Paul Scott - DZIEŃ SKORPIONA - KIK.rtf

(3445 KB) Pobierz

PAUL SCOTT

DZIEŃ SKORPIONA

 

W wąskiej uliczce pewnego miasta, zamieszkanego przeważnie prze/ ludność hinduską, w dzielnicy lichwiarzy, autor spotkał kiedyś pewną muzułmankę. Wy­ dało mu się, że przyszła tam po pożyczkę. Miała na sobie burkę, ów niehigieniczny strój, który okrywa kobietę od stóp do głów, przemieniając ją w symbol nieudolności magistratu w walce z brudem miejskim, i nie pozwala dostrzec jej oczu spoglą­ dających przez wąską szparkę na wesoły świat, oczu kobiety pełnej pokus, lecz nic kuszącej; ów ubiór, który zapewne podsyca jej pożądania, ale gasi nadzieje na ich spełnienie. Pomyślcie o niej ze współczuciem, albowiem podniecenie było dla niej torturą.

Idąc ciągnęła za sobą smugę zapachu wody Chanel nr 5, który pozwalał się domyślać, że potrzebuje ona pieniędzy, albowiem lubi kosztowne drobiazgi. A może niewiasta ta miała buntowniczą duszę lub męczyła się pod naporem chaotycznych myśli i pragnień. Jednakże mogła też być uległą żoną, która używa tego pach* nidła dla przyjemności swego męża. nieświadoma, że zapach tej wody jest także zaproszeniem dla innych mężczyzn... a może znalazła się w tym dniu na uliczce lichwiarzy tylko dlatego, że była to najkrótsza droga do meczetu? Działo się to bo­ wiem w piątek, a Koran powiada: „Wierni, gdy usłyszycie w piątek wezwanie do modlitwy, spieszcie uczcić Allacha i porzućcie wszelakie zajęcia. Gdybyście tylko to zrozumieli, stałoby się dla was jasne, że jest to najpewniejsza droga do szczę­ śliwości. Potem, po skończonej modlitwie, rozejdźcie się i rozglądajcie pilnie, albowiem Allach zgotował wam szczodre dary.“ Może więc, po nabożeństwie, za­ mierzała wrócić tą samą drogą, którą przyszła.

Jeżeli szła na modlitwę, to na pewno do Wielkiego Meczetu, który wznosi się w samym sercu miasta. Minaretów jest w Ranpurze bez liku, ale ten jest najwyższy i jedyny w całym mieście, z którego do dziś rozbrzmiewa wezwanie do modlitwy; inne meczety Ranpuru nie są już domami bożymi. Jedne rozpadły się w gruzy. inne. mniej zrujnowane, magistrat przeznaczył na magazyny. Wprawdzie w Ranpurze mieszkają jeszcze muzułmanie, ale minęły już dni, gdy w czasie wielkich uroczy­ stości id al-fitr — pod koniec ramadanu — i id al-adha — dziesiątego dnia ra- madanu — meczety nie mogły pomieścić tysięcy wiernych z miasta i wiosek roz-

MMMMMI

m

sianych na okalającej je równinie. Przeminęły owe dni, gdyż wierni opuścili to miasto. Garstka pozostałych nosi do d/iś żałobę po znajomych i krewnych, którzy wybrali islam, ale nigdy nic dotarli do ziemi obiecanej, umierając po dro­ dze — jedni śmiercią gwałtowną, inni powaleni chorobą. Gdy odbywali tę wędrów­ kę koleją, mijali niekiedy pociąg zatłoczony pasażerami jadącymi z krainy is­ lamu. ludźmi, którzy nie wybrali religii Proroka i nie chcąc mieszkać w tym kra­ ju. postanowili opuścić swą ojczyznę i domy rodzinne. Oni także nosili żałobę w sercach po tym wszystkim, co musieli zostawić, po znajomych i krewnych, którzy wyruszyli z nimi w podróż, ale nie dożyli jej końca. Część tych niedobit­ ków osiedliła się w Ranpurze, który był i do dziś jest miastem bardzo rozległym, siedzibą władz prowincji. Są tam świątynie i miejsca do kąpieli na brzegu świę­ tej rzeki, z kamiennymi schodami i kremacyjnymi ghatami. Kilka mostów łączy brzeg północny z południowym, mniej ludnym od północnego, na którym wraz z postępem marginalnej i przypadkowej industrializacji wyrosły fabryki, zakłócając spokój krajobrazu lasem kominów, wyższych od najwyższego mina­ retu. Z samolotu można dostrzec w tej ekspansji miasta, postępującej od jego starożytnego zalążka, geometryczną prawidłowość. Wędrując po mieście pie­ szo nie widzi się tej prawidłowości (z wyjątkiem dzielnicy wschodniej, gdzie z wojskową pedanterią ludzie, którzy także już odeszli, zbudowali drogę i po­ mieszczenia dla miejscowego garnizonu), a samo centrum jest gmatwaniną wą­ ziutkich uliczek i placyków targowych, w których łatwo można się zgubić, a gdy już straci się orientację, zwątpić, czy zna ktoś krótszą drogę do meczetu lub w ogóle gdziekolwiek, nie mówiąc o tym, czy potrafi ją znaleźć. Stojąc tak można dojść do wniosku, że nawet najdłuższe życie nie wystarczyłoby do poznania tej dzielnicy, gdyż plątanina uliczek wydaje się zamierzona, jakby wynikająca z głę­ bokiego przekonania o konieczności kurczowego trzymania się razem, aby nie zginąć w kraju, który w najlepszym razie jest obojętny, w najgorszym zaś jawnie wrogi wobec osiadłych w nim ludzi.

Z labiryntem uliczek i tłocznych bazarów graniczy przestronna dzielnica, nosząca kiedyś dumną nazwę dzielnicy administracyjnej, dzielnica szerokich ar­ terii i obszernych willi z ogrodzonymi dziedzińcami, która swe apogeum osiąga w palladiańskim rozmachu siedziby Rządu Stanowego oraz gmachach Sekretar­ iatu i Zgromadzenia Ustawodawczego: idąc nadal w kierunku wschodnim obok placu ćwiczeń, szkoły państwowej, szpitala i atelier filmowych, dostajemy się do dzielnicy garnizonowej, którą ktoś porównał do Aldershot, z tą jednak różnicą, że budowniczowie nie wykarczowali drzew, lecz zadrzewili teren, gdyż cień jest w tym kraju ważniejszy od przestrzeni. Tak oto znaleźliśmy się w innej epoce, pod przemożnym wrażeniem, że ludzie z małej dalekiej wyspy, zwanej Anglią, którzy osiedlili się tu i zbudowali te domy, pragnęli formami architektonicznymi oddać najwierniej swe poczucie swobody, dysponując nareszcie bogactwem wolnej przestrzeni, krajem o gigantycznej powierzchni, posiadającym idealne warunki dla udowodnienia w praktyce i teorii ich niezwykłego talentu orga­ nizacyjnego i administracyjnego. Ale nawet i tutaj przestrzeń jest ograniczona

i              ze zdziwieniem stwierdzamy istnienie granic, określonych i uznanych, poza które się nie posunięto, zagospodarowując wytyczony teren racjonalnie i bez ekstrawagancji. Jednakże na zmniejszenie skali było już za późno, zagęszcze­ nie zabudowy stało się niemożliwe i w rezultacie każda droga i każdy budynek tworzą zamkniętą całość, przypominając twierdzę w stanie permanentnego oblężenia.

Gdyby ktoś w takiej miejscowości jak Ranpur chciał wskazać świadectwa, że wyspiarze ci pozostawili po sobie rzeczy o trwałej wartości, z łatwością wy­ mieniłby inwestycje i obiekty użyteczności publicznej, które stanowią widomy tego dowód: szosy, linie kolejowe i telegraficzne — fundamenty nowoczesnego systemu komunikacji, Sąd Najwyższy — sanktuarium skomplikowanego ko­ deksu cywilnego i karnego, szkołę średnią — bramę do uniwersytetu, Zgromadze­ nie Ustawodawcze — ostoję swobód demokratycznych, Sekretariat — siedzi­ bę administracji cywilnej, zorganizowanej na wzór i podobieństwo zawiłego systemu angielskiego, kluby do pielęgnowania wykwintnych manier i ogłady towarzyskiej, kantyny i koszary zapewniające znakomite warunki do wiernej służby ojczyźnie. Bez wątpienia wszystko to stanowi spadek po tych ludziach, spuściznę obejmującą także język i koślawe mogiły na angielskim cmentarzu Sw. Łukasza, w najstarszym sektorze terenów garnizonowych, z płytami nagrob­ kowymi, które często informują o przedwczesnej śmierci, przecięciu nici życia w młodości lub w sile wieku, i żalu towarzyszącym zawsze nie dokończonej pracy.

Ale nie te rzeczy robią największe wrażenie na cudzoziemcu, gdy w wędrówce po Ranpurze przemierza dzielnicę administracyjną, potem błąka się po ulicz­ kach starego miasta (gdzie traci orientację i spotyka w dzielnicy lichwiarzy kobietę ubraną w burkę), a w końcu wraca obok Sekretariatu, Zgromadze­ nia Ustawodawczego, siedziby Rządu Stanowego do starej dzielnicy garnizo­ nowej, szukając punktów stycznych z rzeczywistością sprzed lat dwudziestu, dajmy na to śladów wydarzeń w Ogrodzie Bibighar. Najbardziej uderza go coś, co nie ma żadnego pomnika, ale co rzuca się w oczy na każdym kroku, a miano­ wicie, że w Ranpurze i w innych miejscowościach podobnych do Ranpuru Angli­ cy dawnego pokroju wyczerpali swe możliwości twórcze.

W odległości ponad dwustu mil na południowy zachód od Ranpuru, ale jeszcze w granicach prowincji, której Ranpur jest stolicą, leży miasto Premana- gar, a jakieś pięć mil dalej, dokładnie w tym miejscu, gdzie wznosiło się kiedyś starożytne miasto o tej samej nazwie, fort Premanagar.

Anglicy starej daty nazywali go Premahłn’gh, silnie akcentując drugą sylabę, połykając natomiast trzecią i czwartą, co nadawało mu jakąś specjalną rangę, jak w przypadku, gdy „dom“ nazywamy „gmachem“. Zbudowany przez Radż- putów, został częściowo zniszczony, a potem odrestaurowany naprędce przez Mogołów, którzy obronili go przeciwko Marathom. ale utracili na rzecz Angli-

9

ków. YV połowic XIX siulociii fort był siedzibą angielskiego dżentelmena o wąt­ pliwym pochodzeniu, niejakiego Turnera, który żył z rozboju, utrzymując w tym celu kompanię najemników, nazwaną przez siebie „kawalerią Turnera'*. Ludzie jego terroryzowali całą okolicę i. jak wieść głosi, duszą i ciałem oddani b\li swemu przywódcy. Oprócz, „kawalerii“ Turner miał sześć żon i niewielką fortunkę, którą stracił w' Kalkucie, hazardując się nieszczęśliwie, aby zdobyć pieniądze na kupno siódmej. Zginął w zamieszkach, które większość history­ ków powstania w roku 1857 przeoczyła, gdyż —jak się zdaje — stanowiły epizod bez przyczyn i następstw. Stary dagerotyp prezentuje nam Turnera jako mężczy­ znę z bokobrodami, o nieruchliwych, wyblakłych oczach, prawdopodobnie niebieskich. Pewne poszlaki wskazują, że został zamordowany. Jego ochotnicy albo zginęli razem z nim, albo powędrowali w świat w poszukiwaniu nowych przygód, a w konsekwencji „kawaleria Turnera“ nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, który przekazałby potomności imię jej dowódcy. Ponoć, jak to bvło w-tedy w zwyczaju, porwano go na lądzie i przymusowo wcielono do załogi jakiegoś statku, ale zbiegł w Madrasie i postanowił szukać szczęścia w głębi kraju. Nie ma to znaczenia. Ciało jego jest pogrzebane symbolicznie w funda­ mentach innej zrujnowanej już twierdzy — twierdzy Imperium Brytyjskiego.

W fundamentach fortu w Premanagarze pochowane są prawdziwe zwłoki, gdvż taki obyczaj panował w tym kraju w dawnych czasach. Rodzice młodzień­ ców (czasem także ich żony), których zamurowywano żywcem, aby zapewnić fortecom pomyślność, otrzymywali sowite wynagrodzenie. Historia fortu była jednak pasmem niepowodzeń, ale już dawno wyjaśniono ich przyczyny, albowiem okazało się. że skarbnik księcia radźpuckiego. który zbudował tę warownię i za­ murował w niej obiecującego młodzieńca i jego młodą żonę, przywłaszczał sobie pensję osieroconej rodziny przez całe pięć lat, nim ojciec pogrzebanego żywcem chłopca zdobył się na tyle śmiałości, by udać się do dygnitarza wyższego rangą od skarbnika i poskarżyć na swoją krzywdę. Nie wiemy, jaki los spotkał skarbni­ ka i jego oskarżyciela. Ale to tylko domysły. Pachnie to legendą, sfabrykowaną w późniejszych czasach, aby wyjaśnić lub upamiętnić owo fatalne w skutkach zdarzenie. Najbardziej na serio potraktowali to oczywiście Anglicy. Odziedzi­ czywszy fort w stanie częściowej rujnacji, z pełnym samozaparcia szacunkiem nie ruszyli ani jednego kamienia, jak gdyby przerażeni myślą, że najmniejsza zmiana może obrócić się przeciwko nim. Do roku 1939 fort był aresztem, a jedno­ cześnie magnesem dla posiwiałych pułkowników, którzy wyżywali się tu w ćwi­ czeniach wojskowych, zapomniawszy, że jako rumiani porucznicy nie mogli pojąć, jak można z musztry uczynić główne zadanie swego życia.

Po roku 1939 lort stał się więzieniem — zamiast wojskowych osadzano tam oso­ by cywilne. Obejmował on łundamenty starego muru zewnętrznego, szczątki ograbionej świątyni hinduskiej w zrównanej z ziemią okolicy Bramy Połud­ niowej. masywny i do dziś dobrze zachowany mur wewnętrzny, ładny meczet, dwie studnie, maszt flagowy i otoczony murcm dziedziniec z czerwonej, ubitej ziemi. Na dziedzińcu tym. od sierpnia 1942 do dnia zwolnienia, najwybitniejszy

więzień fortu starał się zabić czas pielęgnując założony przez siebie ogródek. Siady jego pozostały do dziś. Gdyby miał więcej szczęścia od Turnera, pamięć

o              nim mogłaby przetrwać dzięki drogiemu Hindusom zwyczajowi nadawania sławnym miejscom imienia ich założyciela lub najznakomitszego mieszkańca. Ale tego miejsca nie nazwano Ogrodem Kasima. A zresztą był to tylko skrawe- czek lichej ziemi.

Poniżej wzgórza, na którym czerwony masyw fortu trwa w swej funkcjonal­ nej agonii, znajdują się inne ruiny — stanowisko wykopaliskowe z roku 1926 ekipy Francuzów, której kierownik, profesor Lebrun, został uznany przez komisarza okręgowego i gubernatora prowincji za persona non grata, ponieważ pewna angielska dama, panna Frayle, wystąpiła przeciwko niemu z oskarżeniem, że zaproszenie jej do obejrzenia wykopanego fryzu z hinduskimi scenami erotycz­ nymi było pretekstem do zrobienia jej nieobyczajnej propozycji. Ekspedycja wyjechała do Pondichery, z galijskim humorem znosząc hańbę i kolektywnie wzruszając ramionami. Dociekliwi Anglicy, którzy w okresie późniejszym za­ interesowali się wykopaliskami w Premanagarze, uznali owe sceny erotyczne za nieatrakcyjne, a nawet za tak niewinne, że skompromitowana panna Frayle spakowała manatki i wyjechała do Persji.

Za tymi ruinami ściele się równina zniszczona przez czas, suszę, okresowe powodzie i prymitywne rolnictwo: kompleks wyschniętych łożysk rzecznych, zwanych tu nalami, i porośniętych skąpą trawą pagórków, na których do dziś pasą się rozdzwonione stada kóz, szukając cienia pod rzadkimi drzewami i krze­ wami o anemicznych liściach zażółconych pyłem zwiewanym z pasów ziemi, biegnących po obu stronach gościńca. Na tle jałowego pejzażu szosa ta wygląda jak nabrzmiała tętnica. Życiodajna krew tego kraju — ruch pojazdów — sączy się nią wątłym, nieregularnym strumyczkiem. Nawet dziś można stać przez godzi­ nę na poboczu drogi, słysząc tylko dzwonki kóz i gwizd wiatru ślizgającego się po drutach telegraficznych. Wiatr jest gorący. W południe migotliwe, przele­ wające się powietrze deformuje sylwetkę fortu. Z pewnej odległości wywołuje to wrażenie mirażu i w niektórych porach roku, gdy panują odpowiednie warunki klimatyczne, można tu zobaczyć prawdziwy miraż — szybującą nad ziemią, niekiedy odwróconą kopię fortu. Anglicy, obserwując to zjawisko, zwykle myślą wtedy o Kiplingu i A.E. Masonie i wyglądają zachodu słońca, albowiem jest to czas odświeżenia ciała i odprężenia się po pracy — pracy na pewno wy­ czerpującej.

Wizerunki Ranpuru i fortu w Premanagarze są pierwszymi w galerii portre­ tów w tej opowieści.

\

sggs

I

Część pierwsza ARiiSZTOWANI E — ROK 1942

Eks-premier Mohammed Ali Kasim został aresztowany w swym domu w Ran- purze o piątej rano w dniu 9 sierpnia 1942 przez wyższego oficera policji angiel­ skiej, który przyjechał samochodem z eskortą motocyklistów, dwoma uzbrojo­ nymi konwojentami i nakazem aresztowania wystawionym na mocy Ustawy

o              obronie Indii. Oficer czekał przed zamkniętą żelazną bramą dziesięć minut, nim ćokidar dobudził się służącego, który ocucił drugiego służącego, a ten z kolei obudził Kasima. Gdy oficer wchodził do domu, Kasim, w piżamie, stał już w wes­ tybulu.

              Dzień dobry — powiedział były premier. — Przykro mi. że tak wcześnie wyrwano pana z łóżka. Pan po mnie?

              Niestety, tak — odparł oficer. Kasim rzucił okiem na nakaz aresztowania, zaprosił ołlcera do hallu i zapewnił go, że nie będzie musiał długo czekać. Po chwili weszła pani Kasim i zaproponowała mu herbatę, ale podziękował, gdyż uznał, że w takich okolicznościach nie wypada korzystać z jej uprzejmości. Skinęła głową, jakby uznając to za oczywiste, i poszła pomóc mężowi w przygoto­ waniu się do drogi.

Po dziesięciu minutach państwo Kasim weszli razem do hallu.

              Gdzie pan mnie teraz zabiera? — zapytał Kasim. Oficer się zawahał.

              Mam rozkaz zawieźć pana do pałacu rządowego. Nic więcej nie wiem.

              To tylko wstępna formalność. Przecież to niemożliwe, żebym siedział tam do końca wojny. Mam jednak nadzieję, że nie będzie to więzienie w Kandipacie. Tam jest wilgotno i ponuro.

Odwrócił się do żony, uścisnął ją, a oficer odszedł, spoglądając na jeden z wie­ lu portretów, wizerunek starszego Hindusa z piersią obwieszoną wspaniałymi odznaczeniami: zapewne ojca eks-premiera. Zauważył podobieństwo. Rodzina Kasimów zawsze była zamożna i wpływowa. Dom był duży, dostatnio urządzony, ale przesycony ostrym zapachem indyjskiej kuchni i perfum, który wszyscy Anglicy uważali za drażniący i niezbyt kulturalny albo kulturalny tylko w tym znaczeniu, że należy z wyrozumieniem odnosić się do różnic między społecz­ nościami starymi a nowoczesnymi.

15

S

              Jestem gotów — powiedział Kasim.

              C/y nie zabiera pan żadnych rzeczy?

Tylko to — wskazał na małą walizkę i zrolowaną pościel, które stały usta­ wione pod ścianą. — Spakowałem się wczoraj wieczorem, zaraz po otrzymaniu wiadomości o wyniku głosowania w Komitecie Kongresu w Bombaju. Uważałem, te zaoszczędzi nam to czasu.

Oficer spojrzał na bagaż i chcąc zataić wrażenie — zdziwienia i lekkiego rozdrażnienia — ściągnął usta. Listy osób i zarządzenia w sprawie aresztowań przygotowywano już od pewnego czasu, jednakże w ścisłej tajemnicy, a same aresztowania ze zrozumiałych powodów miały być zupełnym zaskoczeniem.

Bez słowa pochylił się i wziąwszy walizkę i pościel poszedł do samochodu, gdzie odebrał je jeden ze służących, którzy zbiegli się wszyscy co do jednego

i              stali kręgiem na dziedzińcu, żeby zobaczyć, jak ich pan idzie do więzienia.

Było jeszcze ciemno. Pani Kasim nie wyszła z domu. Anglik odczekał, póki Kasim nie usadowi się na tylnym siedzeniu, potem skinął głową motocyklistom, a gdy ci uruchomili motory, wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki. Mając najbardziej nieprzyjemną część zadania za sobą, poczuł ogromną chęć na pa­ pierosa. Sięgnął do kieszeni. Postanowił poczęstować Kasima papierosem, aby mu okazać, jak wysoko ocenił jego zachowanie. Gdy niedawno odstawiał do aresztu jednego z członków Kongresu, doszło do żenującej sceny: przez całą drogę musiał wysłuchiwać sarkastycznych docinków, obelg i kazania o niespra­ wiedliwościach brytyjskich rządów w Indiach. Kasim był wzorem opanowania

i              nienagannych manier. Ale był on muzułmaninem, a muzułmanie to ludzie czynu, a nie krzykacze. Zachowują się jak normalni ludzie i z chwalebną godnością po­ trafią skłonić się przed nieodwołalnym wyrokiem losu. Przypomniawszy sobie, że Kasim jest muzułmaninem, a więc zapewne nie pali, oficer taktownie zrezygno­ wał z papierosa.

*

              Przykro mi — rzekł sir George Malcolm.

Znajdowali się w dużym, wysokim gabinecie, w którym w roku 1937 Kasim stawił się u poprzedniego gubernatora i wysłuchał oficjalnego i dość chłodnego zaproszenia do utworzenia rządu, a w październiku 1939 zgłosił się u niego po­ nownie i wręczył pisemną rezygnację całego rządu. Bywał w tym gabinecie wiele razy, ale te dwie chwile najbardziej utrwaliły mu się w pamięci.

              Proszę się nie usprawiedliwiać — rzekł. — Czy Gandhi też ma być areszto­ wany?

              Tak sądzę.

              A komitet w Bombaju?

Gubernator skinął głową i po chwili dodał:

              Tym razem zasięg akcji jest rzeczywiście szeroki. Nawet pańscy koledzy z komitetów okręgowych pójdą pod klucz.

Za jednym z wysokich okien ciemności trochę zrzedły. Kasim dostrzegł w oddali masywną sylwetkę gmachu Sekretariatu. Za czasów jego premierostwa światło często paliło się tam przez całą noc. Opowiadano sobie, te w dniu jego rezygnacji poprzedni gubernator, zostawszy sam na sam ze swoim adiutantem, powiedział: „Chwała Bogu, nareszcie trochę odetchniemy.“ Jakiś angielski dowcipniś w Sekretariacie skomentował tę uwagę: „Święte słowa. Wojna trwa już prawie dwa miesiące“ — i jak wszyscy jego koledzy powrócił do zwyczaju wychodzenia z biura punktualnie o czwartej, aby przed pójściem do domu

i              przebraniem się do kolacji zagrać w tenisa i wypić swą codzienną whisky w klubie.

              Podobno spakował się pan już wczoraj wieczorem — rzekł gubernator. — Czy sądzi pan, że pańscy koledzy postąpili tak samo?

              Być może. Nie wiem. Czy powinni byli to zrobić?

              Większość.

              Czy są w tym budynku?

              Nie. Gdzie indziej.

              W Kandipacie?

Gubernator pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Kasim nie liczył na nią. Z góry było wiadomo, że w przypadku aresztowań tak masowych jak obecne Anglicy będą się pilnować, żeby, uchowaj Boże, nikt się nie dowiedział, gdzie zamierzają zamknąć przywódców Kongresu.

              Jeżeli są w Kandipacie lub w innym miejscu, to dlaczego ja jestem tutaj?

Gubernator zdjął okulary, wprawił je na moment w ruch wahadłowy, a potem

położył na bibularzu. Na biurku panował nieład. Za czasów jego poprzednika niepokalany porządek wywoływał dreszcz niepokoju.

              Chciałem z panem porozmawiać — powiedział.

              Przed wysłaniem do Kandipatu?

              Nie do Kandipatu. Zgadza się pan?

              Czy mam prawo wyboru? — uśmiechną! się Kasim.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin