CZŁOWIEK Z PSIM WĘCHEM - RADZIECKIE OPOWIADANIA IRONICZNE - KIK.rtf

(2317 KB) Pobierz

CZŁOWIEK Z PSIM WĘCHEM

OPOWIADANIA IRONICZNE

 

CZŁOWIEK Z PSIM WĘCHEM

Pierwsze objawy tego dość dziwnego zjawiska Wiktor Emsiń uznał za początki kataru — poczuł łaskotanie w nozdrzach i profilaktycznie za­ puścił do nosa ekmołin. Łaskotanie jednak nasiliło się, być może właśnie od ekmolinu, który podrażnił błonę śluzową, a możliwe, że po prostu w sposób naturalny przerodziło się w nieustanne kręcenie w nosie, zbli­ żone do uczucia na moment przed kichnięciem, kiedy to kurczowo wciąg­ nięty do nozdrzy parzący strumień ostrego powietrza lekko drażni i po­ rusza rosnące wewnątrz nosa włoski i ma się wrażenie, że to już-już... Nic jednak nie następowało. Nie kichał, napięcie nie malało, włoski jak przedtem swędliwie łaskotały i ręka Emsinia co i rusz dotykała swędzącego miejsca. Z początku był trochę zdziwiony, że nos stał się zimny i wilgotny jak lód, ale i to uznał za objawy zbliżającego się kataru i nie przejmował się zbytnio« że zimny i wilgotny nos bardziej przypomina małego kiełbia aniżeli część twarzy. Stosunkowo szybko pogodził się również ze swędze­ niem w nozdrzach, tym bardziej że to nieco podniecające i tym samym niepokojące odczucie wcale nie było nieprzyjemne. Ciągłe podrażnienie zakończeń nerwowych wywoływało niewytłumaczalne, niemal zmysłowe za­ dowolenie, i — jako się rzekło — dokuczliwe było wyłącznie przez to, że jedynie z największym wysiłkiem udawało się opanowywać chęć potarcia nosa, zwłaszcza w pracy lub miejscu publicznym, gdzie wprost nie wypadało tego robić.

Stadium początkowe trwało około tygodnia, pod koniec którego swędze­ nie w nosie stopniowo ustępowało. Za to w kąciku lewego nozdrza Wiktor Emsiń zauważył lekką wibrację. Przyjrzawszy się sobie w lustrze, odkrył, że w dolnej części nosa drga malutki mięsień, a może i nerw. To drganie było całkiem bezbolesne, a jednak dość denerwujące i nie dawało się po­ wstrzymać ni złagodzić ani autosugestią, ani przez pocieranie. Co gorsza, nazajutrz dokładnie taka sama wibracja pojawiła się w prawym nozdrzu. Nadało to twarzy Emsinia wyraz wyniosłej i obraźliwej, źle ukrywanej odrazy — jak gdyby wyczuwał wokół siebie ostrą woń, tak że każdy, kto

5

a W V \, vm

znalazł się w pobliżu niego, czuł się podejrzany: czy to nie ja wydzielam nieodczuwalny dla mnie. lecz czytelny dla Wiktora Emsinia odór? I ludzie łatwo się pocący lub z zepsutymi zębami starali się jak najrzadziej prze­ bywać w pobliżu Wiktora.

Po jakichś dwóch tygodniach od wystąpienia pierwszych objawów, w nie­ dzielę rano, złowróżbny nos zgotował Emsiniowi nową niespodziankę, przy której bladły wszystkie poprzednie dolegliwości. Wnętrze nosa stało się do tego stopnia wyczulone, że jego niezwykłą wrażliwość dałoby się porównać z reakcją obnażonej miazgi zęba na strumień zimnego powietrza, kiedy zewnętrzne podrażnienie nerwu odbija się w mózgu ukłuciem nie do wytrzymania. Istotna różnica — którą uświadomił sobie stosunkowo szybko — polegała jedynie na tym, że na śluzówkę nosa boleśnie działała nie temperatura powietrza, lecz jego skład, innymi słowy — nasycenie zapachami i fetorami, wywołującymi u niego cały ciąg skrajnie nieprzy­ jemnych odczuć, poczynając od lekkich uderzeń prądu w kanały nosowe, co wywoływało łzy, a kończąc na ostrych spazmach, od których wykrzy­ wiała się twarz i ciemniało w oczach, jak przy wdychaniu trujących, niebezpiecznych dla życia oparów. Bojąc się oddychać przez nozdrza, łap­ czywie. nierytmicznie chwytał powietrze ustami i normalnie naturalny, przyrodzony, i dlatego niezauważalny proces oddychania kosztował go wiele wysiłku. Odnosił wrażenie, że własny jego nos powiększył się, spuchł jak nabrzmiewający wrzód, lecz nawet po bardzo dokładnym obejrzeniu okazał się całkiem normalnej wielkości. Nie zauważył żadnych zmian, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę tego, że nos w dalszym ciągu był zimny bardzo, może nawet zimniejszy niż przedtem, ale to, szczerze mówiąc, nie miało bezpośredniego związku z wyglądem zewnętrznym.

Emsiń wywnioskował, że jest chory, lecz nie wiadomo, na co. Zmierzył temperaturę, ale była normalna. Stwierdził przy tym ze zdumieniem, że na przekór tym wszystkim dolegliwościom wyraźnie rośnie mu apetyt. Mimo złego samopoczucia, bardzo chciał jeść. Jedno, zdawałoby się, powinno wykluczać drugie, tak się wszelako nie działo. Z wilczym apety­ tem zasiadał Wiktor do śniadania, preferując wyraźnie potrawy mięsne. Zapach smażonego boczku podniecał jego nos do tego stopnia, że aż szczypały go oczy, mimo to jadł, jadł pośpiesznie, łapczywie, z niecierpli­ wością głodnego zwierza, przyłapując się co chwila na tym, że miałby ochotę chwycić podsmażoną wędlinę palcami, gdyż nóż i widelec tylko mu przeszkadzają, krępują ręce. Albo nagle brała go chętka, by pochylić się i pałaszować wprost z talerza, jak to robił czasem w dalekim dzieciń­ stwie. Te dziwne zachcianki tłumił w sobie jednak z powodzeniem i jedy- nę, co było niezwykłe w jego zachowaniu tego niedzielnego poranka,- to nieco zaskakująca łapczywość w jedzeniu, zawsze mu dotąd obca: Wiktor Emsiń cenił sobie wstrzemięźliwość i umiar we wszystkim, więc było to

wyraźne odchylenie od przyjętej normy, co nie uszło uwagi również jego żony, choć niebywały apetyt sam w sobie bynajmniej nie sugerował jakiejś choroby, raczej wręcz odwrotnie.

Wolne niedziele Emsiń spędzał zgodnie z raz na zawsze ustalonym po­ rządkiem. Przed południem zazwyczaj wyjeżdżał kolejką elektryczną gdzieś za miasto — przejść się na świeżym powietrzu, zrobić parę kilo­ metrów pieszo. Najczęściej udawał się na przymorze, wysiadał w Bułduri i zależnie od pogody maszerował plażą do Majori, Dubułty, a nawet aż do Melluzy, skąd pociągiem wracał do domu przewietrzony, z poczuciem przyjemnego zmęczenia, z ładunkiem ozonu na cały następny tydzień i umiarkowanie przegłodzony. Ponieważ, jak wiemy, nie miał tempera­ tury, a czyste rześkie nadmorskie powietrze mogło tylko dobroczynnie podziałać na podrażniony kapryśny nos i tym samym na ogólne samopo­ czucie Emsinia, więc tego ranka pozostał wierny swemu przyzwyczajeniu: po śniadaniu ubrał się, dojechał do Bułduri i nieśpiesznym krokiem po­ wędrował nad morze. Sezon kąpielowy skończył się, było chłodno, ale bardzo spokojnie, morze połyskiwało jak zielonkawe butelkowe szkło, powietrze dyszało rześkością i zapachem morskich wodorostów i wlewało się w drogi oddechowe Wiktora z lekkim sykiem, jak woda gazowana. Jęzory wiatru wylizały do czysta jesienną plażę, a niedawne deszcze ubiły ją na twardo, jak asfalt, po którym można było iść bez trudu choćby do Sloki. Ledwie jednak miną! Dzintari, poczuł dokuczliwe ssanie w dołku, a z lewej strony pod żebrami miał jakby zwiotczały worek, który dyndał mu w brzuchu w rytm kroków. To doznanie stawało się coraz bardziej dręczące, choć bezbolesne, więc wsłuchując się czujnie w te zagadkowe zmiany zachodzące ostatnio w jego organizmie, Wiktor Emsiń z niejakim zdumieniem, ale też i z ulgą, doszedł do wniosku, że i tym razem dokucza mu głód. Nie minęło nawet półtorej godziny po obfitym śniadaniu, a już nieznośnie chciało mu się jeść. Usiłował stłumić w sobie narastający apetyt, który poniżał jego ludzką godność i rzucał wyzwanie najnowszym zale­ ceniom dietetyki, przestrzeganym przez niego w granicach możliwości i rozsądku, wszakże żołądek, jak gdyby żądając satysfakcji od niego sa­ mego, rozhuśtywał się w brzuchu z rosnącą wręcz amplitudą, w kiszkach burczało, a chorobliwy nos także dawał o sobie znać, wysyłając analo­ giczne impulsy jakby pod wpływem uderzeń prądu: z pobliskiego sana­ torium w przejrzystym powietrzu płynął pieprzno-gorzkawy aromat gu­ laszu czy też befstrogonowa.

I tak już solidnie zaniepokojony wydarzeniami tego poranka, bojąc się dalszego rozwoju złowieszczych objawów, Wiktor Emsiń opuścił plażę, przeciął pasmo wydm i znalazł coś w rodzaju rożna czy jadłodajni pod nazwą „Szaszłykarnia“. Wąska salka z kilkoma rozchwianymi stolikami była prawie pusta. W jednym kącie dwaj mężczyźni w nieokreślonym wieku

7

rozpijali butelkę wina nieokreślonego koloru i marki, a za ladą tkwiła oparta o nią łokciami sfatygowana ślicznotka ze starannie zaszpachlowa- nymi pierwszymi oznakami uwiądu. Obrzuciła nader skromną sylwetkę Emsinia znudzonym, omalże pogardliwym spojrzeniem, przyjęła zamówie­ nie. krzyknęła przez ramię w zaszmelcowane pprtiery wiszące pośrodku pomieszczenia: „Szaszłyk raz!“, ziewnęła i opadła łokciami na ladę, patrząc ponad Emsiniem jak w pustkę. Od zapachów i dymu napływających zza portiery tak załzawiły mu się oczy, że kilka kropli spłynęło na policzki. Wyjął chusteczkę, dyskretnie otarł wilgoć, ale łzy napływały. Miał ochotę także wysmarkać nos, lecz nie odważył się go dotknąć.

Jego nos przypominał ul przed wyrojeniem. Coś w nim swędziało, łasko­ tało, pełzało i drżało. Więcej, jego nos jak gdyby nieustannie zmieniał kształt i rozmiary. Nieodparcie chciało mu się ścisnąć go lub choćby po­ trzeć, na co Emsiń nie zdobył się z lęku przed następstwami trudnymi do przewidzenia, jako że całe jego dotychczasowe doświadczenie życiowe nie dawało podstaw do żadnych choć trochę prawdopodobnych wyobra­ żeń o tym, jaki będzie tego skutek.

Trwało to może dwanaście, może piętnaście minut — tyle, ile trzeba na usmażenie porcji niezbyt tłustej baraniny, lecz przy fatalnym samo­ poczuciu Emsinia czas mu się dłużył co najmniej w trójnasób. A dalsze wydarzenia potoczyły się w mgnieniu oka.

Bufetowa podała mu przez ladę talerz, na którym leżał rożen z pod­ pieczonymi kawałkami mięsa i garść cebuli pokrojonej w plastry. Szybkim, niemal chciwym ruchem Emsiń chwycił talerz, przyciągnął do siebie i ostra woń cebuli uderzyła go w nos piekącym strumieniem parząc wyczulone nozdrza. Oczy wręcz stanęły mu w słup, zaparło dech, mięśnie szyi i piersi napięły się i chwycił go niepowstrzymany atak kichania. Kichał, kichał, kichał, z początku żywiołowo, a potem zaczął liczyć. Troje pozostałych — bufetowa i dwaj mężczyźni, którzy początkowo nie'zwrócili na Wiktora żadnej uwagi — odwróciło się teraz do niego z podziwem i śmiejąc się zakrzyknęło: „Na zdrowie!“, by za chwilę zacząć liczyć razem z nim: żadne z nich nigdy w życiu nie widziało, żeby człowiek kichał i kichał bez końca. Za trzynastym razem Emsiń ze zgrozą zauważył, że coś w nim nagle pękło. Choć bólu żadnego nie poczuł —jakby trząsł pasek od spodni, albo guzik odpadł — to w chwilę później z przestrachem pomyślał, że pękło naczynko krwionośne i bezwiednym ruchem przyłożył w końcu chusteczkę do nosa. Lecz na białej tkaninie plam nie było. Kichnąwszy z rozpędu jeszcze ze trzy, cztery razy, Wiktor zdołał wreszcie złapać oddech. Spocił się z wysiłku, ale szczypanie w oczy i kręcenie w nosie ustało.

I wtedy właśnie zaczęło się! Emsiń nagle odkrył, że doznaje uczucia, jakiego nigdy dotąd nie doznawał. Było to nieprawdopodobne, przeczyło wszelkiej logice oraz zdrowemu rozsądkowi i wydało się tak zaskakujące.

że początkowo nie łączył tego zjawiska z powonieniem. Wlewał się weń mianowicie chaos bodźców zewnętrznych z pominięciem receptorów zmysłowych, niczym fluidy telepatyczne. Jego doznania dałoby się po­ równać z szokiem człowieka po operacji katarakty, gdy z oczu usunięta zostaje błona, która zamieniała wszystko dokoła w szarą mętną magmę, i przed oczami otwiera się migotliwa gra świateł i barw. Taki właśnie pod­ niecający, radosny świat, tyle że w sferze aromatów i zapachów, otworzył się nieoczekiwanie przed Emsiniem, który stawiał w nim pierwsze nie­ pewne kroki obmacując węchem, jak dziecko rączkami, wszystko, co go zdumiewało i zaskakiwało. Na przykład z soli, która nigdy nie pachniała, bo pachnieć nie mogła, teraz biła fontanna aromatów gorzkawych i deli­ katnie drażniących jak powietrze morskie. Siedzenie i oparcia krzeseł wydzielały nie tylko przaśne zapachy wysiedzianej dermy i bejcowanego drewna, ale i ludzi, którzy siedzieli dziś rano i wczoraj wieczorem, jak gdyby swoją wonią wyrzezali autografy w brązowej miękkiej dermie i sło­ jach sosnowego drewna. A w lewej kieszeni marynarki jednego z mężczyzn przycupniętych w kącie i pociągających alkohol, który teraz objawił się jako mieszanina wódki i lemoniady, prześwitywała wyraźnie portmonetka pachnąca kwaśnawo wytartym bilonem, ale nie było w niej ani ostrego zapachu farby i chemikaliów nowych banknotów, ani też woni starych wyszmelcowanych, które przywodzą na pamięć swąd blinów smażonych na zjełczałym tłuszczu. Drugi kompan miał niedawno przybite do pantofli nowe zelówki, a na nogach — nieświeże skarpetki z włókna syntetyczne­ go, ściślej — z elastiku, nie jakieś tam wełniane czy bawełniane, jak to Emsiń ustalił mimo woli, chociaż w gruncie rzeczy nie obchodziło go ani trochę, co nosi jakiś tam przypadkowo spotkany nieznajomy typ.

A gdy Emsiń odwrócił się w stronę bufetowej, owionął go obłok za­ pachów lakieru do włosów, szminki, pudru, cieni do powiek, tuszu do rzęs i dezodorantu, które figlowały w ledwie*wyczuwalnych zefirkach po­ wietrza. unosiły się i płynęły po całej sali niby przejrzysty muślin nad cięż­ kim fetorem potu, skóry i włosów, stwarzając wrażenie firanki niczego w gruncie rzeczy nie skrywającej, a tylko budzącej niecierpliwe pragnie­ nie zdarcia jej jak zawady czy przeszkody. Wiktor Emsiń nieomylnie umiejscowił węchem ramiączka jej koszuli i sprzączki pasa do pończoch, haftki biustonosza, gumkę w majtkach, pod ubraniem jakiś metalowy niewielki przedmiot w rodzaju medalionu lub krzyżyka, wymacał piersi kobiety i pępek, słowem, rozbierał ją i ona obnażała się przed nim meto­ dycznie, niczym striptiserka.

Bufetowa musiała intuicyjnie wyczuć, co się dzieje, i jak to zwykły czynić kobiety w popłochu, zaskoczone nago, schwyciła pierwszy z brzegu przed­ miot i zasłoniła się nim jak tarczą. Tym przedmiotem była taca. Wiktor Emsiń uśmiechnął się. Bieg wydarzeń dostarczył sporo mściwej satysfakcji.

bo choć Emsiń nic był bynajmniej donżuanen. to jednak w głębi duszy obeszła go niemile senna obojętność bufetowej, jak obeszłaby ona każdego potomka Adama w analogicznej sytuacji. Oczywisty przestrach i samo­ obrona bufetowej świadczyły teraz dowodnie o tym, że Emsiń już nie jest dla niej klientem w ogóle ani stworzeniem rodzaju nijakiego, lecz że do­ strzegła w nim mężczyznę, który bez jej udziału rozebrał ją publicznie w sposób w najwyższym stopniu zagadkowy, chociaż ona opierała mu się ze wszystkich sił. Taca, oczywiście, tylko optycznie przesłaniała kobietę i Emsiń przywołał na twafz triumfalny iiśmieszek w niejasnym pierwszym przeczuciu, że nowe tajemne zdolności dają mu pewną "władzę nad ludźmi. Na razie jednak nie do końca jeszcze rozszyfrował sens zajścia i pewno nie uświadomił sobie, że wszystko to jest następstwem zmian w jego po­ wonieniu. których symptomy, jeśli wziąć pod uwagę niedawne zdarzenia, były łatwe do wykrycia, choć ich rzeczywista przyczyna pozostawała nadal zagadką.

Wróciwszy do domu, Wiktor przez konglomerat zapachów domowych natychmiast wykrył, że pod jego nieobecność gościła u nich teściowa.

I              nagle olśniło go, że on to przecież wywąchał, a nie rozpoznał po jakichś innych symptomach, na przykład po pozostawionej parasolce lub ręka­ wiczkach. Wychwycił wyraźnie zapach teściowej, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek osoba ta kojarzyła mu się z takimi właśnie wrażeniami...

Podnieciło go to do tego stopnia, że w nocy spał bardzo niespokojnie, a nad ranem miał dziwny sen, który zapamiętał, a który następnie wydał mu się niemal proroczy. Stoi mianowicie wyspko na górze olśniony słoń­ cem, a w głębi pod nim, w dole, maleńkie jak mrówki, kłębią się śmiesznie czarne dwunogie żuczki. Przyjrzawszy się dokładnie, rozpoznał daleko w dole swoich przełożonych, byłych kolegów z uniwersytetu, kolegów z pracy oraz znajomych. Dziwił się sobie: któż go wydźwignął aż tu, jak statuę na piedestał, i chociaż we śnie nie potrafił pojąć, jak to jest, to jednak coś mu mówiło, że jakkolwiek to się może wydać dziwne, wszystkie te homunkulusy tam w dole, w pewnym sensie, w jakiejś mierze są mu po­ wolne, uzależnione od niego. I po jego ciele popłynęła słodka jak cykuta z patoką, rozkoszna świadomość własnej ważności, której nie zaznał nigdy dotąd...

To było pierwsze olśniewające doznanie i gdy Wiktor otworzył oczy, w jego żyłach wciąż jeszcze jakby sączył się miód. Półsenny mózg nie po­ trafił jednak ogarnąć, co mianowicie zaszło, co się zmieniło, nie uświada­ miał mu całej historyczności wczorajszego dnia, początku nowej ery w po­ wszednim, jednostajnym życiu starszego korektora w redakcji, życiu pły­ nącym z roku na rok bez żadnych szczególnych wstrząsów, jako że duszy Wiktora Emsinia obce były wszelkie namiętności i słabostki, rozum nie

grzeszył nadmierną bystrością i błyskiem, posturę zaś miał bynajmniej nie | tych, które sieją panikę w sercach i umysłach kobiet. Mózg więc jeszcze nie skapitulował przed odkryciem, ale system nerwowy już drżał w prze­ czuciu rychłego szczęścia. Jak fanatyk chłonie zapach kadzideł, tak on z lubością wdychał kakofonię zapachów wspólnego mieszkania, które wlewając się weń informowały go o tym, co się zdarzyło — i nagle Emsiń, wszystko pojąwszy, zadrżał z upojenia. Poczucie absolutnej wolności wyniosło go na owe niedościgłe wyżyny, na których przed chwilą widział się we śnie: genialność węchu — jak w ogóle wszelka genialność — po­ stawiła go ponad tymi, którym tak niedawno jeszcze zazdrościł, wywyższy­ ła go ponad innych i nadała mu wartość, jakiej nie mógłby oczekiwać od żadnego zawodu, na żadnym szczeblu pozycji społecznej. W tej chwili był przekonany, że właśnie na nią, na tę przemianę czekał przez długie lata cierpliwie i uparcie, jak na triumf, jak na rekompensatę za całe poprzednie szare życie. Uśmiechnął się na myśl o tym, co mu teraz przyniesie przy­ szłość, i już ją smakował jak nektar.

Nie mylił się. Nowe tajemne uzdolnienia tchnęły w jego dotychczasowe monotonne szare życie nieoczekiwane przyśpieszenie, zapierające dech. Do tej pory Wiktor Emsiń był postacią nijaką i niczym się nie wyróżnia­ jącą, jedną z tych, których obecności nikt nie zauważa, a nieobecność daje

o              sobie znać tylko wtedy, gdy trzeba czytać korektę nadesłaną z drukarni. Miał czterdzieści dwa lata, wzrost — metr sześdziesiąt sześć centymetrów, ważył sześćdziesiąt dwa kilogramy i według ostatnich badań medycznych stosunek wzrostu de wagi można było uważać prawie za idealny. Posz­ czególne części ciała miały ładne, nawet wyszukane kształty, skóra na ca­ łym ciele była gładka jak aksamit, bardzo jasna, rysy twarzy i wysokie czoło, nad którym nieco przedwcześnie, co prawda, zaczęły tworzyć się za­ kola, nosiły ślady subtelności wręcz arystokratycznej. Całkiem możliwe, że Wiktor Emsiń mógłby być piękną kobietą, lecz niestety urodził się jako mężczyzna. Biała, prawie przeźroczysta skóra, drobne dłonie i stopy, nie­ wykształcona muskulatura, delikatna budowa, lekki chód pełen gracji — wszystko to w oczach mężczyzn, szczególnie zaś cór Ewy, uchodziło, choć może to zabrzmieć krzywdząco, raczej za niedomogi niż za przymio­ ty. Z tego też być może powodu do trzydziestego ósmego roku życia był kawalerem, chociaż szczerze mówiąc był powierzchowności dość po­ ciągającej, a do tego miał wyższe wykształcenie filologiczne, posiadał znajomość trzech języków obcych, dobre zdrowie fizyczne i psychiczne, dwa pokoje z wygodami w samym centrum Rygi, choć we wspólnym mieszkaniu, i kilka dyplomów uznania za dobrą pracę, w redakcji zaś ucho­ dził za najbardziej sensownego i „czujnego“ korektora.

W końcu jednak ożenił się: co prawda do małżeństwa pchnął go nie iakiś niewczesny wybuch namiętności — po prostu każdy normalny męż-

II

I W \ \ \ \ MMP u ■ : L I i i / f I

L i.              t              i i r i I W:":Wm

czyzna. co tu dużo mówić, powinien się ożenić, żeby zostawić potomstwo. Warto zauważyć, że wysiłki małżonków w tym kierunku nie pozostały bezowocne i do czasu opisywanych zdarzeń synowi Emsiniów Linardowi szedł już trzeci roczek.

Żona Wiktora, Sylwia, mająca te same lata co mąż, kiedyś naturalna, teraz z lekka tleniona blondyna, kiedyś pulchniutka, obecnie korpulentna, była z zawodu maszynistką, która po urodzeniu syna rzuciła pracę i zajęła się stukaniem w domu na sfatygowanym „Continentalu“, zarabiając prze­ pisywaniem rękopisów zarówno znanych pisarzy, jak beznadziejnych grafomanów, co najmniej tyle samo co małżonek, tak że rodzina niedo­ statku nie odczuwała. Choć nie związani płomiennym uczuciem, małżon­ kowie żyli sobie obok siebie spokojnie i zgodnie, przyzwyczajeni do jedno­ stajnego raczej biegu dni i miesięcy. Wiktor nie oczekiwał od żony żadnych niespodzianek, a i Sylwia znała męża na tyle dobrze, by nie obawiać się z jego strony jakichkolwiek podstępów, podobnie zresztą jak koleżanki i koledzy biurowi Emsinia, którzy widzieli w nim najwyżej niczym nie wyróżniające się, nieszkodliwe, bezpłciowe stworzenie i zwracali się do niego po nazwisku, którego miękkie brzmienie doskonale pasowało do jego osoby.

I oto wszyscy, którzy tak czy owak stykali się z Wiktorem Emsiniem, stali się świadkami uderzającej metamorfozy, którą zresztą dostrzegali w nim stopniowo, nie pojmując przy tym istoty rzeczy, gdyż wygląd Emsi­ nia wprowadzał ich w błąd, a więc, mówiąc inaczej — padli ofiarą owej naiwnej prostackiej wiary przeciętnych zjadaczy chleba, że geniusz po­ winien niechybnie przybierać efektowną, demonstracyjną postać. Dla ludzi postronnych Emsiń stał się po prostu chodzącym urokiem, podczas gdy koledzy, jak się wyżej rzekło, nie potrafili pojąć istoty jego talentów, jak nie pojęliby żadnego innego fenomenu wychodzącego poza ramy obiegowych wyobrażeń.

Tym właśnie kompletnym niezrozumieniem dałoby się objaśnić fakt, że przy końcu pierwszego tygodnia panie w redakcji zaczęły szeptać między sobą na temat lepko-natarczywych, wręcz bezwstydnych spojrzeń Emsinia, którymi rozbierał je niemal do naga, chociaż, jak wiadomo, zjawisko to nie miało żadnego związku ze spojrzeniami, czyli wzrokiem. Jeśli bowiem Wiktor Emsiń w ciągu zaledwie dwóch tygodni posiadł stosunkowo pełną wiedzę o stanie zdrowia i higieny swych koleżanek, odkrył dwa przypadki intymnych związków wśród pracowników redakcji, rozpoznał sytuację majątkową kierowniczki działu listów, przyłapał korespondenta specjąl- nego na „zrzynaniii“ artykułu ze starej zszywki gazet i wszedł w posiadanie szczegółowych wręcz informacji o subtelnościach skomplikowanych wza­ jemnych stosunków redaktora naczelnego i zastępcy, to tylko i wyłącznie dzięki fenomenalnemu węchowi.

Związki ludzi i przedmiotów z innymi ludźmi i przedmiotami pozosta­ wiały czytelny, niezatarty ślad, jak litery w otwartej księdze; spod zaszyfro­ wanych jak gdyby znaków z całą nagością i dokładnością szczegółu wyła­ niały się wzajemne stosunki, perypetie i namiętności. Były one zdumie­ wająco skomplikowane, a jednocześnie niesłychanie proste, tyle że nie­ czytelne dla węchu człowieka. Niezliczone pokolenia umierały jedno po drugim, nie potrafiąc wniknąć w tajemnice aromatów. Wynaleziono mikro­ skop i teleskop, człowiek wtargnął w mikro- i makroświat, a tuż obok istnieje sfera, w której prymitywne zwierzęta górują nad homo sapiens i — co dziwne — ludzkość się z tym pogodziła.

I oto kaprys przyrody zrządził, że Wiktor Emsiń stał się wyjątkiem, unikatem. Niewidoczna przędza zapachów i aromatów wiązała jego nos z całym światem jak centrum z odległymi i bliskimi punktami i to poczucie bycia centrum wywyższało go i łaskotało rozkosznie jego system nerwowy, powodując nie znany przedtem przypływ radości życia, rześkości i energii, jak gdyby nagle podźwignął się z długiej, wyczerpującej choroby. W ślad za pozytywnymi emocjami przyszły nieoczekiwane dobroczynne przemiany właściwości fizycznych, mianowicie Emsiń zauważył wkrótce, że codzienna odzież staje się za ciasna: pije kołnierzyk koszuli, pęka nagle szew pod pachą, a pasek u spodni trzeba poluzować najpierw o jedną, a po kilku dniach — o dwie dziurki. Początkowo myślał, że zawiązuje mu się sadełko, gdyż apetyt miał jak przedtem imponujący, lecz gdy rozebrał się i przyjrzał sobie uważnie w lustrze, zobaczył na piersi i na plecach pagórki mocnych mięśni, jak gdyby od ćwiczeń kulturystycznych. Gdy napiął mięśnie, pięknie mu zagrały pod skórą, która już nie wydawała się taka całkiem biała i gład­ ka jak przedtem — wyrastały z niej ciemne włoski. Te odkrycia niewątpli­ wie również podniosły samopoczucie Wiktora Emsinia — był mężczyzną, co tu dużo gadać.

Chcąc nie chcąc, trzeba było odnowić garderobę. Nieskory z natury do szastania pieniędzmi, szczególnie na zakup rzeczy, Wiktor tym razem z wielką przyjemnością, by nie rzec — z entuzjazmem, któremu sam się nawet dziwił, podjął pieniądze z książeczki oszczędnościowej i kupił naj­ pierw cztery koszule w różnych kolorach, potem garnitur francuski i na koniec palto z solidnej wełnianej tkaniny, gdyż rozrośnięty obecnie jego muskularny tors oblepiony był do nieprzyzwoitości starym ortalionowym płaszczem. Do tak solidnego zestawu nie pasował, oczywiście, miękki beret z dzianiny, niczym czepek niemowlęcy: tu bardziej odpowiedni był­ by kapelusz, więc został kupiony. Nowe rzeczy, poczynając od koszul, a skończywszy na palcie, były o numer większe niż poprzednie, a i potrzebne mu nakrycie głowy było teraz o numer większe.

Wskutek tych wszystkich przeobrażeń zależnych i niezależnych od Wiktora Emsinia, zaczął on wyglądać na budzącego szacunek mężczyznę.

dość reprezentacyjnego jak na swoje lata. Przypadkowi petenci brali go często źa kogoś ważnego. A jednak wbrew temu, ze stał się niewątpliwie bardziej pociągający, koleżanki coraz częściej uciekały płochliwie przed jego „hipnotycznym“ wzrokiem, przyprawiając go swymi żałosnymi, bez­ skutecznymi wybiegami o chwile pogardliwego rozbawienia, więc w głębi duszy określił je jako kwoki. Natomiast część męska redakcji zaczęła nie­ bawem spoglądać na Emsinia z ukosa, co można by częściowo tłumaczyć zawiścią, ale też i skrywanym strachem, jako że Emsiń dziwnym sposobem był stale au courant grzechów, grzeszków i słabostek, bez których płeć silna obejść się nie może; w dodatku o tym, iż wie o wszystkim, mówił w sposób zagadkowy i wręcz zdradziecki cały jego wygląd; jego wszechwiedza pro­ mieniowała na podobieństwo tajemnych fluidów zawsze w określonym kierunku, jak gdyby wskazując publicznie na winowajcę.

Wo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin