Zlowrogie szostki - Kate White.pdf

(2015 KB) Pobierz
KATE
WHITE
ZŁOWROGIE
SZÓSTKI
przełożyła Joanna Hanusiak
1
Coś było nie tak. Zauważyła to, gdy tylko wyszła na dziedziniec. W łagodnym powietrzu
unosił się jeszcze zapach ognisk – pogoda wyjątkowa jak na koniec października. Nie chodziło
jednak o pogodę. Chodniki. Chodniki były puste. I choć Phoebe mieszkała tu od niedawna,
wiedziała, że jeśli w piątek o ósmej wieczorem na kampusie nie ma żywej duszy, coś jest nie tak.
Zobaczyła ich, kiedy skręciła w lewo, w kierunku wschodniej bramy. Około czterdziestu
osób – studentów i wykładowców – stało przed wejściem do akademika Curry. Dwa miesiące to
wystarczający czas, by poznać zwyczaje uczniów. Młodzi lubili spędzać czas przed jednym
z akademików, bawiąc się frisbee lub godzinami leżąc na łysiejących trawnikach. Dziś
wieczorem jednak wszyscy stali z opuszczonymi ramionami, z napięciem czekając na
wiadomości.
Podeszła bliżej. Już wiedziała, co zwróciło jej uwagę. Dwóch strażników wraz
z policjantem rozmawiało z dziewczyną o kasztanowych włosach. Dziewczyna wyraźnie
powstrzymywała łzy. Dziekan – Tom jakiś tam – uważnie śledził przebieg rozmowy.
W pierwszym odruchu Phoebe chciała minąć zbiegowisko. Miała co do swojego pobytu
w Pensylwanii określone plany. Na cudze dramaty zdecydowanie nie było w nich miejsca.
Ruszyła przed siebie, po chwili jednak stanęła. Znała siebie dobrze i wiedziała, że
dziesięć minut nie upłynie, a pożałuje tej decyzji.
Podeszła do dwóch chłopaków, którzy najwyraźniej też się zatrzymali, zaintrygowani
zebranym tłumem.
– Co się stało? – spytała jednego z nich.
– Nie wiem – odpowiedział i spojrzał na kolegę. – Ty coś wiesz?
– Chyba chodzi o jakąś Lily Mack. Przesłuchują jej koleżankę z pokoju. – Chłopak
o krótko ściętych blond włosach był wyraźnie przejęty.
Lily Mack… Nie, Phoebe nie kojarzyła nazwiska. W żadnej z dwóch klas, w których
uczyła, nie było nikogo takiego.
– Dzięki – rzuciła i zaczęła przeciskać się przez gęstniejące skupisko ludzi z nadzieją, że
dowie się czegoś więcej. Nagle tuż przed sobą dostrzegła długie włosy Val Porter. Przedwcześnie
posiwiałe, lśniły srebrem, robiąc wrażenie nawet w ciemnościach. Val wykładała
gender studies.
Jej gabinet mieścił się tuż obok pokoju, który czasowo, w tym semestrze, zajmowała Phoebe.
Wobec niej Val zachowywała się uprzejmie, jednak z trudnym do ukrycia, lekkim
lekceważeniem. Jej zdaniem moje zachowanie hamuje rozwój feminizmu, pomyślała ironicznie
Phoebe.
Postanowiła się wycofać. Zdecydowanie nie miała ochoty na spotkanie z Val. Ta jednak
jakby wyczuła jej obecność. Obróciła się, a wiatr przyniósł zapach paczuli.
– Cześć, Phoebe – w głosie Val czuć było lekką pretensję. Jakby karciła uczennicę za
spóźnienie.
– Cześć, Val. – Phoebe przybrała uprzejmy wyraz twarzy. Jej żelazna zasada, której
trzymała się w Lyle, brzmiała: ma być miło. I grzecznie. Żadnych zawirowań. Wystarczy jak na
jeden rok. – Coś się stało?
– Zniknęła studentka. Młodszy rocznik. Już dobę jej nie ma. – Val chętnie podzieliła się
swoją wiedzą. – Jej koleżanka z pokoju właśnie zgłosiła to strażnikom.
– Straszne – wzdrygnęła się Phoebe. Poczuła lodowate ukłucie, z trudem złapała oddech.
– Może po prostu uciekła z chłopakiem? Dziewczyny w tym wieku mają różne pomysły. I często
nie grzeszą odpowiedzialnością.
Miażdżące spojrzenie Val nie pozostawiało złudzeń. Według niej Phoebe była ostatnią
osobą, która mogła się wypowiadać na temat „dziewczyn w tym wieku”.
– Jasne. Różnie bywa – powiedziała sucho. – W każdym razie Tom Stockton twierdzi, że
to nie jest ten typ.
– Rozumiem, że Glenda już wie? – Phoebe chciała się upewnić, czy ktoś już dzwonił do
dyrektorki college’u.
– Oczywiście. Sprawa robi się paskudna. Nawet się nie domyślasz, jak bardzo.
– Dlaczego?
– Tej wiosny zniknął chłopak tej dziewczyny. Był z najstarszego rocznika. Wszelki ślad
po nim zaginął.
– Czy oni…?
– Przepraszam. – Val przerwała jej obcesowo. – Spytam Toma, czy nie jestem potrzebna.
To było coś więcej niż zakończenie rozmowy. Phoebe zrozumiała, że jej oferta pomocy
nie została przyjęta. I nigdy nie zostanie.
– Trzymaj się – odpowiedziała, z całych sił starając się zachować spokój. – Daj znać, jeśli
będę mogła coś zrobić.
Val się odwróciła, na pożegnanie obrzucając Phoebe taksującym spojrzeniem. Niezła jest,
pomyślała Phoebe. Styl, w jakim ubierała się Val, przywodził na myśl skrzyżowanie kapłanki
z uwodzicielką – ciężkie, pogniecione aksamity, dźwięczące bransolety, no i te dekolty…
Naprawdę, Val była ostatnią osobą, która miała prawo krytycznie patrzeć na czyjkolwiek strój.
– Jakieś fajne plany na wieczór? – spytała na odchodne Val z wyraźną nadzieją, że
usłyszy „nie”.
Phoebe już miała wypalić, że zapowiada się randka z kapitanem męskiej drużyny hokeja,
w ostatniej chwili jednak się powstrzymała. Właśnie takiego mącenia chciała uniknąć za wszelką
cenę. Koniec z negatywnymi emocjami.
– Mała kolacja. Wieczorem – powiedziała i wróciła na chodnik, który przecinał
dziedziniec college’u. Ze swoimi identycznymi, pozbawionymi wyrazu budynkami z czerwonej
cegły, bez choćby śladu bluszczu – Lyle zdecydowanie nie było miejscem szczególnym. Aurę
tajemniczości potęgowały jedynie tuziny klonów, które posadzone w 1950 roku – roku budowy
szkoły – pięknie się rozrosły, a w świetle księżyca i ulicznych latarni wyglądały wprost
magicznie.
Phoebe myślała o zaginionej dziewczynie. Sytuacja była trudna – nie tylko dla college’u,
ale i dla Glendy Johns. Glenda pełniła funkcję dyrektorki szkoły, ale była też przyjaciółką
Phoebe. Stanowisko objęła dwa i pół roku wcześniej, a do jej zadań należało podniesienie
zarówno podupadającego prestiżu szkoły, jak i jej statusu finansowego. Sprawa nie była prosta,
ale Glenda miała już na koncie pewne sukcesy. Zniknięcie drugiego ucznia w ciągu roku nie
ułatwiało sytuacji.
Phoebe minęła bramę wschodnią i zatrzymała się na światłach. Poczekała na zielone
i przeszła przez ulicę. Miejscem, do którego zmierzała, była mała włoska restauracyjka
„U Tony’ego”. Odkryła ją pod koniec sierpnia, tuż po przybyciu do Lyle. W urządzonym w stylu
„pamiątka z wakacji” lokalu na ścianach królowały podrabiane malowidła w weneckim stylu,
w powietrzu wisiał kurz ze sztucznych paprotek i duszący zapach krewetek z czosnkiem. Phoebe
lubiła jednak to miejsce. Świetnie się czuła w małych salkach, które oświetlało tylko światło
świec.
Jadła tu już w tym tygodniu i nie planowała kolejnej kolacji, ale Duncan Shaw –
nauczyciel psychologii – prawie to na niej wymusił. Znaleźli się razem w pewnym komitecie. Od
początku wyczuła jego zainteresowanie. Kilka dni wcześniej zaprosił ją, ku przerażeniu Phoebe,
na piątkową kolację z przyjaciółmi. Duncan mógł się podobać. Był przystojny, a ciemne wąsy
i broda jeszcze dodawały mu uroku. I tajemniczości. Otwarty bez nachalności i zbędnego
zwierzania się, z ironicznym poczuciem humoru. Ale Phoebe miała jasny plan – żadnych
emocjonalnych komplikacji. Urlop od uczuć i romansów. Strategia: nie dać się głupio zwieść.
Powiedziała, że bardzo żałuje, ale piątek ma już zajęty. Szczerze liczyła, że to zamknie temat.
Przez chwilę myślała o tym, żeby zjeść coś w nowej restauracji na przedmieściu, gdzie
wystrój i menu były na zaskakująco wysokim poziomie. Nie chciała jednak wpaść na Duncana
i jego znajomych, a były spore szanse, że właśnie tam ich spotka. Po lekcjach zrobiła zakupy
i jeśli chodzi o zaprowiantowanie, w zasadzie była przygotowana na wieczór. Jednak w ostatniej
chwili postanowiła zajrzeć do „Tony’ego”. Czuła, że samotny wieczór w ciasnym,
wynajmowanym mieszkaniu nie jest tym, czemu mogłaby podołać. Knajpa była zaś ostatnim
miejscem, w którym Duncan i jego kolesie witaliby weekend.
Już przed wejściem do lokalu postała chwilę, starając się zrzucić z siebie lekki smutek.
Metalowe ćwieki w starym chodniku chwytały światło księżyca i migotały jak szalone. Znad
pobliskiej rzeki Winamac docierał zapach błota i ryb, pobudzający w jakiś dziwny, niemal
pierwotny sposób. Zazwyczaj słychać też było muzykę, którą tętniły nadrzeczne bary, tego dnia
jednak było jeszcze za wcześnie. Brzeg rzeki zacznie żyć dopiero za kilka godzin. Cała nadzieja
w tym, że Lily Mack poderwała w końcu chłopaka i cały dzień spędziła w łóżku, więc nic innego
jej nie obchodziło, pomyślała Phoebe.
Weszła do restauracji. Mały, okrągły Tony przywitał ją niedźwiedzim uściskiem
i zwyczajowo rzucił coś o ulubionej blondynce. Po tym, jak jadła tu po raz pierwszy, ktoś
wyraźnie doniósł mu, że Phoebe była popularną pisarką rodem z Nowego Jorku. Najwidoczniej
w opowieści zabrakło reszty szczegółów. Inaczej Tony nie byłby tak zachwycony jej obecnością.
Tony odprowadził Phoebe do jej ulubionego stolika, tuż obok głównej sali i przejścia do
baru. Zdjęła płaszcz i przyjrzała się gościom. Sala była prawie pełna, a większość przybyłych już
cieszyła się posiłkiem. Obywatele małego miasteczka w Pensylwanii jedli nieprzyzwoicie
wcześnie. Przyjęła to już, co prawda, do wiadomości, jednak w takich chwilach czuła się jak
Alicja w krainie czarów… Wszystko było nie tylko obce, ale przede wszystkim
bez sensu.
Siedem miesięcy wcześniej mieszkała z chłopakiem na Manhattanie. Miał na imię Alec, a ona
wróciła właśnie z tournée promującego jej najnowszą powieść:
Największe latawice Hollywood.
I właśnie kupiła sobie diamentowe kolczyki – małą nagrodę dla uczczenia szóstego tygodnia
obecności książki na liście bestsellerów „New York Timesa”. Nie mogło być piękniej. Tyle że
nagle wszystko zaczęło się walić.
Najpierw Alec. Pewnego wieczoru, kiedy zaczęła sprzątać po kolacji, poprosił, by
usiadła.
– Co jest? – zapytała, opadając znów na krzesło i właściwie przewidując, co usłyszy.
Znowu odezwą się pretensje o to, że tak długo była nieobecna. Że nie mógł się skupić, że sobie
nie radził.
– Musimy porozmawiać – powiedział. Jakoś tak wolno.
– Jasne. – Phoebe była już lekko zdenerwowana.
– Zależy mi na tobie. – Alec robił wrażenie bardzo opanowanego. – Spędziliśmy razem
pięć cudownych lat.
Boże drogi, pomyślała Phoebe, zamierza mnie rzucić ot tak, po kolacji, po pożarciu
kurczaka, wśród tych kości?
– O co chodzi? – spytała podniesionym głosem, kompletnie nie panując nad sobą.
– Przyjąłem do wiadomości, że nie chcesz małżeństwa. Zaakceptowałem to.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin