462. Marton Sandra - Ogród na Long Island.pdf

(1060 KB) Pobierz
Sandra Marton
Ogród na Long Island
Tłumaczenie:
Monika Łesyszak
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rio D’Aquila był znany z wielu powodów. Jego bogactwo
przekraczało ludzkie wyobrażenia. Bali się go wszyscy, którzy mieli ku
temu powody. A o tak atrakcyjnej powierzchowności większość mężczyzn
mogła tylko pomarzyć. Lecz Rio nie myślał o swoim wyglądzie. Dla niego
liczyło się tylko to, kim był, a raczej kim został.
Urodził się w nędzy, nie w Brazylii, jak wskazywałoby jego
nazwisko, lecz w najbiedniejszej z dzielnic Neapolu we Włoszech.
W wieku siedemnastu lat uciekł na drugą półkulę. Zaokrętował się na
zardzewiały brazylijski frachtowiec. Załoga przezwała go „Rio”, ponieważ
właśnie do tego miasta płynął statek. Później dodali „Aquila”, bo walczył
jak orzeł, gdy mu dokuczali.
Pseudonim pasował do niego bardziej niż nazwisko Rossi, jedno
z najpospolitszych we Włoszech, nadane przez siostry z sierocińca, które
go wychowały. Imię dostał Matteo, co oznacza dar od Boga. Matteo
jednak zawsze wiedział, że nikt go nie uważał za dar Boży. Przyjął więc
przezwisko, na które zgodę wydał sąd.
Obecnie miał trzydzieści dwa lata. Wspomnienia smutnego
dzieciństwa dawno zblakły. Żył w świecie, w którym liczą się tylko
pieniądze i władza, przeważnie otrzymane w spadku po rodzicach.
Rio nie odziedziczył po swoich nic prócz kruczoczarnych włosów,
ciemnoniebieskich oczu, przystojnej, choć o nieregularnych rysach twarzy,
smukłej, umięśnionej sylwetki i wzrostu metr osiemdziesiąt osiem.
Wszystko inne, co posiadał – domy, samochody, samoloty, gigantyczną
korporację zwaną Eagle Enterprises – zdobył samodzielnie.
Nie miał żalu do losu. Rozpoczął życie wolny, bez żadnego bagażu.
Cieszyło go, że o własnych siłach wspiął się na szczyty. Czasami
przeszkadzało mu tylko, że jego sukcesy za bardzo przyciągały uwagę.
Z początku rozpierała go duma, gdy widział swoje nazwisko lub
zdjęcie w kolumnie finansowej „Timesa” pośród ludzi sukcesu. Z czasem
znużył go szum wokół jego osoby. Już sam fakt, że znajdował się
w czołowej dziesiątce listy „Forbesa”, budził zainteresowanie. Wolnego
mężczyznę zwykle określano mianem „pożądanego kawalera”, co
oznaczało tyle, że jeszcze nie usidliła go żadna wyrachowana panienka,
żądna jego nazwiska, statusu i pieniędzy.
Gdyby na to pozwolił, utraciłby prywatność, którą wysoko sobie
cenił. Poza tym Rio nie cierpiał, gdy o nim plotkowano, choć niewiele
obchodziła go opinia innych. Mówiono, że jest bystry i stanowczy lub
wręcz bezwzględny, lecz on wyznawał własny kodeks moralny, którego się
trzymał. Postawił na uczciwość, konsekwencję, upór w dążeniu do celu
i panowanie nad emocjami. Tej ostatniej zasady przestrzegał szczególnie
pilnie.
Niemniej jednak tego gorącego sierpniowego popołudnia, gdy
w zaroślach słychać było cykady, a fale uderzały o brzeg, musiał uczciwie
przyznać, że rozsadza go złość.
Kiedy na Manhattanie ktoś wyprowadził go z równowagi podczas
negocjacji, szedł na swoją salę gimnastyczną i na ringu bokserskim
rozładowywał emocje w walce ze sparring partnerem. Lecz w obecnej
chwili od Nowego Jorku dzieliło go wiele mil.
Przebywał nad Atlantykiem w Southampton, na ekskluzywnym
południowym wybrzeżu Long Island. Przybył tu w poszukiwaniu coraz
bardziej nieuchwytnej prywatności. Nie zamierzał pozwolić jakiemuś
durniowi nazwiskiem Izzy Orsini, żeby zepsuł mu dzień.
W ciągu minionej pół godziny Rio rozładowywał złe emocje za
pomocą łopaty. Jego partnerzy w interesach osłupieliby na taki widok. Rio
D’Aquila w dżinsach, podkoszulku i butach roboczych, stojący w rowie
i wyrzucający ziemię? Niemożliwe!
Lecz Rio już wcześniej kopał rowy, tylko świat o tym nie wiedział.
Choć na ten dzień nie zaplanował żadnej pracy fizycznej, wolał ją
wykonywać niż stać bezczynnie i kipieć coraz większym gniewem,
zwłaszcza po tak wspaniale rozpoczętym dniu.
Przyleciał tu wcześnie rano. Pilotował własny samolot, który
zostawił na małym lotnisku w Southampton. Tam odebrał czarny
samochód, który podstawił mu menadżer od zarządzania
nieruchomościami. Następnie przejechał niewielką odległość do miasta.
W piątkowy ranek w miasteczku panowała cisza i spokój. Rio
zaparkował i poszedł do małej kawiarenki na spotkanie z człowiekiem,
który zakładał basen na drugiej kondygnacji tarasu przy nowo
zbudowanym domu. Podczas śniadania dyskutowali o jego rozmiarach
i widokach z tarasu nad wydmami. Swobodna pogawędka w restauracji
sprawiła mu wielką przyjemność, zwłaszcza że nikt nie zwracał na niego
uwagi.
Właśnie dlatego postanowił zbudować sobie letnią rezydencję na
nieprzyzwoicie drogich dwóch i pół hektarach ziemi nad oceanem.
W wioskach na wschodzie Long Island przeważnie nie zwracano uwagi na
celebrytów. A dziennikarze zaliczali Ria do tej kategorii.
Tutaj mógł być sobą, spokojnie zjeść czy wyjść na spacer. Niepisane
prawo tego miejsca głosiło, że jeśli zbudujesz sobie tu dom, pozostaniesz
niemal niewidzialnym. Człowiek, który często musiał podróżować
w asyście tłumu ochroniarzy lub wskakiwać do sunącej powoli limuzyny,
by umknąć przed prasą, wysoko sobie cenił taki azyl.
Rio z przyjemnością zjadł jajka na bekonie i pospacerował chwilę
ulicami. Wstąpił nawet do sklepu żelaznego, jakby naprawdę zamierzał
zakupić młotki i piły.
Faktycznie niegdyś posiadał zestaw narzędzi. Używał ich, by zarobić
na chleb. W przypływie nostalgii przemknęło mu przez głowę, żeby
samodzielnie wykonać kilka półek do nowego domu, jeżeli znajdzie dla
nich miejsce. Doceniał zalety prostego życia, ale nie był na tyle naiwny, by
uważać, że zarabianie na życie pracą własnych rąk zapewnia człowiekowi
jakiś szczególny status.
Późnym rankiem spotkał się ze specjalistą z firmy ochroniarskiej,
która zainstalowała supernowoczesny system antywłamaniowy w domu
i na zewnątrz. Usiedli w patio małej lodziarni pod niebieskim parasolem.
Rio nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadł lody truskawkowe.
Rozleniwiony, zadowolony z życia, z trudem skupiał uwagę na słowach
fachowca.
Zarządca majątku wykrył usterkę w systemie zabezpieczeń przy
bramie. Domofon źle funkcjonował. Głos z głośnika brzmiał
niezrozumiale, a furtka nie zawsze się zamykała. Mimo spokojnego
otoczenia i dyskretnej tabliczki z nazwą „Gniazdo Orła” jego właściciel
zdawał sobie sprawę, że teren musi być odpowiednio chroniony.
– Proszę się nie martwić. Przyjadę w poniedziałek z samego rana,
żeby usunąć usterkę – zapewnił fachowiec.
W południe Rio pojechał do swojego domu. Jeszcze nie wykończono
długiego podjazdu. Koła samochodu podskakiwały na kamykach
i wpadały w głębokie koleiny. Nic jednak nie mogło popsuć dobrego
nastroju, w jaki wprawił go pobyt w tak pięknej okolicy.
Dom zbudowano według jego życzenia, z lekkiego drewna z dużą
ilością szkła. Stworzył sobie uroczą kryjówkę przed drapieżnym światem,
w którym przebywał przez cały tydzień.
Zatrudniony przez niego specjalista od rekrutacji już czekał. Mieli do
przedyskutowania kilka, raczej niezbyt znaczących, kwestii. Później
Zgłoś jeśli naruszono regulamin