Paul Scott - CI CO POZOSTALI - KIK.rtf

(1444 KB) Pobierz

Scott Paul

CI CO POZOSTALI

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy Tusker Smalley zmarł na skutek rozległego zawału około dziewiątej trzydzieści w ostatni poniedziałek kwietnia 1972 roku, jego żony Lucy nie było w domu, ponieważ w tym czasie robiła sobie niebieską płukankę i czesała siwe włosy w salonie „Seraglio” na parterze „Szirazu” — nowo wybudowanego w Pankocie czteropię­ trowego hotelu ze szkła i betonu.

Sziraz” znajdował się dosłownie o dwa kroki od „Smitha”, starszego hoteliku górskiej placówki wojskowej. Do „Smitha” właśnie należał pawilon zwany Domkiem Myśliwskim, który Tusker i Lucy zajmowali od dziesięciu lat. Był to niewielki bungalow na przyległym, choć odrębnym kiedyś terenie; później zburzono dzielący obie posesje mur i wydeptano ścieżkę, aby wywołać wrażenie, że hotel i pawilon tworzą całość. Stara furtka wiodąca do Domku Myśliwskiego, teraz określana jako wejście boczne, wychodziła na aleję. „Sziraz” znaj­ dował się dokładnie naprzeciw.

Gdyby Tuskera znaleziono natychmiast i równie szybko przekazano wiadomość na drugą stronę ulicy, Lucy dowiedziałaby się o tym, że została wdową, w momencie, który każda kobieta uznałaby za wysoce niedogodny. O dziewiątej trzydzieści siedziała pod suszarką.

Tusker jednak leżał martwy od pół godziny i być może leżałby dłużej, gdyby pani Bhulabhoj, właścicielka „Smitha”, zajmująca jeden z jego głównych apartamentów, nie zdenerwowała się wyciem Blox- sawa, psa pułkownikostwa Smalleyów. Wycie nie było zbyt głośne, ponieważ pies siedział zamknięty w garażu pułkownika, ale tak uporczywe, że panu Bhulabhojowi polecono, aby poszedł zwrócić uwagę w imieniu pani Bhulabhoj.

Pani Bhulabhoj, osobie o kilku podbródkach i szczególnym upodo­ baniu do sari w kolorach pastelowych, jak łososiowy, które pod-

innymi migreny. W dni. kiedy spędzała ranki w swoim pokoju, praca w hotelu dosłownie zamierała. Pani Bhulabhoj nie mogła znieść choćby najlżejszego brzęku. „Smith" należał do niej, pan Bhulabhoj był jedynie dyrektorem hotelu i jej mężem. Pani Bhulabhoj ważyła dwieście dwadzieścia cztery funty. Jej mąż zaliczał się do ludzi szczuplejszej budowy.

Pan Bhulabhoj zarządzał hotelem przez wiele lat, zanim pojawił się nowy właściciel — kobieta, z którą się ożenił. Był trzecim i najmłod­ szym z jej mężów i, jak twierdził Tusker Smalley, szczęściarzem, gdyż tej kobiecie dźwigającej na sobie tyle zabójczego tłuszczu, ile miała życiodajnych rupii, najprawdopodobniej nie będzie dane cieszyć się czwartym. Tusker, który nazywał pana Bhulabhoja Billy-Boyem z wyjątkiem tych rzadkich chwil, gdy musieli się pokłócić, mawiał, że jest on jak człowiek przywykły do rozczarowań, który nagle dojrzał wspaniałą szansę i zaczął dokładać starań, żeby nie przeszła mu koło nosa. Pani Bhulabhoj nie miała dzieci z żadnym z mężów.

              Może mu się uda — niejednokrotnie mówił Tusker do Lucy. — Tuczy ją, ile wlezie. Pewnego dnia baba wyciągnie kopyta.

W rzeczywistości pani Bhulabhoj tuczyła się sama, a pan Bhulabhoj ani jej w tym nie pomagał, ani nie przeszkadzał. Swym postępowaniem starał się za wszelką cenę nie dopuścić, by czuła się niezadowolona. A wszystko mogło ją wytrącić z równowagi. Kiedy miała dobry dzień i kołysząc się jak kaczka toczyła się po całym hotelu w poszukiwaniu niedociągnięć, podążał w jej kilwaterze schludny, w doskonale wy­ prasowanym garniturze, i starał się dopilnować, by natychmiast wykonywano jej polecenia i likwidowano źródła irytacji. Kiedy miała zły dzień, chodził na paluszkach i kazał całemu personelowi robić to samo, więc nawet goście (jeśli takowi akurat się trafili) czuli się skrępowani i opuszczali hotel po śniadaniu tak szybko, jak tylko możliwe.

Taki, jeśli nie gorszy niż normalnie, był poniedziałkowy ranek 24 kwietnia, przepojony atmosferą cierpienia pani Bhulabhoj. Z przy­ słoniętej żaluzjami sypialni (dawny apartament numer jeden) do­ chodziły odgłosy bólu niczym przytłumione sygnały mgłowe na morzu. Pani Bhulabhoj leżała na olbrzymim małżeńskim łożu, wypeł­ niając je niemal w całości. Niekiedy pan Bhulabhoj otrzymywał polecenie, by je z nią dzielić, ale nie ubiegłej nocy, gdy to kolejny już raz spał samotnie u siebie (niegdyś apartament numer dwa). Pokoje były w amfiladzie, połączone drzwiami, które — mimo że pan Bhu-

labhoj nigdy ich od swej strony nie zamykał — w nocy często nie ustępowały pod jego delikatnym naciskiem. Wczoraj nawet ich nie dotknął. Niedziela była koszmarna.

Rano o siódmej trzydzieści zawezwała go z numeru drugiego do pierwszego osobista pokojówka żony, miejscowa kobieta z Pankotu, Minnie, którą już dawno temu nazwali tak członkowie rodziny brytyjskiego wojskowego. Młodziutka Minnie pracowała u tych ludzi jako aja, dopóki w 1947 roku nie wrócili do ojczyzny. Teraz była zażywną, gderliwą kobietą w średnim wieku. Pan Bhulabhoj nie darzył jej sympatią. Polecenia przyjmowała jedynie od pani Bhulabhoj, a i to nie zawsze. Bhulabhoj zachowywał się wobec niej z rezerwą. Czasami skarżyła się pani Bhulabhoj na niego czy też — jak mówiła — na Dyrekcję, co wychodziło na to samo. W efekcie pani Bhulabhoj go łajała. Chociaż dostać mu się mogło nawet i wtedy, gdy Minnie nie była życzliwie nastawiona do pani Bhulabhoj.

              Z kobietami nie wygrasz — powiedział mu kiedyś Tusker. — Być może podobasz się Minnie. I dlatego chce cię wpakować w tara­ paty. Pewnie się nigdy do niej nie dobierałeś. Spróbuj.

              Nie, nie, to na pewno klimakterium.

              W takim razie powinna trafić do następnej księgi rekordów Guinessa. Powtarzasz to samo od lat. Napij się jeszcze jednego.

Wypili więc po jeszcze jednej whisky z wodą sodową. Było to przed tygodniem. Pan Bhulabhoj zazwyczaj z radością czekał na poniedział­ kowy wieczór. Choćby nie wiadomo jak źle dzień się zaczął, choćby nie wiadomo jak bardzo niedysponowana była pani Bhulabhoj przy śniadaniu, do lunchu zwykle na tyle dochodziła do siebie, aby przyjąć jakieś pożywienie i wzmocnić się wystarczająco, by móc spędzić pozostałą część męczącego dnia na brydżu w Pankockim Klubie Sportowym. Poniedziałek to nie jedyny dzień, kiedy grywała w bry­ dża. Grać mogła również we wtorki, środy, czwartki, piątki i soboty, ale nigdy w niedziele, bo niedziela była dniem, w którym pan Bhulabhoj miał wolne, a pani Bhulabhoj sprawdzała książki przy­ chodów i rozchodów, co często wieczorem prowadziło do różnicy zdań między nimi, a w efekcie do samotnej nocy pana Bhulabhoja i poniedziałkowej migreny jego żony.

Atrakcyjność poniedziałkowych wieczorów nie polegała wyłącznie na tym, że pani Bhulabhoj prawdopodobnie długo zabawi w klubie, ale również i na tym, iż w ten właśnie wieczór pani Smalley wybierała się do kina „New Electric”. Kiedy już Bhulabhoj pożegnał ostatniego wieczornego gościa w hotelowej jadalni i upewnił się, że służba za-

c/yna sprzątać, a personel kuchni zmywać, że kucharz nie zapomniał przegotować przekąski, którą jego żona spożywała o północy, że Mmnie właściwie pościeliła łóżko swej pani i że jest w pobliżu, gdyby ta nagłe jej potrzebowała, mogli się z Tuskerem spotkać przy butelce, c/y to w Domku Myśliwskim, czy na werandzie hotelu (skąd lepiej dałoby się słyszeć, jak pani Bhulabhoj wraca do domu).

Żaden z nich się nie upijał. Tusker pił więcej niż Bhulabhoj, ale w końcu Tusker był wraz z żoną ostatnim już w Pankocie przed­ stawicielem starej brytyjskiej szkoły i lubił sobie golnąć.

Bhulabhoj pił mniej nie tylko dlatego, iż miał zasady (czasem bardzo kruche), ale też dlatego, że uwielbiał słuchać Tuskera, który zdawał się tak wiele wiedzieć o tylu sprawach (dawnych i nowych skandalach, skandalach miejscowych i międzynarodowych, aferze Profumo. zabójstwie Kennedy’ego, orientował się też, dlaczego prezy­ dent Johnson targał psy za uszy, dlaczego premier Heath ożenił się ze swoim jachtem, dlaczego to Brytyjczycy popierali Pakistan w pierw­ szej wojnie indyjsko-pakistańskiej, a dlaczego Indie w tej, która dopiero co się skończyła, i co Henry Kissinger powiedział słodkiej idiotce z Connecticut, która chciała tylko przekazać jakąś wiadomość mamusi w Warszawie).

Przez lata poniedziałkowych spotkań pan Bhulabhoj zebrał po­ kaźną porcję wyrywkowych wiadomości o prezydentach, pałacach i ludowych demokracjach. Zadziwiał go, wręcz fascynował zakres wiedzy Tuskera o świecie. Żałował, że nie może spamiętać choćby jednej dziesiątej tego, co usłyszał; czasami wydawało mu się, że spamiętałby, gdyby był tak dobrze naoliwiony jak Tusker. Ale oprócz zasad oraz chęci wysłuchania na trzeźwo tego, co mówi Tusker, względną wstrzemięźliwość narzucało panu Bhulabhojowi poczucie, że w poniedziałkowy wieczór musi sprostać trudnemu do przewidzenia pożądaniu pani Bhulabhoj.

Owo pożądanie zależało chyba od tego, ile wygrała. Przeważnie przychodziła do domu po wygranej partii i wtedy pan Bhulabhoj musiał być gotów, by stawić czoło sytuacji. Podobnie musiał być gotów, jeśli wskutek całodziennej gry straciła tak wiele, że w tym niedobrym i łajdackim świecie poczuła się nie kochana i nie chciana. Odczuwał wtedy nawet pewne wzruszenie i w takich okolicznościach po wspólnym gigantycznym orgazmie często sobie razem trochę popłakali, zapewniając się uroczyście o zobowiązaniach wobec siebie i dozgonnym oddaniu. (Dni, kiedy ani nie przegrywała, ani nie wygrywała, bywały bardzo nudne.) Zbyt często jednak utrata pie- 10

niędzy, nocny posiłek, namiętny stosunek oraz łzy ulgi i miłości wprowadzały panią Bhulabhoj w jeszcze większe przygnębienie na­ stępnego dnia.

Ale ten poniedziałek najwyraźniej nie miał się dla pana Bhulabhoja zakończyć towarzyskim spotkaniem ze Smalleyem (pułkownikiem Armii Indyjskiej w stanie spoczynku). Dzisiaj będzie musiał napisać List, chyba żeby mu się znów udało od tego wykręcić. Posłuszny wezwaniu, które mu przekazała Minnie, wszedł do pierwszego numeru i pełen niepokoju stanął w nogach łóżka żony. Wezwanie go nie zaskoczyło, ponieważ kwadrans wcześniej słyszał pojękiwanie pani Bhulabhoj. Zdążył już ostrzec służbę, żeby nie hałasowała.

              Czy mam posłać po doktora Radźendrę? — zapytał szeptem po angielsku; rozmawiali w tym języku, gdyż nie rozumiał, kiedy trajkotała w rodzimym pandźabi.

Wydusiła z siebie: „nie”. Z całej twarzy widział jedynie usta i wąsy. Pani Bhulabhoj leżała na plecach, ściskając głowę dłońmi.

              Może po doktora Taporewalę? — Oblizał wargi niespokojnie, czekając na odpowiedź. — Albo Bhattaćarję?

Doktor Radźendra praktykował medycynę zachodnią. Tapore- wala — Ajurwedę. Doktor Bhattaćarja zajmował się akupunkturą i kiedyś na cały tydzień wyleczył panią Bhulabhoj z migreny, nakłuwając jej obfite ciało igiełkami. Był to niezły widok.

              Żadnego lekarza — odparła. — Napisałeś List?

              Właśnie mam zamiar.

              Napisz. I przynieś. Podpiszę.

              Nie ma potrzeby, kochanie, żebyś zajmowała się takimi nieistot­ nymi drobiazgami. Od czego ja tu jestem?

              Czasami i ja zadaję sobie to pytanie.

Pan Bhulabhoj wyszedł na palcach. Po chwili równie bezszelestnie wrócił.

              Lila, to trzeba przepisać na maszynie.

-— Oczywiście.

              Maszyna narobi hałasu.

              Każdy dźwiga jakiś krzyż.

Skinął głową.

Wrócił do swej sypialni, a potem wyszedł drzwiami, które jak drzwi pozostałych pokojów prowadziły do ponurej zielonej jadalni bez okien, gdzie postrzępione palmy w mosiężnych spluwaczkach trzymały

V\AA V\

wartę wzdłuż stołów' nakrytych poplamionymi obrusami. Światło dzienne wpadało tylko przez wychodzące na werandę okna odra­ panego hallu.

Pan Bhulabhoj miał swoje biuro między jadalnią a salonem — ta przeszklona klitka, z której widział oba pomieszczenia, stanowiła jego sanktuarium. Oświetlała ją goła żarówka. Prowadzące do biura drzwi były na tyle wąskie, że pani Bhulabhoj z trudem mogła się przez nie przecisnąć, a w środku panował taki rozgardiasz, że nawet gdyby weszła, trudno by jej się było ruszyć i wychodzić musiałaby tyłem. Zamknął drzwi, a także okienko — zwykle otwarte, żeby goście mogli się z nim porozumieć (prośby, zażalenia, rachunki), zasiadł w obro­ towym fotelu, włożył do starego remingtona firmowy papier, kalkę i przebitkę i zaczął: „24 kwietnia 1972. Drogi Pułkowniku Smalley”. Przerwał.

Z sąsiadującego z biurem pokoju numer siedem dochodził odgłos muzyki. Pan Bhulabhoj cichutko wybiegł, zastukał do drzwi, otworzył i zaskoczył pana Pandę, gdy ów w pozycji lotosowej, z zamkniętymi oczyma oddawał z siebie lub też wchłaniał pranę przy akompaniamen­ cie porannej ragi w wykonaniu Rawi Śankara czy kogoś tam w Indyjskim Radiu.

Pan Bhulabhoj niespecjalnie znał się na muzyce, może poza pieśniami kościelnymi. Wyłączył ragę. Pandę otworzył oczy. Bhu­ labhoj na migi ostrzegł go przed stanem pani Bhulabhoj w ten poniedziałkowy poranek. Pandę westchnął, pokiwał głową, na powrót zamknął oczy i wrócił do medytacji, choć wyraz błogości ustąpił miejsca koncentracji.

Pandę był kierownikiem biura, w którym ranpurscy prawnicy prowadzili zawiłe interesy pani Bhulabhoj. Zjawiał się raz czy dwa w miesiącu z papierzyskami i dokumentami, zostawał dzień lub dwa i mieszkał za darmo, więc pan Bhulabhoj bez skrupułów wyłączył tranzystor. Obecność pana Pandę podczas tego weekendu była szczególnie złowieszcza. Pośród dokumentów, które zamierzał za­ brać dziś do Ranpuru, miała znaleźć się kopia Listu. Bhulabhoj wrócił do biura, wyrwał kartkę z maszyny i ponownie przygoto­ wał papier listowy, lecz tym razem włożył dwie kalki, o czym po­ przednio zapomniał; rozpoczął na nowo: „Drogi Pułkowniku Smał- łey”, i przerwał czekając na natchnienie, a nie doczekawszy się, niechętnie pisał dalej, aż wreszcie skończył. Zamknął list zwrotem: „Ukłony”.

Zrobiła się już prawie ósma.

Zanim wybudowano „Sziraz”, u „Smitha” była to czarna godzina, ponieważ według rozkładu właśnie o ósmej przyjeżdżał, wlokąc się po pojedynczym torze z równin na wzgórza pankockie, nocny pociąg z Ranpuru, a co za tym idzie, o tej godzinie personel i dyrekcja musieli być gotowi na przyjęcie gości, zarówno tych, którzy zamówili pokoje, jak i przyjeżdżających bez uprzedniej rezerwacji; wszyscy przybywali około ósmej trzydzieści taksówkami, tongami, spragnieni śniadania, podczas którego bagaż wyjeżdżających gości ustawiano na werandzie tak, żeby wraz z nim mogli się udać na stację i złapać odchodzący w południe pociąg do Ranpuru. Tak było za czasów radźu. Kiedy radź się skończył, Pankot na przemian to stawał się modny, to z mody wychodził: zdarzały się chwile złe i dobre, momenty bliskie ban­ kructwa, okres zaciskania pasa, czas wybujałych ambicji. Ale teraz „Smith” najwyraźniej chylił się ku upadkowi.

Nocny pociąg z Ranpuru wciąż docierał do Pankotu o ósmej rano. Siedząc po wpół do dziewiątej na frontowej werandzie swego hotelu, pan Bhulabhoj mógł ocenić, ilu gości przyjechało rannym pocią­ giem; liczył po prostu pasażerów w taksówkach, które wolno mijały wejście do „Smitha”, by pod kątem prostym skręcić na podjazd „Szirazu”. Rzadko było ich wielu. Większość gości „Szirazu” przy­ jeżdżała później prywatnymi samochodami czy autobusami Indyj­ skich Linii Lotniczych, które w południe zabierały ich z lotniska w Nanserze.

Budowa lotniska w Nanserze o kilka lat poprzedziła wzniesienie „Szirazu” i przez pewien czas „Smith” nieźle prosperował. Pół godziny lotu z Ranpuru do Nansery, a potem godzinna wspinaczka autobusem linii lotniczych z doliny Nansery na wzgórza pankockie spowodowały, że stara placówka na wzgórzach stała się atrakcyjna dla ludzi będących zdania, że całonocna podróż i sześciogodzinny powrót to zbyt wysoka cena za weekend w bardziej orzeźwiającym powietrzu. Autobus „wykorzystywał” „Smitha” jako punkt zała­ dunku i wyładunku, a linie lotnicze umieściły w hotelu swoje biu­ ro — tę korzystną koncesję przejął teraz „Sziraz”, który co gorsza, jak sądził pan Bhulabhoj, przez sam fakt istnienia ze swymi pięcioma kondygnacjami przyciągał więcej ludzi niż dotychczas: ludzi ze sfer rządowych, z handlu, bogatych nierobów, zapracowanych dyrek­ torów, a teraz nawet gwiazdy filmowe i reżyserów z ranpurskiej wytwórni „Excelsior Talkie” — ostatnio robili zdjęcia do filmu w pobliżu Pankotu i zajęli całe górne piętro tego nowoczesnego monstrum.

Obecność gwiazd wywołała poruszenie wśród prostych ludzi, którzy kręcili się w pobliżu, w nadziei że je choć przez chwilę zo­ baczą. i podążali za furgonetkami i ciężarówkami na miejsce, gdzie filmowano plenery, mimo że było to daleko, po drugiej stronie Wschodniego Wzgórza. Często odbywali tę wędrówkę daremnie, ponieważ główna bohaterka miewała humory i czasami potrafiła się zamknąć w swoich apartamentach na cały dzień, dopuszczając do siebie jedynie osobistą świtę, szefa reklamy i reporterów z kroniki towarzyskiej.

Zanim dała się przeprosić, grymasić zaczynał główny bohater. Niekiedy nie kręcono zdjęć przez parę dobrych dni. Wreszcie z Ran- puru przyjechał właściciel wytwórni filmowej i zagroził wszystkim sprawą sądową za zerwanie kontraktu, a wtedy reżyser, młody człowiek, który był realistą i także miewał humory, stwierdził, że plener był do niczego. Wszyscy zatem spakowali się i zabrali do domu.

Pan Bhulabhoj dopiero co śmiał się z tego z Tuskerem w ostatni poniedziałkowy wieczór i teraz uśmiechał się na wspomnienie tej rozmowy, kiedy w oknie biura stanęła Minnie i wyciągnęła w jego stronę rękę. Przyszła po List. Wskazał papier nadal tkwiący w maszy­ nie i podniósł cztery palce, co miało oznaczać, że potrzebuje jeszcze czterech minut. Była już ósma trzydzieści.

Pięć minut później, nie mogąc dłużej zwlekać, zaniósł List do pani Bhulabhoj. Po kolejnych pięciu minutach był z powrotem w biurze i wkręcał w maszynę nowe kartki papieru, by napisać List, który by Lilę bardziej zadowolił. Początek listu brzmiał: „Pułkowniku Smalley” zamiast „Drogi Pułkowniku Smalley”, na końcu zaś „Ukłony, Lila Bhulabhoj” zastąpił: „Z poważaniem, L. Bhulabhoj, właśc. «Smitha»”. Jego treść z trzech pełnych życzliwości i usprawiedliwień akapitów miała zostać skrócona do jednego, obcesowego. Pan Bhula­ bhoj musiał kilkakrotnie przepisać nową wersję, zanim nabrał pewno­ ści, że Lila ją zaakceptuje. Ostateczna, obcesowa wersja była gotowa przed dziewiątą dziesięć.

Zaniósł ją do pani Bhulabhoj. Po przeczytaniu wyciągnęła rękę. Podał swojego parkera 61, a potem pomógł jej się unieść, żeby podpisała.

              Zaraz go zaniosę.

              Minnie to zrobi. Zawołaj ją.

Wezwał Minnie. List włożył do koperty. Kiedy Minnie weszła, pani Bhulabhoj wyrwała mu List z ręki i sama jej go podała.

              Zanieś natychmiast pułkownikowi Smalleyowi.

Minnie bez słowa wzięła List. Bhulabhoj chciał pójść za nią, lecz kazano mu zostać.

              Możesz mi pomasować kark — rzekła pani Bhulabhoj. Przez pięć minut oddawał się tej z lekka erotycznej czynności. Właśnie sprawy zaczynały przybierać interesujący dla niego obrót, gdy powie­ działa: — Dosyć. Teraz wracaj do biura, żeby być pod ręką i rozmówić się z pułkownikiem Smalleyem, jeśli się zjawi.

Kiedy opuścił pokój Liii, z numeru siedem wychodził Pandę uzbrojony w teczkę i śniadanie — szklankę soku pomarańczowego, który zawsze wypijał w pawilonie, gdzie niegdyś mieściło się biuro Indyjskich Linii Lotniczych. Pan Bhulabhoj szedł za nim aż do werandy, przyglądał się, jak przechodzi przez podwórko i sadowi się w swoim biurze, i czujnie nasłuchiwał dźwięku tranzystora. Usłyszał kilka trzasków, ale nic głośniejszego, więc pozostał na miejscu, z rękoma na oparciu fotela, który w poniedziałkowe wieczory zwykle zajmował Tusker.

Zawsze na mnie to wszystko spada — pomyślał. — Ale w końcu jestem tylko jednym ze sprzętów. — A te niewątpliwie z upływem lat straciły na wartości. Ze ścian hotelowych odpadał stiuk, teren był zaniedbany. Priorytety pani Bhulabhoj nigdy nie pokrywały się z priorytetami jej poprzednika, starego pana Pillai, pierwszego praco­ dawcy Bhulabhoja. Jej interesy pozostawały dla pana Bhulabhoja tajemnicą. Pandę wiedział o nich znacznie więcej niż on. Spojrzał na drugi kraniec posiadłości, na małego babu, i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy Pandę cieszy się li tylko zaufaniem pani Bhulabhoj.

*— Dyrekcja!

              O co chodzi, Minnie?

Wyglądało na to, że Dyrekcja musi się natychmiast udać do Domku Myśliwskiego, żeby złożyć zażalenie z powodu hałasu.

              Jakiego hałasu?

              Pies Smalleya.

              Ja nie słyszę żadnego psa. — Pochylił głowę. I wtedy usłyszał.

Minnie powiedziała, że jak sądzi jej pani, znowu zamknięto zwierzę

w garażu, może dlatego że pułkownik i pani Smalley kolejny raz posprzeczali się o to, do kogo należy i kto powinien je wyprowadzać, a może dlatego że pułkownik Smalley był zły z powodu Listu.

              List wręczyłaś mu osobiście?

Minnic odrzekła. że dała go ich służącemu, Ibrahimowi.

Ale pułkownik Smalłey był w domu? lak. Minnie widziała, jak je śniadanie na frontowej werandzie Domku.

-              A pani Smalłey?

Według łbrahima mem-sahib była u fryzjera. Ibrahim twierdził również, że kiedy mem-sahib wróci, będzie awantura, bo sahib Tusker właśnie go wylał. On, Ibrahim, po raz kolejny został zwolniony ze służby u Smalleyów. Obiecał jednak wręczyć List sahibowi Tuskerowi przed odejściem, to znaczy natychmiast, ponieważ kazano mu się wynieść od razu i już nie wracać. Wymówiono mu po raz czwarty w tym roku. ale tym razem sahib Tusker nawet zapłacił mu za miesiąc. Ibrahim pakował więc swoje rzeczy, żeby usadowić się na tobołku przed „Szirazem”, gdzie natknie się na niego pani Smalłey, gdy będzie wychodzić z głową świeżo po niebieskiej płukance, i spyta, czemu nie pracuje. Mem-sahib pułkownikowa (jak twierdziła Minnie) poszła sobie zrobić płukankę, ponieważ wraz z sahibem pułkownikiem lada dzień spodziewali się gościa.

              Anglika — powiedziała Minnie założywszy ręce.

Pan Bhulabhoj wstał.

              Muszę zatem przygotować pokój.

W Domku Myśliwskim Smalleyów nie było gościnnego pokoju. W tych rzadkich przypadkach, kiedy ich ktoś odwiedzał, zatrzymywał się w hotelu.

              Najpierw pies — zasugerowała Minnie. — Potem pokój.

              Do diabła z psem — rzekł Bhulabhoj, ale właśnie wtedy odległe ujadanie przybrało głośniejszy i bardziej rozpaczliwy ton. Z pokoju pani Bhulabhoj dobiegł krzyk. Minnie pospiesznie odeszła. Bhulabhoj zawahał się, potem zbiegł ze schodów i skierował się ku Domkowi. Gniew Tuskera łatwiej było znieść niż złość pani Bhulabhoj. Poza tym możliwe, że Ibrahim nie doręczył Listu Tuskerowi do rąk własnych, lecz zostawił go na właściwym, ale nie rzucającym się w oczy miejscu, w którym Tusker znajdzie go dopiero po pewnym czasie.

Jednak bez względu na to, czy przed swoim odejściem Ibrahim wręczył List Tu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin