CEZARY LEŻEŃSKI-STRACHY Z PAŁACOWEJ WIEŻY, CZYLI FILIP DETEKTYWEM.rtf

(689 KB) Pobierz

 

Cezary Leżeński

Strachy z pałacowej wieży, czyli Filip detektywem



1983


1

Nikt z nas nie wie, jeśli nie jest wróżką, ani czarodziejem, co go czeka w najbliższych dniach czy miesiącach. Ponieważ jednak we współczesnym świecie wszelkiej maści cudotwórcy, jeśli nawet mają jakieś nadprzyrodzone zdolności, skrzętnie je skrywają, Filip w przewidywaniu swej przyszłości wakacyjnej był zdany wyłącznie na samego siebie. Oznaczało to rzecz jasna, że niczego się nie domyślał, ani też w najśmielszych nawet marzeniach, czy zuchwałych snach nie mógł przewidzieć co go czeka i co przeżyje w ciągu dwóch najbliższych miesięcy.

A wszystko zaczęło się tego dnia, gdy pan Konarski wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Filip pakował do swej walizeczki kąpielówki, sweter, parę książek. Wybierał się z ojcem nad morze, do Kołobrzegu. Cieszył się na ten wyjazd od wielu dni, a teraz, gdy skończył się rok szkolny, liczył skrupulatnie dni dzielące go od wyjazdu.

Mina rodzica nie wróżyła nic dobrego. Znał dobrze tę zmarszczkę na jego czole. Ilekroć się pojawiała, zawsze oznaczała coś niemiłego. A to odłożoną wspólną niedzielną wycieczkę do kina, a to zaprzepaszczoną wyprawę do parku lub nagły służbowy wyjazd ojca. Wyglądało na to, że i teraz czeka Filipa jakaś niezbyt przyjemna niespodzianka. Znów zostanie sam z ciotką Aurelią, dobrą lecz zrzędliwą i zasadniczą, która po śmierci matki prowadziła im gospodarstwo domowe. Zdaniem chłopca nadawała się ona bardziej na tresera dzikich zwierząt niż na krewną.

Ojciec starannie ułożył teczkę na biurku, marynarkę powiesił w szafie i nałożył pantofle. Filip cierpliwie czekał na złą wiadomość. Jan Konarski siadł w gabinecie na fotelu, nabił swą ulubioną fajkę i otoczył się kłębami wonnego dymu. Filip wpatrywał się weń z niepokojem.

- Drogi synu - rozpoczął ojciec tonem nie wróżącym niczego dobrego - tak się złożyło, że mam pilny wyjazd służbowy.

- Tak, przecież mówiłeś, że zaraz po urlopie jedziesz do Anglii.

Pan Konarski znów zaciągnął się fajką, jakby chcąc skryć zmieszanie.

- Bardzo mi przykro, ale jutro muszę lecieć na dwa miesiące do Stanów Zjednoczonych.

- To z kim ja pojadę nad morze - w głosie Filipa brzmiała wielka żałość.

- Może z ciocią Aurelią?

- Nie - stanowczo zaprotestował - jeśli z ciocią, to już wolałbym dostać się w ręce ludożerców.

- Raczej do ich żołądków - poprawił pedantycznie pan Konarski i dodał: - wygląda na to, że trzeba będzie wysłać cię do wuja Alfreda.

Chłopiec aż podskoczył na krześle.

- Co? Do tych koniuchów i dżokejów co to albo pasą konie, albo się na nich ścigają i nie potrafią o niczym innym mówić?!

Filip przed dwoma laty był na wakacjach u wuja i nie wyniósł stamtąd najlepszych wspomnień. Na prośbę ojca zmuszano go do nauki konnej jazdy, czyszczenia i oporządzania różnych siwków i gniadych. Pozostał mu po tych wakacjach, jeśli nie uraz do wszystkich czworonogów, to przynajmniej do wszystkiego co rży i galopuje, a na dodatek bezlitośnie gryzie wszystkich uczciwych chłopców.

Pan Konarski widząc przerażoną minę syna w jednej chwili sobie wszystko przypomniał. Roześmiał się serdecznie.

- Rozmawiałem już z wujem Alfredem. Obiecał, że wszystkie konie pochowa, abyś ani jednego nawet nie widział. Stajnie przy tym każe wyperfumować, byś ich zapachu nie poczuł, kiedy wyjdziesz na spacer.

- To nie będę musiał jeździć konno?

- Absolutnie nie. Możesz ze sobą wziąć ile tylko udźwigniesz książek do czytania. A poza tym w pałacu jest spora biblioteka.

- A tam... znam ją dobrze. Same książki o hodowli i ujeżdżaniu koni oraz parę powieści Kraszewskiego. W sam raz na poziom koniarzy.

Ojciec uważnie popatrzył na Filipa.

- Wiem, że z ciebie straszny mól książkowy i nic ci już nie pomoże na tę chorobę. Ja jednak poza mądrością książkową i ciekawymi historiami w niej opisywanymi znajdowałem również wiele pasjonujących spraw w życiu. Ot, choćby wuja Alfreda.

- Wuja, który świata poza końmi nie widzi?

- To teraz. W czasie wojny, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem i konno nie umiał jeździć, zrzucono go na spadochronie do kraju ze specjalnym zadaniem. Wówczas to koń uratował mu życie i odtąd polubił te zwierzęta.

- Jak to było? - zainteresował się Filip.

Choć był już w swoim mniemaniu dorosłym czternastoletnim chłopcem, to w dalszym ciągu pasjami lubił słuchać opowieści ojcowskich. A trzeba przyznać, że pan Konarski umiał wspaniale opowiadać. Choć zwykle spełniał chętnie prośby syna, tym razem uchylił się od dalszego podjęcia ciekawego wątku.

- Zapytasz wuja - zakończył. - A nie zapomnij poprosić go, aby opowiedział jak przebrani za żandarmerię brytyjską zabrali z koszar włoskich parę samochodów żywności dla polskich uciekinierów.

Filip zupełnie zapomniał o swej niechęci do koni.

- Naprawdę wuj miał takie przygody wojenne?

- Żeby tylko takie - rozpalał jego ciekawość ojciec.

- Raz we dwóch, z kolegą, porwali ze sztabu niemieckiego generała a wkrótce potem zorganizował atak na więzienie gestapo i uwolnił stamtąd wszystkich, w tym swego przyjaciela.

Filipowi oczy się zaświeciły z podniecenia. Coś tam słyszał, iż wuj walczył w czasie wojny, ale dokładnie nie wiedział gdzie. I choć zaintrygowały go ojcowskie słowa, to jednak podejrzewał, że są one obliczone na pobudzenie zaciekawienia i skłonienia go do wyjazdu do znienawidzonej stadniny koni.

- Tata, a nie bujasz ty przypadkiem?

- Mogę przysiąc na całą bibliotekę najciekawszych książek, że to najświętsza prawda. Jak mi nie wierzysz, zapytaj historyków wojny o kapitana Marka, skoczka spadochronowego, dowódcę piątego odcinka.

Filip aż otworzył usta ze zdziwienia. Poza literaturą piękną do jego ulubionej lektury należały książki o drugiej wojnie światowej. Z pseudonimem Marek zetknął się parokrotnie, a nawet czytał coś o sławetnym ataku na więzienie w jednym z miast Polski południowej. A więc tym słynnym kapitanem był jego rodzony wuj Alfred?

Zerwał się na równe nogi:

- Jadę. Choćby zaraz, jadę. Pomóż mi spakować się. Tylko czy naprawdę wuj obiecał, że nie będę musiał zajmować się tymi diabłami o czterech kopytach?

- Widzę, że jeszcze nie zapomniałeś tego niewinnego kopnięcia Gwiazdy.

- Ta kobyłka z piekła rodem miała na imię Zorza, a nie Gwiazda - rzekł z wyrzutem Filip.

- Dobrze, niech będzie Zorza.

- Ale na pewno nie będę musiał jeździć na żadnym z tych sfelerowanych pegazów bez skrzydeł?

- Na pewno. Wuj mi obiecał. On cię rozumie. Kiedyś też nie lubił koni po przykrym wypadku w dzieciństwie i nie będzie cię zmuszał do niczego, chyba, że sam zechcesz.

- Nigdy - zapewnił z całą mocą Filip - na głowę jeszcze nie upadłem. Głowa od tego - jak pisał Sienkiewicz - by o skórze myślała.

Pan Konarski uśmiechnął się nieznacznie. Już nieraz słyszał od syna takie kategoryczne stwierdzenia, poparte cytatami z literatury. Później jednakże pryskało to wszystko jak bańka mydlana. Sądził, że i tym razem tak będzie. Gdyby wiedział, jak potoczą się wypadki i co przeżyje Filip w spokojnej stadninie zagubionej gdzieś w mazurskich lasach, na pewno wolałby zostawić chłopca w Warszawie, nawet narażając go na towarzystwo ciotki Aurelii.

Ponieważ jednak pan Konarski nie miał zdolności jasnowidza, a ponadto obdarzał pełnym zaufaniem swego syna i wierzył w jego zdrowy rozsądek, rzecz została ostatecznie postanowiona. Filip spędzi te wakacje u wuja Alfreda.


2

Rozległ się przejmujący ryk. Potężniał coraz bardziej, przechodził w jednostajny, boleśnie świdrujący w uszach hurkot. Wreszcie hałas zaczął się oddalać, coraz to maleć, niknąć, aż wreszcie zamienił się w normalny warkot startującego, a potem wzbijającego się w powietrze samolotu pasażerskiego.

Filip pomógł ojcu wyciągnąć walizki z taksówki i zaniósł je do wielkiego holu dworca lotniczego. Kłębił się tu tłum podnieconych pasażerów załatwiających ostatnie formalności, żegnających się z rodzinami i przyjaciółmi. Wśród bagażów bawiły się w chowanego dzieci, a matki zdenerwowane podróżą karciły rozwrzeszczane pociechy. Pomagało to zaledwie na parę minut, a zaraz potem gwar zabawy i upominanie zaczynały się na nowo.

Pan Konarski stanął w kolejce przyglądając się synowi. Coraz boleśniej odczuwał niemożność zastąpienia chłopcu zmarłej matki. Filip zupełnie jej nie pamiętał. Umarła gdy był małym, zaledwie chodzącym dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że brak kobiety, wnoszącej ciepło rodzicielskie do domu, odczuwali obaj.

Chłopiec dostrzegł wzrok ojca, ale odczytał go zupełnie inaczej.

- Nie bój się, tatusiu - powiedział miękko - będę u wujka Alfreda grzeczny jak aniołek. Nie będzie mógł poskarżyć się na mnie. Dwa miesiące to niedługi okres, na pewno wytrzymam.

- Ależ synku - zaprotestował - idzie mi tylko o to, żebyś naprawdę dobrze spędził wakacje. Wuj nigdy się na ciebie nie skarżył i w ogóle co ci przyszło do głowy.

- Nic takiego - po prostu to, że wolałbym być z tobą nad morzem.

- Ja też - przyznał pan Konarski - diablo mnie ten wyjazd zdenerwował.

- Zobaczysz kawał świata, nowych ludzi, nieznane widoki - pocieszał Filip.

- To wszystko prawda, ale wolałbym wreszcie wypocząć z własnym synem nad morzem.

- Tato, dobrze cię rozumiem, ale obaj nic na to nie poradzimy. Tak już jest w życiu - powiedział poważnie i poczuł się ogromnie dorosły, prawie stary.

Megafon wywołujący pasażerów lecących do Nowego Jorku przerwał im rozmowę. Wysłuchali uważnie całej apostrofy przeznaczonej dla tych, co mieli odbyć skok za ocean i uświadomili sobie, że czas już się żegnać. Jeszcze tylko parę osób dzieliło ich od miejsca, gdzie hostessy sprawdzały bilety i ważyły bagaż, czy nie przekracza dozwolonego ciężaru.

Pan Konarski jednak nie zdążył już nic powiedzieć, gdyż uprzejma panienka wyciągnęła rękę po bilet i wskazała mu pustą wagę. Hostessa wydarła odpowiednią kartkę z biletu, wypisała numer miejsca, błyskawicznie założyła karteczki na bagaż, który zaraz zniknął na ruchomym transporterze, podała panu Konarskiemu kartę wstępu do samolotu i wskazała ręką na przejście przez kontrolą paszportową.

Głos kobiecy zwielokrotniony megafonami naglił wszystkich odlatujących do Nowego Jorku, aby kończyli formalności paszportowe i celne.

Pan Konarski uściskał pośpiesznie Filipa i podszedł do budki kontroli paszportowej. Po chwili pojawił się na sali celnej, ale poganiany przez obsługę zniknął za kolejnymi drzwiami.

Filip został sam. Po raz pierwszy zrozumiał, iż ojciec naprawdę z ogromną niechęcią opuszczał go podróżując służbowo. Dzięki temu nie czuł się już tak porzucony i opuszczony jak poprzednio. Obecnie wystarczyła mu świadomość, że ojciec odlatywał do USA z takim samym żalem i niechęcią, z jaką on udawał się w odwiedziny do koni i do wuja Alfreda.

W nocy śniły mu się goniące go rumaki, z których każdy wykrzywiał pysk w uśmiechu cioci Aurelii. Kiedy rano obudził się, stwierdził z ulgą, ale i ze zdumieniem, że ciotka nie ma ani grzywy, ani ogona i porusza się bez tupotu podków.


3

W domu rozpętało się prawdziwe piekło. Porozrzucane i nie zabrane przez ojca rzeczy mieszały się z bagażami Filipa. Ciotka Aurelia, nieprzytomna z zaaferowania, biegała w całym tym bałaganie, usiłując to kończyć przepierkę garderoby chłopca, to gotować przypalający się co chwila obiad.

Chłopiec zamknął się w swym pokoju usiłując zrobić jaki taki porządek i przygotować zestaw książek, które zamierzał zabrać ze sobą. Nie było to łatwe zadanie. Ciotka co chwilę wpadała do niego z trzaskiem drzwi, domagając się na przemian to pomocy, to wyjaśnienia nieistotnych drobiazgów. Przypomina przy tym galopującego konia ze snu - pomyślał. Burknął coś niezbyt wytwornie, jakby miał do czynienia nie z ciotką a z koniem. Poczuła się wielce dotknięta, co z kolei spowodowało małą burzę domową zakończoną grzmotami i błyskawicami. Kiedy się już wypogodziło i trochę wygrzebali się z rozgardiaszu panującego w domu, ciocia przysiadła na kanapie i westchnęła.

- Chętnie bym pojechała z tobą do wuja Alfreda.

Filip zadrżał, ale mężnie nie dał niczego po sobie poznać.

- Nie wiem, czy są tam jeszcze miejsca. Ojciec mówił, że w tym miesiącu zjechało dużo osób z zagranicy.

- Poza tym nie zapraszał mnie.

Chłopiec już miał jakąś kąśliwą uwagę na końcu języka, ale przypomniał sobie, że ojciec mówił kiedyś o sympatii czy flircie między wujem Alfredem a Aurelią. Nic chcąc urazić romantycznych wspomnień ciotki zauważył tylko:

- Wuj poprzysiągł chyba do końca życia pozostać w stanie bezżennym.

- W czym? - zainteresowała się wyrwana z rozmyślań.

- No, bez żony - odrzekł niepewnie - jak w komedii Michała Bałuckiego Klub kawalerów.

- Alfred jest najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek w życiu znałam - powiedziała bez specjalnego związku z poprzednim tokiem rozmowy.

Filip nie podjął tematu. O wuju miał nieco inne zdanie. Czasami śnił mu się, jak ciotka Aurelią, z głową konia, czasami pod postacią... pół człowieka, pół rumaka. Kopał go przy tym i rżał głośno. Rżenie to przechodziło w śmiech, a następnie w wołanie: Filipieeee, Filipieeee, siaadaj na koooń. Jeszcze w tej chwili na wspomnienie koszmarnego snu otrząsnął się ze wstrętem. Dobrze, że ciotka tego nie zauważyła. Rozmarzona ciągnęła dalej.

- Alfred był bohaterem. Dlatego siostra twej matki tak się w nim zakochała.

- Siostra mojej matki?

- A tak. Nic o tym nie wiedziałeś?

- Ojciec nic nigdy mi nie mówił.

- O, mój brat jest uosobieniem dyskrecji. Od dzieciństwa był taki.

- Jest ciocia pewna?

- Że taki był od młodości?

- Nie, że żona wuja była siostrą mojej mamy.

- Jestem tak pewna jak tego, że widzę w tej chwili przed sobą mego niegrzecznego bratanka.

W innej sytuacji Filip na pewno by się odwrócił udając, że szuka wzrokiem tego niegrzecznego bratanka, ale tym razem tak przejął się wiadomością, że nie żarty były mu w głowie.

- To dlaczego nikt mi tego nie powiedział?

- Pewnie dlatego, że nie interesowałeś się nigdy specjalnie wujem Alfredem - powiedziała z przyganą w głosie.

- Tylko z tego powodu?

Ciotka zmieszała się.

- No nie. Po prostu byłeś za mały, aby znać całą prawdę-

- Ale już nie jestem mały i chcę wiedzieć.

- To długa historia - usiłowała go zbyć.

Siadł wygodnie w fotelu naprzeciwko ciotki. Widział wyraźnie, że ma chęć wszystko opowiedzieć, ale jeszcze ślą waha.

- Nic nie szkodzi, mamy dużo czasu. Wyjeżdżam dopiero jutro. Do tego czasu zdążę się dziesięć razy spakować.

Ciotka poprawiła się na kanapie jakby szykując się do godnego przyjęcia nieoczekiwanych gości.

- Wuj Alfred, kiedy go zrzucili na spadochronie do Polski, poznał dwie siostry. Twoja matka była jeszcze podlotkiem, zakochał się w starszej. W tym samym czasie Niemcy aresztowali twoją babkę, a ich matkę. Ponieważ obie dziewczynki bardzo ją kochały - starsza poszła do gestapo błagać, by matkę wypuścili. Jak zwykle na nic się to nie przydało. Gorzej. Jeden z gestapowców wpadł na pomysł, aby grożąc rozstrzelaniem zmusić córkę do współpracy. Mając nadzieję, że po uwolnieniu matki zerwie wszystkie więzy z Niemcami - zgodziła się.

- To nieprawda - krzyknął rozpaczliwie Filip.

- Zwierzyła się z tego. Słuchaj jednak. Twoja babka i tak zginęła w obozie koncentracyjnym, a siostra twej matki wkrótce po ślubie z wujem Alfredem poległa w przypadkowej walce z Niemcami.

Filip siedział pobladły, z zaciśniętymi kurczowo ustami. Ciotka Aurelia wystraszyła się. Nie sądziła, że jej opowieść wywrze takie wrażenie. Usiłowała wszystko zbagatelizować.

- Nie przejmuj się. To było bardzo dawno. Już nikt o tym nie pamięta, a niewielu w ogóle o tym wiedziało.

- Co z tego - wybuchnął - myślałem, że mam w rodzinie samych bohaterów, a tymczasem jest zdrajca.

Ciotka Aurelia popatrzyła nań surowo.

- Zabraniam ci tak mówić. Ona bardzo kochała matkę i dla niej to zrobiła. Była młoda i niedoświadczona Nie wiedziała, jak postąpić. Trzeba rozumieć, co to znaczy miłość. Nie zdradziła nikogo i wkrótce zginęła. To była wielka tragedia.

Zapadło milczenie. Filip siedział z zaciętym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Popatrzyła na niego badawczo.

- Aby to zrozumieć, trzeba kogoś kochać. Ojca, albo może nawet swoją ciotkę.

Po raz pierwszy w życiu Filipowi żal się zrobiło ciotki Aurelii. Uznał nawet, że jest ładna i naprawdę w niczym nie przypomina konia - wcale nie z braku grzywy czy ogona.


4

Autobus, trzęsąc przeraźliwie na wyboistym bruku, minął parę zagród i domów, by zatrzymać się przed budynkiem mieszczącym pocztę i sklep. Charakterystyczny pruski mur składał się z ciemnych konstrukcyjnych belek, między którymi wolne przestrzenie były starannie wymurowane. Całość sprawiała ponure wrażenie, choć jak Filip pamiętał, mieszkał tu bardzo wesoły i dowcipny naczelnik poczty.

Zatrzaśnięto drzwi i autobus, podnosząc mieniący się w słońcu kurz, ruszył dalej. Filip poczekał, aż pył opadnie, wziął do ręki walizkę i ruszył w stronę pałacu. Stał on skryty w wielkim parku. Ocieniony starymi drzewami podczas poprzedniego pobytu wywarł na chłopcu niezatarte wrażenie. Pokrętne ścieżki wysadzane kępami leszczyny i dzikiego bzu wiły się, krzyżowały pod różnym kątem. Wiodły niby w jednym kierunku, a później zawracały, kluczyły i wyprowadzały zdumionego spacerowicza w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Przypominały pełen niespodzianek labirynt.

Filip przeszedł główną aleją przecinającą park i znalazł się na wprost frontonu pałacu. Był to piętrowy okazały budynek tworzący jakby podkowę obydwoma skrzydłami zwróconą w stronę podjazdu. Niejednokrotnie chłopiec wyobrażał sobie jego dawne dzieje - podwórzec wypełniony czarnymi karetami oraz snujące się po pałacu piękne damy w krynolinach i wytworni panowie we fraczkach różnych kolorów.

Teraz pałac był odnowiony, błyszczący świeżością tynków, niewiele przypominał ten zaludniony stylowymi postaciami. Na podjeździe stało parę dużych i małych fiatów, jeden ford, austin i dwa ople. Piękna attyka wieńcząca drzwi wejściowe do pałacu częściowo była przysłonięta ordynarną tablicą nie pasującą do całości, a informującą, że tutaj mieści się Państwowa Stadnina Koni. Również pracownicy kręcący się wszędzie, ubrani w szare mundury śmiesznie przyozdobione podkowami i proporczykami, stanowczo nie podobali się chłopcu.

Podszedł pod główne wejście i nie zatrzymywany przez nikogo wszedł do środka. Spory hol z biegnącym górą balkonikiem był pusty. Skręcił w prawo, w korytarz wiodący do gabinetu wuja. Zatrzymała go duża tablica z wywieszonymi ogłoszeniami i różnorodnymi pismami. Jego uwagę przyciągnęła kartka zatytułowana: Nowości w bibliotece.

Przeczytał uważnie pozycję po pozycji krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wzruszył ramionami i już miał ruszyć dalej, kiedy zza uchylonych drzwi dobiegła go rozmowa prowadzona podniesionymi głosami, jakby któryś z rozmówców miał przytępiony słuch.

- A ja mówię pani, że biały baron znowu się pokazał. Nie było go przez dziesięć lat a teraz znowu powrócił - dowodził trzęsącym się głosem jakiś starszy człowiek.

Filip nadstawił uważnie uszu. Z kolei młodszy i energiczny głos należący zapewne do owej pani pytał jakby zdenerwowany.

- Skąd Józefowi to przyszło do głowy? Co to znowu za banialuki?

- Pani to młoda i ładna. Mało jeszcze rzeczy na tym świecie widziała, ale ja już swoje przeżyłem i różnych dziwów się napatrzyłem. Pamiętam jak dziś, kiedy pan baron Stieglitz miał się żenić, to pokazał się mu prapradziadek. Cały był biały, trzymał w ręku gromnicę i coś mówił, ale młody pan nie mógł zrozumieć. A potem zginął w katastrofie lotniczej w Berlinie. Pani młoda to tak po nim płakała, że aż...

- No dobrze, dobrze, to było tak dawno, że już nieprawda.

- Jak to nieprawda - obruszył się stary - to było przed wojną, jak zacząłem służbę u pana barona. Sam to wszystko na własne oczy widziałem.

- A białego barona to Józef widział? - pani jakby drwiła sobie ze staruszka.

- Uchowaj Boże. Kto zobaczy białego barona, tego czeka śmierć.

- Wszystkich nas czeka - stwierdziła filozoficznie rozmówczyni.

- A pewnie, tylko nie tak prędko i nie nagła.

Chwilę trwało milczenie, jakby rozmówcy wyczerpawszy temat stracili dlań zainteresowanie. Filip już miał ruszyć dalej, gdy ponownie odezwała się kobieta. Mimo całego sceptycyzmu widać było, że dręczy ją ciekawość.

- A skąd Józef wie, że biały baron znowu się pokazał?

Odpowiedź nie padła od razu. Słychać było jakieś pochrząkiwanie, mruczenie, aż wreszcie starczy głos się odezwał.

- W wieży zegarowej dwa razy widziałem światło, a to niechybny znak, że biały baron się komuś ukaże.

- W nocy?

- A tak, w nocy, jak wracałem ze stajni od Olimpusa. Wtedy chorował. A światło takie żółte migało i za nic nie chciało zgasnąć. Chociam trzy razy się żegnał i mówił wieczne odpoczywanie.

Filip nigdy nie wierzył w te przeróżne białe damy, czarnych zakonników i wszelkie inne duchy, ale w tym momencie poczuł się nieco nieswojo. Słowa Józefa były przesycone tak głęboką wiarą w białego barona, że przez chwilę zdało się mu, jakby to on sam widział upiornie migające żółte światło w wieży zegarowej pałacu.

Otrząsnął się jednak, wyminął wpół otwarty pokój, z którego dobiegała rozmowa i stanął przed drzwiami opatrzonymi groźnie brzmiącym napisem: dyrektor. Zapukał. W odpowiedzi usłyszał znajomy głos. Wszedł. Wuj Alfred wstał zza biurka i szedł ku niemu z wyciągniętymi ramionami.

- Jakże się cieszę, że cię widzę. Przysięgam - konia nawet nie będziesz widział - a jeśli jakiś pojawi się w polu twego widzenia, to każę cię oślepić moim przybocznym siepaczom, abyś go za żadne skarby nie musiał oglądać.

Ściskał chłopca serdecznie nie przestając mówić dalej.

- Tak Bogiem a prawdą, kiedy cię Zorza kopnęła, przeżyłem chwile grozy. Dobrze, że się na strachu skończyło. A teraz, kiedy już jesteś dużym chłopcem, mogę ci zdradzić wielką tajemnicę.

- Biały baron? - zapytał chłopiec odruchowo.

- Jaki tam baron. To majaczenie zabobonnych głupców pijących za dużo wódki.

- To Józef pije?

Wuj Alfred bystro spojrzał na chłopca.

- Takiś ty sprytny. Ledwo wszedłeś w me progi a już wiesz o białym baronie, o Józefie, który moim zdaniem za bardzo wierzy w żywych i umarłych baronów. Niby mól książkowy oderwany od życia, a tu popatrz, detektyw jak Sherlock Holmes. Tylko z Józefem się pomyliłeś. Kropli wódki do ust nie bierze. Abstynent aż do obrzydzenia.

- Przecież to wuj mówił o pijakach, a nie ja.

Mężczyzna zrobił lekceważący ruch.

- A do tego niby taki logiczny. No, niech ci będzie, ale o czym to mówiliśmy?

- Wujek chciał mi zdradzić jakąś tajemnicę.

- Ja? Tajemnicę? - przeraził się starszy pan.

- Tak wujek mówił, choć zdaniem Aleksandra Fredry - człowiek rozsądny unika tajemnic.

- Ano, oczywiście. Bo to nie żadna tajemnica. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że jeździć konno kazał uczyć cię twój ojciec. Dlatego nie miej do mnie żalu. No, uściskajmy się.

Chwycił w objęcia Filipa, aż ten jęknął.

- No, a teraz marsz do swego pokoju. Wypucuj się na wysoki połysk, bo za godzinę obiad.

Do obiadu wszyscy zasiedli w dużej sali, z której ścian spoglądali na nich z portretów protoplaści rodu Stieglitzów. Filip przyszedł za wcześnie i spacerując sobie po sali oglądał kolejne obrazy usiłując odgadnąć, który z nich był białym baronem, a ściślej, wokół którego zrodziła się po śmierci ta niesamowita legenda duszy pokutującej w zamku. Wszyscy wydawali mu się za poważni, jak na tego rodzaju nocne harce ze świecą i to w dodatku po niewygodnych drabinach czy schodach wiodących na wieżę zegarową. Nawet w czasie poprzedniego pobytu w pałacu nigdy tam nie był. Drzwi na wieżę zawsze były zamknięte.

Punktualnie o wyznaczonej godzinie zjawił się wuj. Wkrótce nadeszli następni goście mieszkający w pałacu - Anglik, Austriak, Niemiec i Francuz. Ponadto dwóch Polaków i jedna młoda kobieta, która prawie cały czas żartowała i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin