ANTONI CZECHOW
OPOWIADANIA
SPIS RZECZY
Fujarka
Mściciel
Poczta
Wesele
Zbieg
Zagadnienie
Intrygi
Stary dom
Zimna krew
Kosztowne lekcje
Lew i słońce
Katastrofa
Pocałunek
Chłopcy
Kasztanka
Opowiadanie pani N.
Bez tytułu
Spać się chce
Step
Nieprzyjemna sprawa
Piękne
Imieniny
Atak
Szewc i zły duch
Zakład
Noworoczne tortury
Poczciwy Niemiec
Za wcześnie!
Spotkanie
Kozak
Wąż boa i królik
Na wiosnę
Krytyk
Mieszczanie
Przykra historia
Przestępcy
Przed zaćmieniem
Doktor
Światła
Księżna pani
Nieciekawa historia
Złodzieje
Gusiew
Baby
Pojedynek
Żona
Trzpiotka
Po powrocie z teatru
Na zesłaniu
Sąsiedzi
Sala nr 6
Strach. Opowiadanie mego przyjaciela
Urywek
Historia pewnego przedsiębiorstwa handlowego
Z notatek starego emerytowanego pedagoga
Rybia miłość
Dom z facjatą
Moje życie
Chłopi
Scyta
W rodzinnym zakątku
Na wozie
Człowiek w futerale
Agrest
O miłości
Jonycz
Zdarzenie z praktyki lekarskiej
Duszka
Nowe Letnisko
Wyjazd służbowy
Pani z pieskiem
Na Boże Narodzenie
W parowie
Archijerej
Narzeczona
U znajomych
Opowieść nieznanego człowieka
Wołodia duży i Wołodia mały
Czarny mnich
Babiniec
Skrzypce Rotszylda
Student
Nauczyciel języka rosyjskiego
We dworze
Opowiadanie starszego ogrodnika
Trzy lata
Małżonka
Łysek
Anna na szyi
Zabójstwo
Ariadna
FUJARKA
Zmorzony dusznością panującą w gąszczu jodłowym, oblepiony pajęczyną i opadłymi igłami, Meliton Szyszkin, rządca z futoru Diemientiewo, ze strzelbą na ramieniu przedostawał się na skraj lasu. Pies jego Damka ― mieszaniec kundla z seterem ― niezwykle wychudła i brzemienna, kuliła pod siebie mokry ogon i wlokła się za swym panem, chroniąc starannie nos od pokłucia. Ranek był niewesoły, słotny. Z drzew otulonych lekką mgiełką i z paproci padały duże krople; przewilgły las wydawał ostry zapach butwiejących roślin.
Na przedzie, tam gdzie kończyła się gęsta jedlina, rosły brzozy, a poprzez ich pnie i gałęzie widniała zamglona dal. Za brzozami ktoś grał na prostej, chłopskiej fujarce. Grający wydobywał najwyżej pięć-sześć tonów i ciągnął je leniwie, nie usiłując nawet powiązać w melodię, lecz mimo to w pogwizdywaniu owym dźwięczało coś surowego i bardzo smutnego.
Kiedy gęstwina zrzedła i wśród jodeł jęły pojawiać się brzozy, Meliton ujrzał stado. Spętane konie, krowy i. owce błąkały się między krzewami i łamiąc suche sęczki obwąchiwały leśną trawę. Na skraju lasu, wsparty o mokrą brzózkę, stał stary chudy pastuch w podartej siermiędze, bez czapki. Patrzył w ziemię, rozmyślał o czymś i, jak się zdaje, odruchowo dął w swą fujarkę.
― Witaj, dziadku!
Boże dopomóż! ― pozdrowił go Meliton cienkim ochrypłym głosikiem, nie licującym bynajmniej z jego ogromnym wzrostem i wielką, mięsistą twarzą.
― Zmyślnie na tej dudce wygrywasz! A czyje stado pasiesz?
― Artamonowa ― odrzekł niechętnie pastuch i wsunął fujarkę za pazuchę.
― Tedy i las tu Artamonowa? ― zapytał Meliton rozglądając się dokoła. ― Patrzajże, doprawdy Artamonowa? Tom akuratnie zabłądził... I cały pysk w tarninie podrapałem!
Kucnął na mokrej ziemi i zabrał się do kręcenia papierosa w kawałku gazety.
Podobnie jak mizerny głosik, wszystko w tym człowieku było drobne i nie harmonizowało z jego wzrostem, tuszą i mięsistą twarzą: uśmiech, oczki, guziczki i czapeczka, ledwo trzymająca się na tłustej ostrzyżonej głowie. Gdy mówił lub uśmiechał się ― w jego wygolonej pulchnej twarzy i w całej postaci wyczuwało się coś babskiego, nieśmiałego, pokornego.
― Ależ pogoda, pożal się Boże! ― odezwał się kręcąc głową. ― Ludzie owsa jeszcze nie zebrali, a tu deszcz się zawziął! Bodaj go...
Pastuch spojrzał na niebo, z którego siąpił deszcz, na las, na mokry przyodziewek rządcy, pomyślał chwilę i nic nie odpowiedział.
― Całe lato takie było... ― westchnął Meliton. ― I u chłopa bieda, i panom nie ma z czego się cieszyć.
Pastuch raz jeszcze spojrzał w niebo, pomyślał i odpowiedział zwolna, jakby przeżuwał każde słowo:
― Wszystko ku jednemu idzie... nie ku dobremu.
― A jak tu u was? ― zapytał Meliton zapalając papierosa. ― Nie widziałeś na Artamonowskiej porębie cietrzewiego wylęgu?
Pastuch zrazu nie odpowiadał. Znów spojrzał na niebo, rozejrzał się, namyślił, zamrugał powiekami... Widocznie do słów swych przywiązywał niemałe znaczenie i aby jeszcze zwiększyć ich ważkość, starał się wypowiadać je zwolna, przeciągle, z pewnym namaszczeniem. Twarz miał starczo surową i godną, a że nos niczym siodło przecinała poprzeczna wklęsłość i nozdrza zwrócone były ku górze ― nadawało mu to wyraz chytrości i drwiny.
― Nie, zda się, nie widziałem ― odrzekł. ― Nasz myśliwiec Jeremka powiadał, że niby na Eliasza spłoszył jedno stadko wedle Pustoszy, ale pewnikiem łgał. Ma-ało ptaków.
― Tak, bratku, mało... Wszędzie mało! Polowanie teraz, jeśli na rozum wziąć, całkiem mizerne i nic warte. Ni ptactwa, ni zwierzyny nie ma, a jakbyś nawet coś gdzie zdybał, to rąk walać szkoda ― od ziemi nie odrosło! Drobiazg to jeszcze, aż patrzeć przykro!
Meliton uśmiechnął się i machnął ręką.
― Tak się dzisiaj na świecie dzieje, że aż śmiech bierze i tyle! Ptactwo jakieś bezrozumne, na jajka siada za późno, a widywałem kwoki, co na święty Piotr jeszcze z jajek nie zeszły. Jak Boga kocham!
― Wszystko ku jednemu idzie ― rzekł pastuch podnosząc twarz do góry. ― Latoś mało dziczyzny było, ninie jeszcze mniej, a za jakie pięć roków to musić nic nie ostanie. Widzi mi się, że prędko nie tylko dzikiego, a nijakiego ptactwa nie będzie.
― Tak ― zgodził się Meliton po chwili namysłu.― Prawdziwie. Pastuch uśmiechnął się gorzko i pokiwał głową.
― Dziwno mi! ― rzekł. ― Gdzie też się one ptaki podziały? Toć pomnę, dwadzieścia lat temu były tu i gęsi, i żurawie, i kaczki, i cietrzewie ― chmara tego, ćma! Bywało, zjadą panowie na polowanie, to ino słychać: pu-pu-pu! pu-pu-pu! Dubelty, bekasy, kron-szpile ― byłoż tu ich, a było! A cyranek, a kulików ― niczym szpaków, czyli też wróblów, taka ci, bratku, ćma nieprzejrzana! I gdzie się to podziało? Nawet szkodnych ptaków nie obaczysz. Wyginęły do szczętu i orły, i sokoły, i puchacze... I wszelakiej zwierzyny mało ostało. Ninie ludziom wilk czy lis ― dziwo, a co dopiero niedźwiedź czy łasica! A toć dawniej i łosie bywały! Na one sprawy boże z roku na rok pilnie baczę i na mój rozum ― wszystko ku jednemu idzie.
― Ku czemu?
― Ku złemu, człecze. Można by rzec, ku zgubie... Przyszła na boży świat pora zatracenia...
Starzec włożył czapkę i zapatrzył się w niebo.
― Żal! ― westchnął po chwili milczenia. ― Dobry Boże, jaka to żałość! A no wiadomo, wola boska, nie my świat stworzyliśmy, a wszelakoż, bratku, jak żal! Kiedy jedno drzewo uschnie albo ― na ten przykład ― jedna krowa padnie i to żałość bierze, a jakoż tu, dobry człecze, patrzeć, kiej na calutki świat zatracenie idzie? Ileż to dobra, Chryste Panie! I niebo, i słońce, i lasy, i rzeki, i żywina wszelaka ― toćże wszystko to stworzone, przysposobione i jedno do drugiego przypasowane. Wszystko swoje zatrudnienie ma i miejsce zna swoje. I wszystkiemu temu ginąć sądzone!
Na twarzy pastucha zaświecił smutny uśmiech, powieki zadrgały.
― Powiadasz ― zagłada całego świata... ― odrzekł Meliton z namysłem. ― Możliwe, że koniec świata niedaleko, ale jakże to wedle ptactwa sądzić? Nie podobna, żeby ptaki takie sprawy mogły zapowiadać.
― Nie same tylko ptaki ― mówił dalej pastuch. ― I zwierz przeróżny, i bydło, i pszczoły, i ryby... Jak mnie nie wierzysz ― popytaj innych starców. Każdy jeden powie, że ryba teraz nie ta, co dawniej. I w morzach, i jeziorach, i w rzekach ryby z roku, na rok mniej i mniej. W naszej Pieszczance, pomnę, łowili szczupaki długości arszyna, i miętusy bywały, i jazie, i leszcze, a każda ryba swoją miarę miała; ninie ― patrzaj ― złowi kto szczupaczka czy małego okonia ― i to łaska boska! Nawet jazgarza prawdziwego nie ma! Co rok to gorzej i gorzej; poczekawszy jeszcze ― całkiem ryby nie będzie. A obacz no rzeki... schną rzeki, hę? Co?
― Prawdziwie, schną...
― Otóż to. Z każdym rokiem płytsze i płytsze, i nie ma już, bratku, tych głębin, co byty. Ot, patrzaj tam, widzisz krzewy? ― zapytał pastuch pokazując w bok. ― Tamoj stare koryto rzeki zawodziem zwane; za mego ojca tędy Pieszczanka szła, a tera, obacz, gdzie ją nieczysta siła zawlekła! Zmieniła koryto i musić tak wciąż zmieniać będzie, dopóki ze szczętem wyschnie. Za Kurgasowem były bagna i stawy, a gdzie one ninie? A gdzie się strumyki podziały? U nas, ot tu, w tym samym lesie, był strumień i taki ci strumień, że chłopi więcierze w nim stawiali i szczupaki łowili, i dzikie kaczki przy nim zimowały, a teraz i wiosną nie bywa tu prawdziwej wody. Tak, bratku, gdziebyś nie spojrzał, wszędy ku zgubie idzie. Wszędy!
Nastało milczenie. Meliton zamyślił się i utkwił wzrok w jednym punkcie. Pragnął przypomnieć chociaż jedno miejsce w przyrodzie, którego jeszcze nie tknęła powszechna zagłada. We mgle i ukośnych strugach deszczu, jak w matowym szkle, zamigotały jaśniejsze plamy, lecz trwały jeno chwilę i zgasły: to wschodzące słońce usiłowało przebić się poprzez chmury i spojrzeć na ziemię. ― I także samo lasy... ― mruknął Meliton.
― I lasy takoż... ― przytaknął pastuch. ― Rąbią je, i płoną, i usychają, a młodniak nie narasta. A co narośnie, to migiem wyrąbią; dziś wzeszło, a jutro patrzysz ― wyrąbali ludziska. I tak ci bez końca i miary, pokąd do cna nie wytrzebią... Ja, dobry człecze, od samej wolności z gromadzkim stadem chodzę, a przed wolnością tom służył u panów za pastucha, na tym samym miejscu pasałem i choć długo żyję, nie pomnę letniego dzionka, żebym tu nie był. I cięgiem na boże sprawy baczenie daję. Za one lata wielem przyuważył i tak teraz miarkuję, że każda roślina z roku na rok marnieje. Bo choćby żyto czy jarzyna, czy kwiatuszek jaki ― wszystko jednako zanika.
― Za to ludzie lepsi się stali ― wtrącił Meliton.
― A w czym lepsi?
― Rozumu nabrali.
― Rozumu nabrali, prawdziwie, człecze, mówisz, aleć jaki z tego pożytek? Na licha ludziom rozum przed zgubą, hę? Ginąć i bez rozumu można. Po co myśliwemu rozum, jak dziczyzny nie ma? Mnie to się tak widzi:
Bóg człowiekowi rozumu dodał, ale siłę zabrał. Słaby ninie lud, do szczętu zesłabł. Choćby, na ten przykład, patrzaj na mnie... Wielem to wart? W całej wiosce najostatniejszy ze mnie chłopina, a wszelakoż, bratku, siły mam niemało. Sam zważ, na siódmy krzyżyk mi idzie, a dzień w dzień stado pasam i jeszcze nocą stróżuję za dwudziestaka, i żebym choć spał ― ale nie śpię i marznąć nie marznę; syn mój mądrzejszy, a postaw ty go zamiast mnie, to ci już jutro podwyżki poprosi czy na jakie leczenie pójdzie. Ta-ak to... A ja okrom chleba nijakiego jadła nie używam, boć ― chleba naszego powszedniego daj nam dziś ― i ojciec mój okrom chleba nic nie używał, i dziad tak samo, a ninie chłopu i harbaty daj, i wódki, i bułek, i spania od zorzy wieczornej do rannej, i leczenie, i takie różne bałamuctwa. A czemu to? Zesłabł, siły mu brak, nie strzyma. Może i nie chciałby spać, a oczy sen klei ― nie uradzi.
― Prawda to ― potakiwał Meliton. ― Zmarniał chłop, niewiele warty.
― Sprawiedliwie mówię, co tu taić, z roku na rok gorzej. A jeśliby względem panów rozważyć, to oni bardziej od chłopów zmarnieli. Teraźniejszy pan wszystko prześcignął i takie wie rzeczy, których by mógł i nie wiedzieć, a co z tego? Spojrzeć na niego ― aż żałość bierze... Chudzina taka, słabizna, niczym jakiś Węgierczyk czy Francuzik; nijakiej w nim godności, nijakiego wyglądu, same jeno nazwanie ― pan. Nie ma on, biedaczysko, ni miejsca, ni zatrudnienia, i nie wyrozumiesz, czego mu trzeba. To z wędką siedzi i rybkę łowi, to do góry brzuchem leży i książkę czyta, to pomiędzy chłopami się kręci i różne słowa gada, a jak mu głodno ― za pisarza się najmuje. Tak oto żyje bagatelnie i nie ma tego rozumienia, żeby prawdziwe zatrudnienie znaleźć. Dawni panowie to przeważnie generałami byli, a ninie gdzie spojrzeć ― sama płoć, drobnica!
― Zbiednieli do cna ― wtrącił Meliton.
― Przez to i zbiednieli, że Bóg siłę odebrał. Przeciw Bogu nie pójdziesz.
Meliton znów zapatrzył się nieruchomo przed siebie. Pomyślawszy chwilę westchnął, jak wzdychają stateczni, rozsądni ludzie, pokiwał głową i rzekł:
...
Pulpecja