Paul Scott - KLEJNOT KORONY - KIK.rtf

(2714 KB) Pobierz

Scott Paul

KLEJNOT KORONY

 

 

A więc proszę sobie wyobrazić krajobraz równinny, teraz w ciemnościach, a przecież dla dziewczyny biegnącej w jeszcze mroczniejszym cieniu pod murem Ogrodu Bibighar nadal zawrotnie rozległy, tak ogromny jak krajobraz, który wiele lat przedtem objawił się pannie Crane, gdy stanęła u wylotu uliczki na skraju terenów uprawnych — gdzie indziej, ale też na tej aluwialnej równinie pomiędzy górami na północy i płaskowyżem na południu.

Ten krajobraz kilka godzin temu, po deszczu, zanim szybko się ściemniło, wchłonął całą barwę z widma zachodzącego słońca, aż wszystko zajaśniało czerwonym. odblaskiem — brunatnożółte ściany domów w starym mieście (już i tak zabarwione krwawą przeszłością i niepewną teraźniejszością), płynąca woda rzeki, stojąca woda zbiorników, połyskliwe rżyska i zorana ziemia dalekich pól, nawierzchnia szerokiej głównej szosy. Jest to krajobraz prawie bez drzew, poza zielonymi szpalerami wśród białych bungalowów dzielnicy administracyjnej. Na horyzoncie fioletową rozmazaną linią rysują się wzgórza.

Opowieść będzie o gwałcie, o wydarzeniach, które doprowadziły do gwałtu i które nastąpiły potem, i o miejscu, gdzie to się stało. Są osoby, akcja, miejsce akcji — pełny kontekst. Jednakże opowiedzieć tego się nie da w oderwaniu od ciągłości ludzkich losów.

W związku ze sprawą Bibighar aresztowano kilku podejrzanych i wszczęto śledztwo. Procesu sądowego nie było. Ludzie mówią, że jakiś proces jednak się odbywał. W istocie — mówią — sprawa, która zaczęła się 9 sierpnia 1942 roku w Majapurze, doprowadziła do gwałtownego starcia dwóch narodów. Owo starcie zresztą było nie pierwsze i jeszcze nie ostatnie; te narody dalej trwały w uścisku imperialnym tak subtelnym i od tak dawna, że już nie wiedziały, czy się niena­ widzą, czy kochają, ani też co je trzyma w uścisku, co splątało nici ich odrębnych przeznaczeń.

W roku 1942, to znaczy w roku, w którym Japończycy pokonali armię brytyjską w Birmie, a Gandhi zaczął nawoływać w Indiach do buntu, Anglicy w swoich

majapurskich siedzibach musieli przyznać, że przyszłość nie zapowiada się po­ myślnie. Ale stawiali czoło niedobrym czasom już przedtem, uważali więc, że i teraz, kiedy przynajmniej wiedzą, w jakiej są sytuacji, dadzą sobie radę i że na razie nie ma celu roztrząsać słuszności polityki i rządów kolonialno-imperial- nych.

Lubili mówić o tym w klubie — temat ten miał pierwszeństwo przed wszystkimi innymi — toteż gdy usłyszeli, że panna Crane, kuratorka szkół misji protestan­ ckiej w okręgu, zdjęła ze ściany swego gabinetu portret Gandhiego i już nie za­ prasza pań hinduskich na podwieczorek, tylko zamiast nich podejmuje młodych angielskich żołnierzy, byli zarówno wdzięczni jej, jak rozbawieni. W czasach pokoju każdemu wolno wyznawać poglądy tak różne i zwariowane, jak mu się żywnie podoba, w czasie wojny wszelako należy zwierać szeregi i gdyby w ogóle miała powstać kwestia, kto po czyjej jest stronie, no to panna Crane wreszcie się zdeklarowała.

Niewiele osób wiedziało, że wtorkowe podwieczorki w bungalowie Edwiny Crane skończyły się z inicjatywy samych hinduskich pań. Panna Crane podej­ rzewała, żc to mężowie odwiedli je od cotygodniowych wizyt u niej, nie dlatego że portret Gandhiego zniknął ze ściany, tylko przez ostrożność, żeby owych wizyt w roku takich napięć politycznych nie uznano przypadkiem za podlizy­ wanie się władzom. Najbardziej bolało ją to, że żadna z pań nie raczyła wyjaśnić powodów, jakimi się kierowała. Po prostu jedna po drugiej czy też po dwie przestały przychodzić i gdy spotykała je na bazarze albo W drodze do podle­ gających jej szkół misyjnych, podawały preteksty zgoła nieistotne.

Z żalem myślała o tych paniach, bo zawsze zachęcała je do szczerości, wcale jednak nie było jej przykro na myśl o portrecie pana Gandhiego. One miały usprawiedliwienie, pan Gandhi nie miał. Uważała, że ten człowiek postępuje obrzydliwie. Rzeczywiście czuła się zawiedziona. Przez lata całe śmiała się z Europejczyków, którzy twierdzili, że nie należy mu ufać, a oto teraz pan Gandhi nieomal wyraźnie zaprasza Japończyków do Indii, żeby pomogli mu uwolnić kraj spod panowania brytyjskiego! Jeżeli panu Gandhiemu się zdaje, że Japoń­ czycy będą lepszymi władcami, to można tylko przyjąć, że stracił rozum albo, co gorsze, że odsłania ciemny aspekt swojej filozofii niestosowania przemocy i tym samym całą tę filozofię pozbawia jakiegokolwiek sensu. Najwidoczniej Japończycy mają stosować przemoc za niego.

Tak więc panna Crane, nagle nieufna w stosunku do Mahatmy i rozczarowa­ na odsunięciem się hinduskich pań (doznawała podobnych rozczarowań już nieraz), zaczęła się zastanawiać, czy nie zdziałałaby więcej, żyjąc wśród rodaków i starając się, żeby doceniali Hindusów, niż żyjąc wśród Hindusów na dowód, że przynajmniej jedna Angielka podziwia ich i szanuje. Wnikliwe rozpatrzenie jej działalności — musiała przyznać — wykazałoby, że najlepiej potrafiła się dogadać z Eurazjatami, a to chyba potwierdza fakt, że sama jest ni tym, ni owym — nauczycielką w gruncie rzeczy bez kwalifikacji, pracownicą misji nie wierzącą w Boga. Hindusi nigdy w pełni jej nie akceptowali, od większości

Anglików raczej stroniła. Kryło się w tym trochę ironii. Hindusi — rozmy­ ślała — może by mnie traktowali poważniej, gdybym nie była przedstawicielką organizacji, z której dobrodziejstw chętnie korzystają, ale wobec której niełatwo pozbywają się dawnych podejrzeń. Z drugiej jednak strony, gdybym nie pracowała w misji, to przecież w żadnym razie — co do tego nie miała wątpliwości — nie za­ częłabym Hindusów podziwiać, bo nie wiedziałabym, jak bardzo ich kochają i sza­ nują własne dzieci, ani też nie zaczęłabym tak ostro krytykować ludzi mojej rasy, nie troszczących się o przyszłość tej dziatwy i obecne warunki w domach jej rodziców. Nigdy nie powstrzymywałam się od wygłaszania uwag krytycznych. Możliwe, że to był błąd. Anglicy biorą uwagi krytyczne zanadto do siebie.

Jednakże panna Crane należała do pokolenia, które (choć niezupełnie z prze­ konaniem) trwało przy pewnych prostych zasadach praktycznego działania. Jeszcze nie jest za późno — powiedziała sobie — na to, by naprawić błąd czy też spróbować go naprawić. Pomyślała o młodych żołnierzach brytyjskich, coraz liczniej napływających do Majapuru, przeważnie prosto z Anglii. Napisała do szefa sztabu garnizonu, odbyła z nim rozmowę i zaofiarowała się, że będzie podejmować po kilkunastu tych chłopców podwieczorkiem co środa między piątą a pół do siódmej po południu. Szef sztabu podziękował jej za wielkodusz­ ność. Szkoda — powiedział — że więcej osób nie rozumie, czym jest tutaj dla młodego Anglika możność oddychania atmosferą angielskiego domu bodaj przez parę godzin raz na tydzień. Panie z dzielnicy garnizonowej, jakkolwiek wyma­ chują chorągiewkami, są raczej pełne uprzedzeń do brytyjskich szeregowców. Dosłownie tak, co prawda, szef sztabu tego nie ujął, ale jakoś dał to do zrozumie­ nia. Z jego sposobu bycia i wysławiania się panna Crane odgadła, że sam zaczy­ nał karierę wojskową od szeregowca. Wyraził też nadzieję, że nie będzie musiała żałować swojej gościnności. Młodzi żołnierze, chociaż oczernia się ich na ogół niesprawiedliwie, rzeczywiście bywają hałaśliwi i niezdarni, w razie jednak ja­ kichkolwiek zastrzeżeń czy trudności wystarczy zadzwonić do niego. Panna Crane uśmiechnęła się wtedy i powiedziała, że nie była chowana pod kloszem i często słyszy, jak mówi się o niej w Majapurze: stara cwaniara.

Żołnierze, którzy zaczęli przychodzić na podwieczorek, mówili z akcentem przedmieść Londynu, ale — z wyjątkiem niejakiego Barretta — wcale nie byli niezdarni. Nawet bardzo zręcznie dawali sobie radę z cienką białą angielską porcelaną. Nie byli też zanadto hałaśliwi ani zbyt nieśmiali. Podwieczorek zawsze kończył się w nienagannie swobodnym, spokojnym nastroju. Później panna Crane stała na frontowej werandzie i machała im ręką na pożegnanie, gdy odcho­ dzili alejką przez jej ładny, dobrze utrzymany ogród. Za furtką zapalali papie­ rosy, po czym zgodną gromadą ruszali z powrotem do koszar, trochę postukując • butami po twardej nawierzchni jezdni. Panna Crane pomagała staremu służą­ cemu, Hindusowi, sprzątnąć ze stołu i wycofywała się do sypialni, żeby przeczy­ tać sprawozdania, odpisać na listy z zarządu misji, i oczywiście — ponieważ podwieczorki dla żołnierzy odbywały się w środy, a czwartek był dniem jej inspekcji w szkole pod odległym o siedemdziesiąt pięć mil Dibrapurem, gdzie

następnie zostawała na noc — zapakować neseser i wyszukać puszkę karmelków dla tamtejszych dzieci. Przy tych wszystkich czynnościach znajdowała czas na rozmyślanie o swoich żołnierzach.

Bardzo polubiła zwłaszcza jednego chłopca, który przychodził regularnie co środa. Nazywał się Clancy. Był tak zwanym w sferach mieszczańskich jej pokole­ nia „dżentelmenem samym z siebie“. Siadał przy stole ostatni, wstawał pierwszy, pilnował, żeby ona mogła skosztować swego keksa i żeby jej najpierw podano cukiernicę. Zawsze pytał ją o zdrowie i udzielał najjaśniejszych odpowiedzi na pytania o szkolenie, sporty i wspólne życie w koszarach. I mówił do niej „panno Crane“, podczas gdy wszyscy inni żołnierze zwracali się do niej: „pszpani“. Ona ze swej strony pamiętała nazwisko każdego i zawsze je poprzedzała uprzej­ mym „pan“. Wiedziała, że szeregowcy nie znoszą, by kobiety mówiły im tylko po nazwisku. Ale Clancy, chociaż jego też tytułowała, był dla niej po prostu Clancym. Ładnie się nazywał, Clancy dla przyjaciół albo Clance.

I — jak zauważyła z zadowoleniem.— koledzy go lubili. Nie mieli mu za złe ani nie wyśmiewali jego rycerskości wobec niej. Sprawiał wrażenie urodzonego przywódcy. Budził respekt. Przystojny chłopak, w wojskowej koszuli i szortach wyglądał lepiej niż inni. Tylko jego akcent i ręce — z paznokciami połama­ nymi, zawsze trochę brudnymi od smarów po ćwiczeniach z bronią — świadczyły, że jest jednym z tego stada.

Czasem, gdy żołnierze już odeszli i myślała o nich nad swymi urzędowymi papierami, robiło jej się smutno. Było przecież możliwe, że niektórzy z nich — szczególnie Clancy, bo jest bystrzejszy niż inni, może więc mieć ważniejsze zadania — polegną na polu bitwy. Smutek, chociaż innego już rodzaju, ogarniał ją również na myśl, że pewnie oni wszyscy śmieją się po cichu z niej i z tych jej herbatek.

Panna Crane była inteligentna i spostrzegawcza, o czym w zarządzie misji dobrze wiedziano. Jej zdrowy rozsądek i zdolności organizacyjne wynagradzały z nawiązką to, co raczej nie kwalifikowało jej na pracownicę misji chrześcijań­ skiej: agnostycyzm na przykład i sympatię do Hindusów, właściwie równoznaczną z postawą antybrytyjską.

*

Edwina Crane spędziła w Indiach trzydzieści pięć ze swoich pięćdziesięciu siedmiu lat życia. Urodziła się w roku 1885 w Londynie, w średnio zamożnej rodzinie mieszczańskiej. Po śmierci matki prawie całe dzieciństwo i młodość strawiła na opiekowaniu się ojcem, zagubionym, nieszczęśliwym dyrektorem szkoły prywatnej, który tak polubił butelkę i własne towarzystwo, że nieliczni przyjaciele jego domu stopniowo się odsunęli, a i ze szkoły zaczęło ubywać coraz więcej uczniów. Umarł pewnego lata za panowania Edwarda VII, pozostawiając dwudziestojednoletnią Edwinę bez grosza, z kwalifikacjami — jak jej się wyda­ wało — tylko na pannę do towarzystwa albo gospodynię. Zapach więdnącego kwiecia lip odtąd już zawsze był dla niej zapachem śmierci. Gdy dostała pierwszą

posadę — guwernantki rozpieszczonego bachora — uważała, że szczęście się do niej uśmiechnęło, chociaż jej podopieczny nazywał ją Bocianicą i raz w dzie­ cięcej sypialni próbował ją zgorszyć popisując się swą przedwczesną męskością.

Tylko że ona się nie zgorszyła. Często musiała obsługiwać nie panującego nad pęcherzem ojca. W późniejszych fazach jego choroby, a i przedtem znosić pijacką dokuczliwość, gdy posuwał się do uświadamiania jej w sprawach, o których jeszcze nie miała pojęcia, albo kpił z jej długiego nosa, nieciekawej powierzchow­ ności i słabych nadziei na małżeństwo. Po wytrzeźwieniu wstydził się, ale brako­ wało mu odwagi, żeby się przed nią ukorzyć. Rozumiała to; właśnie dlatego nauczyła się cenić odwagę innych i usiłowała, nie zawsze skutecznie, okazywać odwagę sama. Pod niejednym względem ojciec był dla niej jak dziecko. Gdy umarł, płakała, po czym otarła łzy i sprzedała większość pozostałych rzeczy, by za­ płacić za przyzwoity pogrzeb. Nie przyjęła ani pomocy materialnej od bogatego wuja, który za życia ojca trzymał się z daleka, ani pociechy moralnej od ubogich kuzynów, którzy też pojawili się dopiero na wieść o pogrzebie.

Więc ten malec wcale jej nie zgorszył. Tak samo jak niczym jej nie zachwycił. W samotności przy ojcu zaczęła już wierzyć, że oboje znaleźli się poniekąd na uboczu, wybrani do dźwigania specjalnego krzyża, jakim było dla nich pijaństwo i pozłacana nędza, ale w bogatym domu swych niepijących chlebodawców też widziała sporo nieszczęścia. W rezultacie cały świat, jaki znała, stał się dla niej tragicznie mały akurat wtedy, gdy mógłby się przed nią otworzyć. I dlatego zapragnęła znaleźć sobie miejsce w jakimś świecie nie znanym, świeżym, nowym, jeśli nie radosnym, to przynajmniej interesującym. Dlatego zgłosiła się do pewnej pani, która szukała panny do towarzystwa i opieki nad dwojgiem małych dzieci na czas podróży powrotnej do Indii. Owa pani, blada i wyraźnie wątłego zdrowia, ale jak się okazało, pełna niespożytej energii, wyjaśniła, że jeśli będzie zadowo­ lona z osoby, którą przyjmie, to w Indiach zatrzyma ją ewentualnie jako guwer­ nantkę. Jeśli zaś nie będzie z niej zadowolona, ułatwi jej znalezienie podobnej pracy u rodziny wyjeżdżającej z Indii do kraju albo sama opłaci jej powrót. Po­ czuła do panny Crane sympatię, więc panna Crane została wybrana spośród innych kandydatek.

Podróż minęła przyjemnie. Pani Nesbitt-Smith traktowała pannę Crane jak członka rodziny, a dzieci, niebieskooka dziewuszka i niebieskooki chłopaczek, mówiły, że ją kochają i że chcą, by mieszkała z nimi zawsze. Gdy Statek przybił do Bombaju, major Nesbitt-Smith, który czekał tam na nich, też traktował ją jak członka rodziny. Ale w drodze z Bombaju na placówkę majora w Pendżabie majorowa stopniowo odsunęła się od niej, a po przyjeździe na miejsce zaczęła ją traktować może niezupełnie jak służącą, ale w każdym razie jak ubogą krewną na łaskawym Chlebie, chwilowo przydatną. To było pierwsze spotkanie panny Crane ze snobizmem społecznym w koloniach, zgoła niepodobnym do snobizmu w kraju, bo komplikowały go nieraz sprzeczne wymogi solidarności i zwierzchni­ ctwa białych. Chlebodawcy poczytywali sobie za obowiązek przyznawać jej pozycję, jakiej by nie przyznali Hindusce nawet najszlachetniejszego rodu, ale

jednocześnie utyażnli, łc muszą trzymać ją na jednym z najniższych szczebli dra­ biny swego zamkniętego społeczeństwa — zaznaczając to wyraźniej poza domem nit w domu, gdzie oczywiście była czymś lepszym od służby tubylczej. Panna Crane. nabirrąjąc poglądów coraz bardziej liberalnych, potępiała zgodnie ze swym dochodzącym do głosu sumieniem przejmowanie się kwestią, kto jest kim i dla­ czego. W dodatku to bardzo utrudniało życie. Przypuszczała, że nieraz pani Nesbitt-Smith staje wobec zbyt raptownej konieczności zdecydowania, jaki przybrać wyraz twarzy, gdy z nią rozmawia, i zapewne z powodu swej dezorien­ tacji często ma twarz niemal zbolałą, znękaną tym, że w ogóle musi się do niej odzywać.

U Nesbitt-Smithów przepracowała trzy lata. Miała silny organizm, rzadko więc chorowała nawet w tym niezdrowym klimacie. Przywiązała się do dzieci. Otoczona służącymi zawsze gotowymi grzecznie wypełniać jej polecenia, pokonywała nie­ śmiałość. którą zwykle odczuwała w domu. Indie, jak gdyby wynagradzając to, że w pierwszych tygodniach były dla niej obce, a nawet straszne, wkrótce okazah' się pełne uroku, którego nie potrafiła określić, ale który przemawiał jej do serca. Przyjaciół miała niewielu i nadal czuła się odizolowana od poszcze­ gólnych osób, teraz jednak uświadamiała sobie poczucie wspólnoty. Wykiełko- wało ono, jak wiedziała, z ujmowanego w słowa tylko czasami, a przecież nawet bez słów uporczywego nawoływania do klanowej solidarności, nieodzownej w tym układzie społecznym, który już zrozumiała i potępiła. Potępiać go nie przestała, była jednak dość uczciwa, by uznać, że to jest dostatecznie realne, jakkolwiek ponure źródło pociechy i ochrona. W Indiach nie brak powodów do lęku, dobrze więc mieć poczucie bezpieczeństwa, wiedzieć, że pani Nesbitt- -Smith, chociaż niekiedy może ją lekceważy, stanie w jej obronie wraz z innymi takimi paniami, jeśli będzie jej groziło cokolwiek spoza czarownego kręgu przywilejów, na którego obwodzie ona żyje. Wiedziała, że Indie pełne wynagra­ dzającego uroku są tylko Indiami białych. Ale to już jakieś Indie i przynajmniej jakiś początek.

W tym okresie zakochała się. Niestety, nie w młodszym kapelanie wojskowym, który od czasu do czasu odprawiał nabożeństwo w miejscowym kościele prote­ stanckim (niestety, bo to byłby mariaż możliwy dla niej, tak możliwy, że pani Nesbitt-Smith w chwilach dobrego humoru żartobliwie próbowała ją wyswatać). Zakochała się beznadziejnie, skrycie w niejakim poruczniku Orme, urodziwym jak Apollo, dobrotliwym, delikatnym i wesołym jak bohater romantycznej powieści, i tak nieświadomym jej zainteresowania czy też obojętnym, jak tylko mógł być przystojny młody oficer na placówce wojskowej obfitującej akurat wtedy w ładne, dobrze sytuowane młode panny, spośród których mógł wybierać. Zako­ chała się beznadziejnie, bo nie miała żadnej szansy, i skrycie, bo w jego obecności ani się nie czerwieniła, ani nic jej nie leciało z rąk. Nawet pani Nesbitt-Smith, gdyby zadała sobie tę fatygę i zaczęła obserwować reakcje guwernantki swoich dzieci na obecność mężczyzny tak wspaniale pod każdym względem obdarowanego przez naturę jak porucznik Orme, nie posądzałaby jej o jakieś zakazane przez tradycję

afekty. Sama panna Crane zresztą zastanawiała się, czemu nie płonie rumieńcem i niczego nie upuszcza. Gdy porucznik Orme był gdzieś blisko, tylko trochę zasy­ chało jej w ustach i serce jej biło. Najwidoczniej — doszła do wniosku — moje uczu­ cie jest zbyt silne, zbyt dojrzałe, żebym zachowywała się jak roztrzepana, głupia dzierlatka bujająca w obłokach.

Porucznik Orme, mając jak zwykle szczęście, został odkomenderowany na sta­ nowisko adiutanta pewnego generała i nadal jako kawaler do wzięcia wyjechał, ku szalonemu rozczarowaniu prawie dwudziestu ładnych i tyluż nieładnych panien, a także ich matek. Żadna z nich — wierzyła panna Crane — nie mogłaby się domyślać, jaki cień rzucił jego wyjazd również na jej życic. Tylko dzieci, te dwie najbliższe istoty ludzkie, zauważyły, że jej sposób bycia się zmienił. Wle­ piały w nią swe niezmiennie niebieskie, ale już starsze, protekcjonalnie domyślne oczy i pytały:

              Co się stało, panno Crane? Panią coś boli, panno Crane?

I tańczyły wokół niej śpiewając:

Stara Crane ma zły dzień!

Gniewała się, dawała im klapsy i odprawiała je, rozwrzeszczane, w cienistą zieleń i blask słońca, by szukały pociechy u starej aji, którą, jak wiedziała, lubiły bardziej niż ją.

Przed następnym okresem upałów pułk majora Nesbitt-Smitha odkomende­ rowano z powrotem do kraju.

              Ja z dziećmi pojadę pierwsza — podsłuchała panna Crane słowa pani Nesbitt-Smith w rozmowie z przyjaciółką — i oczywiście Crane pojedzie z nami.

Pani Nesbitt-Smith często nazywała ją po prostu „Crane”, chociaż przy dzie­ ciach zawsze mówiła „panna Crane“ i w rzadkich momentach serdeczności zwracała się do niej nawet po imieniu, jak wtedy na przykład, gdy z migreną leżała w zaciemnionej sypialni pod chłodnymi powiewami pankha, a ona, klęcząc przy łóżku, przygotowywała kompresy z wody kolońskiej.

Przez wiele dni po rozejściu się wiadomości o rychłym powrocie pułku do kraju panna Crane całą uwagę poświęcała wykonywaniu swoich obowiązków. O porucz­ niku Orme stanowczo przestała marzyć już jakiś czas przedtem, a nic nowego nie nastąpiło, by zaprzątnąć jej głowę. On — powiedziała sobie — był złudą, urojeniem, które w żadnym razie nie mogłoby się dla mnie urzeczywistnić. Teraz, kiedy uwolniłam się od tego urojenia, widzę wyraźnie, jakie puste są, zawsze były, tory moich myśli, jak bardzo łaknę czegoś, co by je zapełniło. Czym je za­ pełnię w kraju, w Anglii? Troską o te dzieci, chociaż one rosną, dorośleją nie­ zależnie ode mnie? O jakieś inne dzieci i jakąś inną panią Nesbitt-Smith? O ich domy, które będą inne, a przecież takie same? I tak wciąż z roku na rok, jako Crane, panna Crane i czasami, coraz rzadziej, aż w końcu nigdy — Edwina?

Pod wieczór, od godziny piątej — gdy dzieci po podwieczorku przechodziły

na ęi&s /ubawy i kąpieli pod chwilowi) opiekę aj i — do siódmej, gdy należało dopilnował*, by gr/ec/nir /jadły, zanim pójdą spać, panna Crane przed kolacją spożywaną samotnic albo, jeśli okoliczności na to pozwalały, razem z. państwem Nesbitt-Smith była wolna. Przeważnie spędzała te krótkie dwie godziny w swoim pokoju, kąpała się, wypoczywała, czytała i czasami pisała listy do znajomych guwernantek, takich jak ona, które przeniosły się ze swymi chlebodawcami na inną placówkę c/y też wróciły do Anglii. Ale teraz jakoś nie mogła usie­ dzieć \\ domu. Wkładała więc sznurowane buciki i z. otwartą parasolką wychodzi­ ła na spacer uliczką, przy której stał bungalow Nesbitt-Smithów. Uliczkę ocie­ niał) drzewa rosnące w coraz większych odstępach, a za ostatnim bungalowem dzielnicy administracyjnej zaczynały się tereny uprawne. Czasem szła w drugą stronę, w stronę bazaru garnizonowego. Za bazarem stał dworzec, a za dworcem rozciągało się miasto krajowców, gdzie była tylko raz. Pojechała tam wtedy z gromadką roześmianych pań i ich lękliwych towarzyszek w powozach, pod eskortą panów, żeby zwiedzić świątynię hinduską, która ją przeraziła, podobnie jak przeraziło ją całe to tubylcze miasto: brud wąskich uliczek, paskudna nędza, dźwięki zgrzytliwej, pełnej dysonansów muzyki, zapchlone psy, kaleki, że­ bracy, konający z głodu, tłuste, białe święte byki, przechodnie w łachmanach, mężczyźni i kobiety, dziwnie niechętni Anglikom w porównaniu ze służbą do­ mową i innymi krajowcami zatrudnionymi na placówce wojskowej.

Tamtego dnia, gdy nagle stwierdziła, że kwestionuje perspektywy przyszłości, i gdy jak obraz w szeregu luster coraz mniejszych, aż w końcu za małych, żeby go dojrzeć, zobaczyła ten rządek dzieci, panów i pań Nesbitt-Smith i panien Edwin Crane — wyszła o piątej na spacer w stronę pól. Ale u wylotu uliczki stanęła nagle bojąc się iść dalej. Słońce, dosyć wysoko na niebie, jeszcze przygrze­ wało, musiała mrużyć oczy patrząc spod ronda kapelusza i bawełnianego bal­ dachimu parasolki na horyzont płaskiej, rozległej, ogromnej równiny Pendżabu. To chyba niemożliwe — pomyślała — że za tą daleką, daleką granicą ciągnie się już inny świat, są wzgórza i puszcze, i łańcuchy gór ze szczytami wiecznie białymi od śniegu, i źródła rzek. To chyba niemożliwe, że za tą równiną rzeki wpadają do oceanu.

Poczuła się skarlała, uboga duchem, przytłoczona straszliwą wagą ziemi, powietrza i niepojętych przestworzy, w których wrony zataczając kręgi trzepotały znojnie skrzydłami, żeby się utrzymać w górze. I przez chwilę doznawała wrażenia, że dotyka jej ciężkim palcem jakiś bóg; nie ten swojski, miłosierny, dodający otuchy Bóg, do którego machinalnie zazwyczaj się modliła, ale jakiś inny, niezna­ ny, ani dobry, ani zły bóg, który nie stwarza ani nie niszczy, nie trwa we śnie ani na jawie, po prostu istnieje i daje światu odczuwać swój ciężar.

Wiedząc, że takie kobiety jak ona skłonne są szukać oparcia, jeśli już nie ucieczki, w religii, nazajutrz pod wieczór poszła w odwrotnym kierunku i przy kościele protestanckim skręciła za murek, w szeroką żwirowaną aleję między grobami ludzi, którzy zmarli daleko od ojczyzny, ale którym, gdyby się obudzi­ li w tym cudzoziemskim miasteczku wiecznego spoczynku, chyba byłby pociechą

■■Ba

widok kościoła, cmentarza i zielonych, specjalnie posadzonych drzew — widok tak bardzo angielski. Weszła do kościoła bocznymi drzwiami, usiadła w tylnej ławce | zapatrzyła się w ołtarz, w okno z witrażem prawie już ciemne, widywane co niedziela, gdy przychodziła tu z państwem Nesbitt-Smith.

Bóg tego kościoła był znajomym, łaskawym, wyrozumiałym bogiem. Miała Go w sercu, ale nie w duszy. Wierzyła w Niego, Pocieszyciela, ale nie Odkupicisla. To był istotnie bóg społeczności, ale nie tej ciemnoskórej, walczącej o życic pod ciężarem nieba Pendżabu, tylko społeczności białej, uprzywilejowanej, w której swoje miejsce, chociaż skromne, miała też i ona. Zastanowiła się, kim jest dla Niego — Crane, panną Crane czy Edwiną? Dla Syna Bożego chyba jest Edwiną, ale dla gniewnego Boga może być jedynie Crane.

              Panna Crane?

Zaskoczona dźwiękiem czyjegoś głosu, obejrzała się. Podszedł do niej kapelan, niemłody człowiek z różowym nosem, ostro zarysowanym, i charakterystyczną frędzlą siwych włosów na nieproporcjonalnie dużej głowie. Nazywał się Grant — po angielsku „ześlij“ — co wywoływało w kościele powściągliwe uśmieszki, gdy into­ nował modlitwę: „Ześlij, o Panie w niebiesiech...“ Uśmiechnęła się i teraz pomimo zażenowania tym, że zastał ją tak, a więc że zdradziła się jako kobieta w potrzebie nie tyle wypoczynku, ile pociechy. Nieładna dwudziestokilkuletnia panna o dłu­ giej, trochę końskiej twarzy, przesiadująca w pustym kościele, przecież łatwo daje się określić. W kilka lat później zaczęła to wspominać jako chwilę, w której nabrała pewności, że czeka ją staropanieństwo.

              Odpoczywa pani po codziennym znoju — powiedział pastor Grant melo­ dyjnym głosem kaznodziei.

Przytaknęła i spuściła oczy.

              Może w czymś mogę pomóc, moje dziecko? — dorzucił już naturalniej.

Ni stąd, ni zowąd zebrało jej się na płacz, bo dzieckiem nieraz w. przypływie czułości nazywał ją ojciec, gdy był trzeźwy. Ale się nie rozpłakała. Od czasu śmierci ojca nie uroniła ani jednej łzy i chociaż miała kiedyś w życiu rozpłakać się znowu, ów moment jeszcze nie nadszedł.

Głos jej nie drżał. Ośmielona tym odpowiedziała.

              Myślę, że zostanę tutaj. — Zobaczyła zakłopotanie kapelana, który ro­ zejrzał się po kościele, jak gdyby zaczęło się dziać coś, o czym nikt go nie uprzedził, ale o czym ona, panna Crane, wie i dlatego uważa, że warto tu zostać. — W In­ diach — wyjaśniła — chociaż Nesbitt-Smithowie wracają do kraju.

              Rozumiem. — Kapelan zmarszczył brwi, może dlatego, że nie powiedziała: „państwo Nesbitt-Smith“. — Nie powinno być z tym kłopotów, panno Crane. Wystarczy zwrócić się do pana pułkownika Ingleby i jego małżonki. Wiem, że cieszy się pani dobrą opinią. Majorostwo Nesbitt-Smith wyrażają się o pani w samych superlatywach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin