytany przez rozjuszonego kolejarza, tłumaczył się ze zbolałą miną, że jest po prostu gruźlikiem.
- Wypluwam płuca - mówił bezczelnie.
Kolejarz z zaskoczenia popuścił nieco uścisk swo jej łapy na jego kołnierzu. Wtedy Edek uciekł.
A Tońko z Grochowa z pedałami wymyślał hece, Był taki łysy, obrzękły, co prowadził Fotoplastikon. Tońko, śniady chłopak o migdałowych oczach, na nie go właśnie zagiął parol. Przedtem założył się z nami.
- Rozpracuję go - oświadczył.
Podał dokładny termin. Skutkiem tego rozpraco wania miała być forsa. Podchodził więc pod kasę w tym Fotoplastikonie i wlepiał te swoj e gały migdało we w obrzękłego pedała. Pedał wiercił się i sapał. Za praszać zaczął gościnnie do wnętrza. Pokazywał spe cjalnie dla niego najlepsze programy. Takie jak: Wycieczka na Hawaje, Nowy Jork - miasto gigant, Łowcy głów na Borneo czy Bali wyspa tancerek. A kie dy dłużej już wytrzymać nie mógł, zaczął się ocierać
o Tońka i jak kot zamykać oczy. Tońko mężnie znosił te obrzydliwości. Ale kiedy pedał sięgnął mu do rozpor ka, powiedział: Stop! Udręczony pedał pieniędzmi sypnął. I tak miał Tońko forsę na kino. A pięknych fil mów cała seria szła. Mściwy Jastrząb, Bohaterki Pacy fiku, Pięciu zuchów. I ten odkrywany dopiero przez nas rodzaj powieści w obrazach, pełen dramatyzmu i efek tów akustycznych, bardzo wciągał. Na pikiecie przez pewien czas wielu chłopców miało przezwiska z fil mów właśnie. Co sprytniejsi zresztą stawali się konika mi, czyli handlarzami biletów, pod kinem „Atlantic” Zbyszek Młotek też chciał-się tam dostać. Ale go prze pędzili. Ich szef, taki starszy, przezwiskiem Sztajer, na wet go uderzył.
Tak więc Tońko nawet od tych koników mógł bile ty sobie kupować i nas czasem zapraszał. A wstępu do rozporka bronił nieugięcie. Opowiadał ze szczegółami te seanse z pedałem. Tamten dwoił się i troił, żeby do trzeć do sedna. Wódką go poił, nawet taką mieszankę piorunującą wykombinował, gdzie razem spirytus, li kier i wino. Tońko, choć rzygnął, jednak czujności nie stracił i uciekł. Mieliśmy niezłą zabawę, kiedy Tońko tym swoim śpiewnym głosem z lwowskim akcentem, pomagając sobie wyrazistą gestykulacją, to zdarzenie odtwarzał. Miał Tońko głębokie przekonanie o wiel kich pieniądzach, które może z powodu swej ładnej twarzy uzyskać. Wystawał też nieraz pod tym sklepem jubilerskim, gdzie taka tłusta baba za kontuarem urzę dowała. Liczył na nią, bo różnie o niej mówili. Nawet spróbował ją zaczepić, a że mu się śpieszyło, powie dział wprost, na co liczy. Dostał w twarz od tej grubej baby i my się śmieliśmy. Potem wspólnie wykonaliśmy zemstę. TM przed opuszczeniem żaluzj i na okna szybę kamulcem wybiliśmy. Był krzyk i tupot. Uciekaliśmy przez podwórka, przechodnie bramy i płoty. Schowali śmy się w szopie za kościołem Świętej Barbary. Prze biegli koło szopy, ale nas nie odkryli.
Jednak w tym swoim łażeniu po śródmieściu szczę ścia nie miałem i wcale na orłów jeszcze się nie natkną łem. Raczej wątłe ptaszki. I sprawy jałowe. Nie takie,
0 jakich marzyłem. Tak wystawałem wśród chłopaków na pikiecie, słuchałem ich czczych przechwałek i wca le już słuchać mi się nie chciało. Doskonale wiedzia łem, że oni tak samo jak ja przeważnie się rozglądają
1 tego nieoczekiwanego wypatrują. Choć był taki je
den... Drut go nazywali. Albo Student. To drugie zna czyło, że mądry, cwany i trochę jakby obcy. Bo zawsze tak jakoś spoglądał z dystansu. W nim była bezwzględ ność. Jak strasznie kopał tego chłopaka z brygady, co bikiniarzom plerezy, czyli te długie fryzury, ścinała. Zajadle, bezlitośnie. Buty miękko wchodziły w ciało leżącego.
- Trzeba go odzwyczaić - powiedział Drut swoim cichym, grzecznym głosem.
A wszyscy z pikiety patrzyli w milczeniu. I tylko co uderzenie buta, to niektórzy drżeli lekko.
Drut znikł potem z pikiety. Mówili, że zaczął duże numery na Wybrzeżu. Nie dziwiłem się temu. Twarz miał taką nieruchomą i te okulary tak spokojnie przed bójką zdejmował. Zazdrościłem Drutowi. Ale kiedy próbowałem czegoś podobnego» nie wychodziło mi wcale,.
Nosiłem w tym czasie andersowski beret ze wstą żeczką i bluzę typu battle-dress, którą dostałem od szwagra. Paradowałem w tym stroju, nadrabiałem mi ną i udawałem nie byle jakiego bywalca. Szanowali mnie chłopcy, a niektórzy zazdrościli. Zmierzyć się więc musiałem z Kazikiem Gierojem. Gieroj najlepiej się bił ze wszystkich chłopaków pod zegarem. Nato miast ja bić się raczej nie umiałem, ale nie wycofałem się z tego pojedynku. Stanęliśmy naprzeciw siebie w trzecim podwórku kamienicy z kariatydami. Tak to się zaczęło. A Zbyszek Młotek był sędzią. Nie bałem się wcale, powtarzam. I tak obojętnie, opuściwszy rę ce, czekałem. Gieroj, pięściarz zawołany, speszył się nieco tą moją nonszalancją. Ten beret, ta bluza, miny
cyniczne i chód rozkołysany, to jednak ciągle działało. Długo tak staliśmy. Wreszcie Gieroj ruszył do przodu. Dalej czekałem z opuszczonymi rękoma. Wtedy zaata kował. Przypadkiem udało mi się uniknąć ciosu i ja cios zadałem. Tym ciosem rozgrzał się Gieroj i jak ta ran ruszył do ataku. Obrywać zacząłem solidnie i wca le bronić się nie umiałem. Upadłem. Zbyszek Młotek jak na prawdziwym meczu bokserskim liczyć już za czął. Szybko jednak poderwałem się z ziemi i znowu natarłem na Gieroja, waląc na oślep i obrywając bole sne razy. Kolejny cios spowodował, że wszystko zawi rowało mi przed OGZyma i zatoczyłem się na mur. Cią gle wszystko mi wirowało i ręce miałem ciężkie, jak ołowiane, nawet osłaniać się nie mogłem. Gieroj po ry cersku zaprzestał ataku. Zbyszek Młotek, unikając mo jego spojrzenia, uznałjego zwycięstwo. Podaliśmy so bie ręce. Nigdy jednak Kazik Gieroj nie wyśmiewał się ze mnie i później nawet fachowych ciosów i uników uczył mnie z bezinteresownego koleżeństwa. Nie za pomnę tego Gierojowi, który najlepiej bił się ze wszy stkich chłopaków pod zegarem. A uderzenie głową, z którego nieraz skutecznie korzystałem, to właśnie j e- go nauka.
Ale właściwie odbywając ten termin na śródmie ściu ciągle jednak byłem w gorzkim niespełnieniu. Du żo więcej sobie obiecywałem. Jeszcze jako dzieciak. Powód być może w długotrwałej chorobie, która zmusi ła mnie do inwencji w wypełnianiu pustego łóżkowego czasu. Wycinałem z papieru łodzie wikingów i Ware- gów, płynąłem z nimi rzekami i morzami, odkrywałem nieznane lądy i walczyłem z żywiołem, kolejno wciela
łem się w Olafa Trygvasona i Haralda Widłobrodego, kochałem się w pięknej Gudrun i wraz z drużyną króla Rogera zdobywałem Sycylię, Nieobce też mi były przy gody konkwistadorów w Peru czy Meksyku, często by wałem Atahualpą broniącym świętego miasta Cuzco, a niepomyślne wiatry dla hiszpańskiej armady przeży wałem równie silnie jak bohaterowie tamtych czasów. Później, zagłębiwszy się w lektury książek podróżni ków, przemierzałem dżungle nad Amazonką, Kongiem i Zambezi, brałem udział w wyprawie Stanleya i byłem Edmundem Strzeleckim w Australii. Pędziłem też na dromaderze przez pustynie u stóp gór Hoggaru, walczy łem z Tuaregami i saharyjskim hamsinem. A jeszcze później, odkrywszy starą historię średniowiecznej Eu ropy Karola Seignobosa, wziąłem udział w wyprawach krzyżowych i najazdach Normanów na Anglię. Z tak oto rozbudzoną wyobraźnią, która wzbogaciła się rze czywistymi zdarzeniami z wojny i niespokojnego cza su tuż po wojnie, równocześnie zafascynowany ostatnio przeczytaną książką Sergiusza Piaseckiego Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy, ruszyłem naszą niebiesko-żół tą kolejką EKD, gdzie konduktorzy nosili jeszcze okrą głe czapki z lakierowanymi daszkami w kształcie francuskich kepi. Ruszyłem do śródmieścia na poszu kiwanie Złotego Runa. Tak oto zanurzyłem się w ten matecznik gruzów* ruin i piwnicznych zakamarków w nielicznych ocalałych kamienicach. Ale ciągle nie stety dwa rozgrywały się światy. Ten, co w głowie swo jej szczeniackiej dźwigałem, i ten drugi, który był wo kół. Ciągle więc jeszcze miałem w zanadrzu ten zarząd dzielnicowy ZMP, gdzie traktowano mnie z uznaniem
jako gorliwego instruktora wydziału szkolno-harcer- skiego i zawsze z ochotą proponowano pogadanki i od czyty w jakiejś szkole czy hotelu robotniczym. Jednak i to coraz mniej już mi odpowiadało. Zaciekła złość cza iła się z tego powodu we mnie. Kiedy Edek powiedział
0 tym ślepcu, co grzebienie sprzedaje, że forsy ma on jak lodu i trzeba iść za nim aż do celu, to znaczy w drzwiach tej sutereny, gdzie mieszka, cegłą go stuk nąć czy czymś równie twardym, prawie jak Sergiusz Piasecki przed wyprawą przemytniczą się poczułem
1 nie mając żadnego wyboru, na pomysł Edka, co tak pięknie pluł, zgodziłem się bez wahania. Kilka dni więc snuliśmy się za tym ślepym sprzedawcą grzebieni. Czujnie wpijaliśmy wzrok w pieniądze, które wrzucał do sakiewki przytroczonej do pasa. Towarzyszyliśmy mu nawet do bramy, gdzie sikał. Wystawaliśmy pod ba rem „Współczesnym”, gdzie zjadał bigos i wypijał swo ją szklankę wódki. Nasze oczy błyszczały wilczo i zaci skaliśmy niecierpliwie pięści. Aż zapadł wreszcie ten wieczór. Ślepiec zaczął powoli zbierać do skrzynki swój przenośny kram i szykować się do powrotu do domu. Stałem blisko i dokładnie widziałem tę bladą, pomar szczoną twarz i nieruchome, martwe oczy. Wtedy wa hać się zacząłem i pogrążony w tym wahaniu wcale nie czułem, jak Edek szarpie mnie za ramię. W kieszeni za ciskałem dłoń na metalowym pręcie, który był przezna czony do ogłuszenia handlarza. Naraz moje palce roz luźniły ucisk na gorącym, śliskim metalu. Osaczało coraz więcej wątpliwości. Ograbiony starzec. Krew płynąca z jego rozbitej głowy. Taka miała to być przygo da. Ten nasz zamiar już tylko wstrętny, odpychający.
I w miarę jak za ślepcem zbliżaliśmy się do tej piwnicy w ocalałym strzępie wielopiętrowej kamienicy z powy krzywianymi jak połamane ramiona szynami po balko nach, sterczącej samotnie wśród wysypiska cegieł - chęć działania słabła i wstyd, upokorzenie zaczęły brać górę. Ten ponury pejzaż powojenny też jakoś dziwnie przygnębiająco nastrajał. Marzenie o czynach pełnych rozmachu ibrawury, przygody barwne iniezwykłe-jak szyderstwa w zestawieniu z tą wypaloną postacią i brudnym, oberwanym ślepcem, który monotonnie po stukiwał białą laską.
- Nie mogę - wyszeptałem do Edka.
On spojrzał na mnie i zatrzymał się raptownie. Też w oczach miał zwątpienie, niepewność. Ale nadrabiał miną i powiedział pogardliwie:.- Tchórzysz, tak?
Wtedy zacząłem bełkotać jak w gorączce: -To ma być to! To! To! -A Edek cofałsię zdumiony moją gwał townością,.
I tak oto pozwoliliśmy temu, co „grzebienie, grze bienie!” wołał, zejść spokojnie po schodkach w dół i otworzyć drzwi sutereny.
Dopiero Książę Nocy właśnie nauczył mnie nie przywiązywać znaczenia do rzeczywistych wydarzeń, a najbardziej nijakim, szarym i bezsensownym przyda wać fantazją krasę i czar niezwykły. Te czary dopiero pod jego wpływem sugestywnym działać zaczęły i otworzyły przede mną upragnione bramy. Na razie jednak przybywało goryczy, bo ciągle brak było nawet mglistych konturów tego niezwykłego. I pełno było na pikiecie chłopaków tak samo zajadłych, niecierpli wych, i tak wszyscy miotaliśmy się po omacku. Często
ze Zbyszkiem Młotkiem wybieraliśmy się na Dworzec Główny. Bieganina, głosy z megafonu, świst parowo zów i kłęby pary. Było to okno w daleki świat i nieraz, wykorzystując nieuwagę bileterów, wymykaliśmy się na peron. Patrzyliśmy w dalekie światła i wsłuchiwali śmy się w rosnącą wibrację szyn. Wkrótce znaliśmy dokładnie rozkład jazdy pociągów międzynarodo wych i te ogromne odległości, które one pokonywały, zadziwiały nas najbardziej.
- Moskwa-Berlin! - obwieszczał nieomylnie Zby szek Młotek i tylko kiwał głową, spoglądając na wynu rzające się z hukiem cielska wagonów z obcoj ęzyczny- mi napisami. Tam na dworcu pojawiali się rozmaici ludzie. Zarośnięci włóczędzy z tłumokami na plecach polegujący na ławkach i pogadujący niemrawo. Łowcy wiejskich dziewuch zagubionych w wielkim mieście. Oryginałowie cierpiący na bezsenność. Złodzieje
o rozlatanych oczach i łatwe kobiety.
Tam też snuł się rudy oberwaniec, zbieraj ący wśród podróżnych pieniądze w blaszaną puszkę zawieszoną na szyi. Raz zobaczyliśmy go, jak nagle, powodowany jakąś tajemniczą siłą, tańczyć począł i wykręcać się w karkołomnych pozach. Wreszcie upadł, tocząc ślinę z ust i waląc zajadle głową o kamienną posadzkę. Ktoś wetknął mu klucz w zęby. Wyprężył się i znierucho miał. Później przybiegli pielęgniarze w białych fartu chach z noszami. Czytałem gdzieś, że dawniej uważa no epilepsję za świętą chorobę. W tym jego tańcu naprawdę było coś nadprzyrodzonego. Nawet Zbyszek Młotek, niełatwo ulegający takim zastanowieniom, powtarzał: - Kurza jego twarz, co za numer kozacki! -
I dziwił się, jak głowa może wytrzymać takie uderze nia o kamienną posadzkę.
Wracając z dworca włóczyliśmy się jeszcze długo, przypatrywaliśmy się nocnym pracom w mieście. Tramwajarze zmieniający szyny, oślepiające ognie acetylenowych palników. Kanalarze w długich, zawi niętych nad kolanami butach, którzy unosili ciężkie pokrywy, odkrywając wejścia do cuchnących bebe chów miasta. Znikali tam pod ziemią, czasem dobiega ły na górę ich ochrypłe przekleństwa.
Zobaczyliśmy pewnego razu, jak kanalarze zwabi li do siebie pod brezentowy namiot zakrywający wej ście do kanału pijaną dziewczynę. Ostrożnie podsunę liśmy się bliżej i obserwowaliśmy tę scenę. Tam pod brezentem świeciła się lampka, a oni poili ją winem. Potem kolejno kładli się na niej w tych swoich długich, ohydnie ubłoconych kanałową mazią butach. Dziew czyna stękała, piszczała, wzdychała, wreszcie zupeł nie zacichła. Odeszliśmy stamtąd i długo nic nie mówi liśmy do siebie.
Wreszcie to ciężkie milczenie przerwał Zbyszek Młotek. •
...
Pulpecja