Berent Wacław - PRÓCHNO.rtf

(1867 KB) Pobierz

Berent Wacław

PRÓCHNO

 

 

Część pierwsza

T)łaski i nagi kawał ugoru, otoczony niskim, krwawoczerwonym murem, spiętym ciężkimi forteczny- mi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi sterczały długie i równe szeregi żelaznych krzyży, wyszłych jakby spod jednego odlewu. Pomiędzy nimi wypukłe, ostrym, szeleszczącym żwirem wysypane drożyny i ścieżki. Pękate, sztywne i brudne od kurzu akacje.

To surowe, twarde otoczenie przypomniało Kunic­ kiemu zapuszczone po wsiach naszych cmentarze, z suchymi wierzbami na mogiłkach, żydowskie kirku­ ty, gdzie w olbrzymim stepowym zielsku sterczą krzywe kamienne tablice — smutek żałobny na jed­ nych, niemą martwotę i opuszczenie na drugich... Tu wstrętny ład, obmierzła kultura wielkiego miasta, zda się, śmierć nawet przebrała w mundur i postawiła ja­ ko policjanta przy wrotach.

              Na niemieckim cmentarzu i wrona siąść nie ze­ chce — przerwał mu myśli Borowski, przysiadłszy się do niego na ławkę. — Twardemu życiu twarda śmierć — mówił dalej, wiodąc okiem po kominach fa­ brycznych naokół. — Mnie tam o posłanie pośmiertne nie idzie: żyjesz marnie, umrzesz marnie, zgnijesz marnie. — Chrząknął i splunął gdzieś między mogiły.

              Co mnie!... Pod marmurem leżeć, korzenie cy­ prysu mieć w zębach, czy glinę i żwir ostry... Przykro tylko, że każdy musi być tam samotnym, w tym cia­ snym pudełku... Człowiek nierad sam gnije. Im bar­ dziej go robaki toczą... To straszna rzecz, jak my wte­ dy potrzebujemy sympatii!

Kunicki zrobił grymas nieokreślony i spojrzał mu bystro w oczy.

              Pan musisz mnie mieć za wielkiego łotra? — za­ gadnął nagle Borowski.

Kunicki parsknął śmiechem.

              Filozofowanie pańskie nie przeraziło mnie jesz­ cze tak dalece. A co do łotrostwa?... Słucham chętnie.

              A ja pana mam za dziecko.

              Proszę?

              Pan tym mądrzej, tym wymowniej mówi, im słu­

chacz mniej pana rozumie i więcej się przed nim ko­ rzy. U pana we wszystkim jeszcze tak i siak, a zawsze szaro, nudno i nadęto. U pana te doktryny, filozofie, morały... A u mnie psie, podłe, sobacze życie! — za­ kończył niespodzianym okrzykiem.

              A miało być inaczej — mówił potem w zadu­ mie. — Ojciec mój aktorem był.

              A?...

              Tak jest, artystą był. I dobrze mu się pod koniec działo. Miał takich, co pożyczali pieniądze, i takich, co prezenty dawali. Pamiętam, pieniędzmi w kieszeniach dzwonił. „A ciebie — mawiał — do tej budy (na scenę niby) nie puszczę. Ty siebie szanuj, temperamentu nie masz”. We mnie bo ojciec żadnej cechy nie spostrze­ gał, człowieka nie widział; tylko cenzurki i stopnie dobre chwalił, do książki kijem, ręką i nogą zapędzał, a przy rozmowie z obcymi zawsze drwił ze mnie i le­ kceważył. Umiał mnie znakomicie naśladować i „od­ stawiał”, jak się do kobiet zabieram, to jest, jak się przeginam, kryguję, włosy dłonią przygładzam i rów­ nocześnie rozmówkę wszczynam z aktorkami, co do ojca zachodziły. A na złość staremu, mnie kobiety bardziej lubiły niż jego. Starego bo za podbródek szczypały, szczutki mu w nos dawały, a do mnie uśmiechały się miło, inteligentnie i tę rączkę białą z trzema odciskami deseniu, wprost spod rękawiczki, miękką i wilgotną, podawały mi na ciepło... „Pocałuj, chłopczyku, w rączkę” — mówiły tym życzliwym uśmiechem.

Całowałem... A kiedy poszły, tom w książkę nosem stukał i myślałem — nie o nich, bom w zakłopotaniu twarzy dobrze nie rozejrzał, ale o tej rączce białej. A stary doglądał książek, na których się nie rozumiał, i do pracy zapędzał: „Ty się do łaciny lansuj, nie do facetek. Kuj, kuj — będziesz sędzią, profesorem, idio­ to I”

Póki mi tylko kobiece rączki w rękawiczkach i nóż­ ki w pantofelkach po głowie chodziły, źle było. Pałki do domu znosiłem, a stary klął. Wszystko zmieniło się

nagle, niespodzianie, gdym książki, gdym powieści do rąk wziął: smutny się stałem, dziwaczny, kapryśny, zapamiętywałem się po kątach i — wolno wierzyć lub nie — pisywałem wiersze na okładkach. Z łaciną na­ wet ulżyło, ¡mimo że więcej nie pracowałem. Tu, w głowie, ruch się wszczął nagły, życie się zbudziło: świat przede mną stanął. Niepokój się zbudził jakiś, w oczach blask zaświecił, czoło się wyświetliło, głos głębiej z piersi się dobywał, echo w sobie miał i falo­ wał jak organy, gdym się w mowie zapalił. Stary na śpiew mnie próbował. „Powinieneś — powiada — co dzień mnie po łapach całować, żem cię takim zrobił. Kapitał masz tu — mówił ciągnąc mię za gardło — grdyka jak u wołu!...” Zainteresował się mną, w ką­ pieli nawet obejrzał i wtedy aż nogą mnie kopnął i śmiał się zadowolony. „Takich miej — mówił. — Że­ nić, to się żeń z kamienicznicą, ale dzieci miej gdzie indziej!...” A gdym na niego podejrzliwie spojrzał, to się żachnął i pchnął mnie do lustra. „Chcesz legityma­ cji? — Masz legitymację! Daj swoim dzieciom taką”. I wyrżnął mnie w piersi. „Ech! u chłopa z piersi, jak ze dzwonu, echo idzie! Temperamentu tylko szelma nie ma...”

Tego dnia obchodził mnie jak wilk, podpatrywał, przeglądał, wreszcie zaszedł mnie raz z tyłu i położył na książkę jakiś portret. „Masz legitymację!...”

Z obrazu na stole uśmiechała się do mnie twarz młodej kobiety. Więc to znaczy: matka? Jam dotych­ czas nic o niej nie wiedział... Nie, to była kobieta. Mło­ da... Piękna... Jedna z tych, co w kształty jeszcze nie obleczone, już w myślach mych żyły... I ten jej uśmiech dziwny. Powiedzieć chce coś. Uśmiecha się, a czuć, że chłodne, zimne słowo rzuci... I te usta mięk­ kie. Te oczy, oczy żywe, mówiące.

A jednak: matka!

Powstałem szybko z miejsca i, onieśmielony, odstą­ piłem na bok.

              Więc to ty mnie rodziłaś? — pytam z daleka. — Powiedz, kim byłaś? Coś cierpiała? Wszak to ja jestem

twym cierpieniem, ja! Twym bólem w uśmiechu, twym płomieniem w oczach, twą zadumą na czole. Stary cię mój porzucił, czy też?... Biedna ty! A jednak dumna...

Jak można, będąc matką, mieć takie oczy!

Matka...

Późno uczyć się muszę treści tego dźwięku. Późno przychodzisz, bardzo późno przychodzisz... I przestań się tak uśmiechać, bo ja chcę ciebie, matko, powitać.

Staremu portretu nie oddałem. Zawiesiłem go sobie pod krzyżem, nad łóżkiem. I przeżywałem ciężkie dni. Na wszystkie me myśli, smutki i marzenia, dawniej samotne, patrzała teraz ta twarz z uśmiechem wciąż dla mnie niezrozumiałym, z tak dziwnie niepokojącym uśmiechem.

Ocknął się jednak i we mnie ten potężny głos na­ tury, wielki, ślepy nakaz, i rzucił mnie wreszcie przed nią na kolana. Spowiadałem się jej po nocach z tych wielkich pragnień obiecanego mi życia, co szerokim, tajemniczym rozłogiem, przysłonięte tumanami ma­ rzenia, stoi oto przede mną i czeka. Chodź... A w my­ ślach tych tuliłem się do jej obrazu.

              Potrzeba mi twej miękkiej dłoni, matko, twej dłoni na me czoło gorące. Twoich mi kolan potrzeba, abym na nie ciężką od rojeń głowę złożył. Wodzenia dłoni twej po włosach mi trzeba, aby w te rojenia spo­ kój uczucia, spokój myśli wstąpił. Aby czynem się stały.

I stóp mi twoich potrzeba, abym się pokory uczył. Bo do czynu i pokory potrzeba.

Brak mi twej duszy matczynej, syna nadziejami tyl­ ko już dumnej. Dla mej słabej woli twej mi dumy, matko, potrzeba. Mocny będę.

Brak mi serca twego, wszystkich mych uczuć pra­ wego domu i czystego ogniska.

Czyś ty o tym nie wiedziała? czy ci żadne nie mó­ wiło przeczucie, jak ja ciebie bardzo kiedyś potrze­ bować będę? Czy ci przy śmierci żaden smutny anioł nie powiedział, że przy młodzieńczym zrywaniu pęt,

przy pierwszych próbach lotu nie mieć matczynej rę­ ki, matczynych kolan i stóp matcziynych — że to jest zło wielkie? Że ja kiedyś przy olbrzymim pragnieniu życia mieć będą serce — takie żądne miłości — a ta­ kie puste.

Czyś nie przeczuła, że z twym synem stać się może rzecz straszna? Ja żyć, żyć, żyć chcę!

A tyś odeszła.

Kto mnie ochłodzi? kto mnie ogrzeje? kto wzmoc­ ni? kto poprowadzi? Kto mnie pokory nauczy i krzy­ żem świętym pobłogosławi? kto nauczy dumy? kto w potrzebie miecz w dłoń poda i zawoła: „Bij! bij, Siynu! A stąpaj mocno”.

Jam twego żywota płód szlachetny. I otom jest twą słabą dziewiczą wolą — słaby, twym dziewiczym ma­ rzeniem ta'k hojnie bogaty.

Kto mnie ogrzeje? Kto mnie poprowadzi?

Jestem jako kwiat polny na twej mogile. Zdepcą mnie ludzie, matko!...

I tak modląc się do niej po nocach, wonną paliłem jej mirrę: mych pierwszych, młodzieńczych, mych czystych uczuć ofiarę. A ta jej twarz na obrazie wchłonęła w siebie wszystko, com miał w piersiach. W jej rysy spłynęły, zlały się i stopiły wszystkie me pragnienia. Ta twarz stała się dziwnym, widocznym ich kształtem, zagadkowym symbolem matki, życia, kobiety, sztuki...

Skulony w łóżku, zgięty, w sobie zebrany, wchła­ niałem w siebie ten haszysz upojeń. A z tego patrzenia krew mi w skroniach młotem kuła... Ani takiego jasnego przejrzystego czoła, ani takich oczu, przycza­ jonych za rzęsami, takich oczu całujących, ani takich ust — mądrych, takiego owalu twarzy — smutnego, ani szyi tak giętkiej, ani piersi tak rzeźbionych i dy­ szących — tego nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem.

I ten uśmiech! uśmiech, co do siebie siłą fatum przyciąga — i mrozi.

Raz jeden pamiętam, wiersz dopiero co napisałem

i leżałem na łóżku w tumanie odurzenia. Jakiś nagły, potężny napływ uczucia łzy na policzki wyrzucił i za gardło ścisnął. Porwałem się na nogi.

I do tych ust uśmiechniętych, do obrazu matki pod rozciągniętymi ramionami krzyża przylgnąłem gorą­ cymi wargami.

Kocham cię!...

I tak mi Bóg na wstępie życia grozą grzechu kazi­ rodczej myśli piersi zdławił. Czyniłem pokutę — le­ żałem krzyżem. A w wyobraźni mej wytęskniony przeze mnie świat w wirze szalonym zatańczył.

Jakiś dziki pęd upiorów po krwawej nocy, jakieś ostre chichoty czarownic, jakiś szalony natłok ciem­ nych obrazów w płomieniach błyskawic, grzmoty przekleństwa i w proch padająca serdeczna pokuta, i korowody taneczne nagich kobiet.

Po nocy zaś pisałem:

A jednak: czemuś Ty, czemuś Ty odeszła?

Wyżej bym latał, ptak młody. Z dłoni twej piłbym może nektar wieczności”.

Podpatrzył raz te dziwne nabożeństwa ojciec. Obraz zdjął ze ściany, spojrzał na mnie ostro i chmurnie. Wreszcie splunął i wyszedł.

W duszę mi tym napluł. Jezus Maria, myślałem, czyżbym ja dzisiaj był już potworny?

Dogoniłem starego i wczepiłem mu się oburącz w ramiona.

              Czy ty nie widzisz, ojciec, co się ze mną dzie­ je? Czy ty nie widzisz, żem ja się już ocknął z dzie­ ciństwa? Ze mnie życie lada chwila w swój wir po­ rwie?

              Wściekłeś się? — pyta stary z flegmą.

              Słuchaj, jeśli mnie życie w samym zaraniu gdzieś w kanały rzuci, ty będziesz temu winien. Bo patrząc na mnie jak na dziecko, nie widzisz mnie wcale.

Spoważniał stary. Zapalił spokojnie papierosa, ujął mnie za rękę i zaciągnął przed fotel. Usiadł, kilka kłę­ bów dymu wypuścił, a tę swoją twarz aktora: wielką, nagą i jak płótno na wietrze ruchliwą, ułożył w jakiś

grymas powagi, który mi się nie podobał. Pod tym grymasem czaiła się ironia.

              Byłeś już? — pyta niby poważnie.

              Gdzie!?

Szerokim ruchem ręki wskazał gdzieś na miasto, na ulicę.

Żachnąłem się.

              Bo przecież taka jest ta wasza pierwsza trage­ dia. Śmieszne smyki!

Wstał i ujął mnie za ucho.

              Chłopaczysko wyrósł jak byczek. Ale głupi! ale niemrawy! — skoro myśleć o sobię nie umie.

              Mnie tego nie potrzeba.

              Nie!? — huknął mi basem tuż nad samym uchem i skrzywił się z niesmakiem. — A czego ci trzeba?

Zamyśliłem się. Nie byłem przygotowany na to proste pytanie.

              Życia — rzekłem z wahaniem i po długim na­ myśle.

Stary rozkraczył nogi, wtłoczył ręce do kieszeni. Po chwili:

              A ile to kosztuje? — Sięgnął po portmonetkę. — Masz rubla i poszedł precz, boś głupi.

Stoję na miejscu i w niedołężnym zaprzeczaniu po­ ruszam głową. Nie znajduję teraz najprostszych słów dla tych myśli, co takim wirem krążyły mi co wieczór po głowie.

              Wyjęzyczże się, wystękaj — przedrzeźnia sta­ ry. — Mów, coś za jeden?

              Mnie potrzeba opory... We wszystkim, co myślę i czuję, musi być jakaś luka, z którą żyć nie można. A może brak mi tylko...

Przycisnąłem ręce do piersi.

              Kochania — zadeklamował stary i podniósł biał­ ka na sufit. — Jakiś ty niebotycznie sentymentalny!

              Widzisz, ja mam za dużo pragnień w głowie, a za ¡mało wagi w sercu. I czuję, że to jest źle... Puść mnie! — wybuchnąłem nagle, chwytając go za rę­ kę. — Puść mnie od siebie.

              Dokąd?

              Gdzie bądź. W świat pójdę — odpowiadam po­ nuro.

              Po co! — stary poczerwieniał już ze złości.

              Przeznaczenia swego szukać.

              I... co ty znajdziesz, durniu?

Westchnąłem tak głęboko, że mi się zdawało, iż mi chyba serce spod żeber wyskoczy.

              Ciągnie... Rady sobie dać nie umiem. Bo ty nie wiesz wcale — wołam czując gorące wypieki na po­ liczkach — ty nie wiesz wcale, ile ja sił w piersiach czuję! I czym ty mnie częstujesz? Daj mi najpiękniej­ sze kobiety — powiem: „tyle tylko?” Daj mi bogac­ twa — powiem: „mało!” Wywróż mi szczęście — za­ wołam: „ach, nie dbam o to!” Obiecuj tryumf, sławę, władzę... ja będę wołał: „mało, mało!” Bo dla moich wielkich chęci nie może być nazwy, bo wszystko, co określone, zmrozi je tylko. Ale gdy mnie natomiast na bok weźmiesz i szeptem powiesz: „Synu, czeka na ciebie... gdzieś... coś wielkiego... coś, co...”

              Basta! — trzasnął ojciec jak biczem. — Bo się udławisz frazesami. Wiesz ty, co to wszystko znaczy? Dokąd cię to pociągnie?

              Nie wiem — mówię szarpiąc palce, aż w sta­ wach trzeszczało. — Nie wiem.

              Aktorem chcesz być — wyrzucił stary przez zę­ by wraz z wielką chmurą dymu od papierosa.

Po kilku miesiącach byłem już w teatrze. Ale stary wystąpił. „Ja — mówił — ze smarkaczami rywalizo­ wać nie będę’.’. I dobrze się stało. To wszystko ze środ­ ka znalazło gdzieś ujście: precz z duszy, precz z krwi,

| myśli, z nerwów. Rzucałem się na scenie jak piskorz, darłem się jak sroka, huczałem jak wicher. W sercu wciąż jeszcze była pustka. — Powodzenia to, oczywi­ ście, nie wróżyło. Stary był zły, gryzł się i martwił. „Opętać, opętać szelmę! — wołał. — Ocet niech łyka, w łaźni niech odmięknie!”

Raz przyszła do ojca ta, co z najbardziej dystyngo­ wanym witała mnie uśmiechem, co z największym

spokojem, z wyszukaną światową uprzejmością ze mną rozmawiała. Miała na sobie lekką czarną za- rzutkę, niby wielki kołnierz koronkowy, i duży czar­ ny kapelusz. Twarz to czyniło bladą i ściągłą, ciemne oczy odbijały wymownie, rzęsy wyglądały jak zasło­ na czarnych, jeszcze delikatniejszych koronek. Ręce w duńskich, wysokich aż po łokcie rękawiczkach wsparła na cienkiej parasolce i mówiła o książkach, sztukach, namawiała mnie na operę. Pociągnęła mnie ta spokojna blada twarz pod zamaszystym kapelu­ szem. Przysiadłem się do niej, ująłem za rękę. Prze­ gięła się...

I tak w otępieniu jakimś, nie zrzuciwszy zarzutki, kapelusza nie zdjąwszy... Nawet parasolki z rąk nie wypuściła. Dopiero potem ujęła mą głowę w obie dło­ nie i złożyła długi, ciepły, jakby dziękczynny pocału­ nek na mym czole. Łzy miała w oczach.

Zrozumiała, że była pierwszą? Nie wiem.

A potem mieszała się przy mnie, czerwieniła, pod­ słuchiwała me rozmowy z ludźmi, jakby bojąc się, by

o              niej mi czego nie opowiedzieli. Ze mną mówiła szep­ tem. Zaczęła się czesać gładko, nosić prosto, pociągłe, smukło. Wzdychała często, używała zdań niedokoń­ czonych, domyślnych, aktorskich... Mówiła, że nikogo w życiu tak nie zna, nie odgaduje, nie czuje jak mnie — a znała mnie chyba tylko na zewnątrz... Cza­ sami w półmroku, przy ledwie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin