Chattam Maxime - Upiorny zegar.txt

(702 KB) Pobierz
MAXIME CHATTAM
UPIORNY
ZEGAR
Z języka francuskiego przełożyła
Marta Olszewska

Tytuł oryginału: LEVIATEMPS
Copyright © Editions Albin Michel - Paris 2010
Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga 
Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Magdalena Bargłowska, Anna Just
ISBN: 978-83-7508-543-3
Sprzedaż wysyłkowa:
www.merlin.com.pl
www.empik.com
www.soniadraga.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o, o.
PI. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 .
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
Skład i łamanie: Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2012. 
Wydanie I
Druk: WZDZ-Lega, Opole
Ponieważ nie ma lepszej od muzyki bańki pozwalającej się odizolować od rzeczywistości i zanurzyć w rzece słów, oto utwory, które najczęściej mi towarzyszyły w czasie tej podróży Oby i na Was podziałała ich magia, jeśli spróbujecie posłuchać:
-	James Newton Howard, The Village
-	Tom Tykwer, Johnny Klimek, Reinhold Heil, Pachnidło
-	Hans Zimmer, Frost/Nixon
-	Danny Elfman, The Wolfman.
Ludzie gromadzą życiowe błędy, 
tworząc potwora, którego zwą przeznaczeniem.
John Hobbes

OSTRZEŻENIE
Ręce mi drżą.
Nie ze strachu, ten opuścił mnie już dawno. Porzucił pozbawione gęstości ciało, którym nie sposób zawładnąć. Życie wygładziło nierówności, w których zazwyczaj czai się lęk.
To czas.
Czas nie potrzebuje żadnego zakamarka, żadnej szczeliny, by posiąść i zniszczyć duszę oraz ciało.
Drogocenny czas, który pociągnął już za sobą tyle istnień.
Ludzie rzadko się nad nim zastanawiają. Mają o nim bardzo mgliste wyobrażenie, relatywne i subiektywne zarazem.
A przecież czas jest jak najbardziej rzeczywisty, ku niezadowoleniu badaczy atomu i przestrzeni, którzy mnożyli się w trakcie kończącego się właśnie dwudziestego wieku. Jest namacalny bardziej niż jakakolwiek istota; widziałem już, jakie przywdziewa stroje i przybiera oblicza.
Widziałem też, jak zabija.
To musi zostać powiedziane.
Promień słońca podkreśla kontury filiżanki z zimną herbatą. Moja prapraprawnuczka bawi się w ogrodzie między cyprysami a huśtawką. Jej perlisty śmiech rozbrzmiewa niezmącony niczym nowy sekundnik lśniącego zegara, którego naoliwione zębatki nie obrosły kurzem, trybiki nie przetarły się jeszcze, mechanizm nie zużył. Na razie wszystko działa z dokładnością cechującą nowość. Na tym polega, podejrzewam, niewinność - wszystko działa gładko, nie wywołując zmęczenia.
Ponad sto lat dzieli tego aniołka ode mnie.
Bardzo starego pana.
Niewyraźny ongiś odgłos moich trzewi odlicza teraz sekundy ociężale i uparcie - wielki zegar, czuję to, jest u kresu wytrzymałości; zgasnę wkrótce, wraz z tym szalonym stuleciem.
Przedtem jednak chciałbym jeszcze coś zrobić.
Uczynić ze swej świadomości wehikuł czasu.
Zabrać cię na tych stronach daleko wstecz, tam, gdzie powstawało społeczeństwo moich wspomnień. Kiedy słucham, jak mówisz o globalizacji, rasach, nacjonalizmie i poczuciu zagrożenia, mam ochotę zabrać cię do siebie, na przełom wieków, w czasy, gdy wypełniona cudownymi obietnicami otwierała się przed nami przyszłość.
Książki historyczne interesują się tylko wielkimi nazwiskami, nigdy zaś maluczkimi jak ty i ja, którzy przecież piszą ową Historię własną krwią, a bez których nie mogłaby ona nawet zaistnieć.
O to w tym wszystkim chodzi.
O to, co rozgrywa się w cieniu. W czeluściach miast, w arkanach polityki i zbrodni, z których rodzą się cywilizacje.
Moja historia rozegrała się w roku 1900, tym samym, w którym odbywała się Wystawa Światowa w Paryżu.
Na przełomie wieków, który dla wielu miał ogromne znaczenie.
Po klęsce Drugiego Cesarstwa, upokarzającej porażce z Niemcami, wojnie domowej z zimy 1870 roku III Republika - pod której rządami znajdowaliśmy się wówczas - miała jedynie obawy o swą przyszłość. Monarchiści i anarchiści czyhali na najdrobniejszą okazję, by przechylić polityczną szalę na swoją stronę; kraje europejskie mierzyły się nieufnym wzrokiem niczym koty w wąskiej uliczce, wyczekując pierwszego ciosu. Nie wspominając o sprawie Dreyfusa, która w roku 1900 wciąż poruszała opinię publiczną; zwolennicy i przeciwnicy Dreyfusa, antysemici i inni radykałowie czekali w gotowości bojowej, temat ten
bowiem nadal omawiany był burzliwie na paryskich bulwarach, choć od skazania „zdrajcy” upłynęło już sześć lat.
Na ulicach bywało niebezpiecznie, do niektórych dzielnic lepiej było się nie zapuszczać, bo grasowały tam bandy przestępców - wkrótce zacznie się nazywać ich członków „apaszami”. Głęboka nędza graniczyła z nieprzyzwoitym luksusem.
I gdy tak drżało owo kruche społeczeństwo, postępy nauki raz po raz budziły zachwyt całego świata, industrializacja dudniła zapowiedzią nowej ery ku chwale wygód dla wszystkich, Kościół, bezustannie spychany przez państwo o laickim zacięciu, wycofywał się w oczekiwaniu na egzekucję.
W tym oto kontekście otwarto Wystawę Światową w 1900 roku.
Miała być miejscem zjednoczenia, okazją do zademonstrowania światu wielkości Francji, zduszenia plotek o jej słabości, utwierdzenia na nowo wysokiej rangi naszej Republiki w oczach innych krajów. Wystawa była wymarzoną sposobnością do zaprezentowania najnowszych wynalazków naukowych, służąc jednocześnie za pretekst, by przyciągnąć polityków o rozmaitych poglądach i podjąć negocjacje w sprawie nowych międzynarodowych sojuszy.
U zarania roku 1900 wielu sądziło, iż od sukcesu wystawy zależy przyszłość Francji, a już z całą pewnością wynik nadchodzących wojen.
Uroczysta prezentacja ku chwale postępu zadecyduje o losie milionów dusz. 
Wędruję uliczkami mieniącymi się w blasku wróżki Elektryczności. Okres ten z wielu powodów jest jednym z najbardziej znaczących w moim życiu. Usiłuję wydobyć z czeluści pamięci wszystkie wspomnienia, świadectwa, przeszukuję rozmaite notatki, próbując odtworzyć to, co się wydarzyło owego roku, a to, czego nie udało mi się osobiście przeżyć lub dowiedzieć, wyobrażam sobie w najdrobniejszych szczegółach.
Muszę się skupić, by przypomnieć sobie, jak to wszystko się zaczęło, jakie wydarzenie można określić mianem posępnego punktu wyjścia tej szalonej opowieści.
Przede wszystkim zmysły. Pamiętam.
Pierwszą znaczącą różnicą w stosunku do dzisiejszych czasów są odgłosy miasta. Nie grzmiało ono głębokim pomrukiem; Paryż wydawał inne dźwięki. Wiatr, ptaki na balkonach i na drzewach, stukot chodaków na bruku. Ludzie mówiący ciszej w eleganckich dzielnicach, z daleka już słychać akordeon i skrzypce muzykantów, krzyki ulicznych rzemieślników. Tak, Paryż brzmiał wtedy inaczej. Cechowała go owa zniewalająca melodyjność, którą zakłócali jedynie nieliczni automobiliści. Tak, pamiętam, odzyskuję zmysły
Podróż już się rozpoczęła, dzięki magii kilku słów lata biegną wstecz.
Skóra mi jędrnieje, plecy się prostują.
Wygładzają się żyły na dłoniach.
Dwudziesty wiek się cofa.
Jestem młody
Jesteśmy w roku 1900.
Chwyć mnie za rękę. Mocno.
I nie puszczaj jej przypadkiem przed końcem.
1.
Nazywam się Guy.
Jestem tchórzem.
Deszcz uderzający o dachówki poddasza brzmi niczym łkanie. Przez cztery okienka strychu będącego teraz jego kryjówką wpadają raz po raz jaskrawe promienie błyskawic, niczym błysk flesza aparatu fotograficznego oblewając białym światłem każdy zakamarek, rzucając na szarą podłogę krótkotrwałe cienie. Lecz płomień świecy królujący pośrodku strychu pozostaje niewzruszony.
Guy wykorzystuje ją jako wywoływacz.
By przelać swą świadomość na białą kartkę papieru, którą trzyma w palcach.
Obraz przeszłości pojawia się powoli, kreśląc czarne zawijasy Słowa, z początku ostrożne, tłoczą się teraz, spadają jedne za drugimi, łapiąc oddech jedynie w miejscu przecinków. Wkrótce jest ich tak wiele, że zdanie wydaje się zawieszone w powietrzu, woła o tlen - kropka staje się koniecznością.
Nagle zatrzymawszy się, Guy nie wie już co dalej.
A przecież rozumie tę sztukę, posiadł umiejętność wysławiania, to ona utrzymuje go przy życiu; tym razem jednak nie umysł kieruje piórem, lecz pióro dyktuje warunki człowiekowi. A Guy nie wie, jak je poskromić. Nie wie już, co ma pisać, widzi, co się stało. Ledwie opuściwszy mózg, słowa umykają, przestają być jego własnością. Jest zaskoczony tym, co czyta.
Świeca odegrała swoją rolę.
Guy wpatrywał się w płomień przez dłuższą chwilę. Zatracił się w nim. Aż stopniały woskowe mury, jakie wzniósł pomiędzy rzeczywistością i tym, co sam sobie wmówił. Jego świadomość za pośrednictwem kilku słów przelała się na papier.
To życie, które zdradził.
On, pisarz, którego powieści tak bardzo podobały się paryskim mieszczanom.
Tym razem opowiedział baśń sobie.
Historię, która właśnie topniała mu w dłoniach.
Łza spada na kartkę, usiłując wymazać słowo „ja”, na próżno. Słowo nadal jest wyraźne, choć rozciągnięte i zalane.
Guy wie, że zapisek ten nazajutrz wyda mu się obcy, nie pojmie jego pełnego wymiaru, nie będzie go rozumiał, co więcej, wyprze się go, usiłując odebrać mu całe znaczenie.
Po raz kolejny ukryje się w tchórzostwie, wypierając się tego, kim jest i co zrobił.
On, pisarz, którego wszyscy obdarzali uśmiechem.
Odrzuci wspomnienie żony, córki, swojej ucieczki. Zaneguje ich smutek, gdy pozostały bez wieści o nim. Pod pretekstem, że wreszcie odzyskał równowagę wewnętrzną. Z dala od nacisków, z którymi sobie nie radził, z dala od oczekiwań zrodzonych z pozorów.
Ledwo będzie pamiętał ów listopadowy dzień, w którym pojął, że musi się ratować.
Się ratować.
Uciec i przeżyć zarazem.
Chociaż pierwsze tygodnie przepełnione były poczuciem winy, zdołał w końcu oddalić się od zacierających wspomnienia niebezpieczeństw absyntu i opium; nie po to zrzucił jedno jarzmo, by przyjąć na siebie inne.
W końcu oddał się rozpuście, chcąc przełamać chrześcijańską moralność zmuszającą go do skruchy Nie chciał wrócić do swoich, n...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin