Centkiewiczowie Alina i Czesław - Na białym szlaku.pdf

(1445 KB) Pobierz
CENTKIEWICZOWIE
ALINA i CZESŁAW
NA BIAŁYM SZLAKU
DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA
Silna fala Oceanu Indyjskiego podnosiła wyżej niż co dnia smukły dziób
naszego statku. Trzeszczały spojenia, pojękiwały
żałośnie
olinowania,
chłodny podmuch uparcie odrywał nas od burty i siekł twarze słonymi
bryzgami, zrywanymi z grzbietów rozkołysanych fal. Powracający z
Antarktydy polarnicy niechętnie na ogół opowiadali o sobie. Ale czasem byle
głupstwo, ot, choćby urywek do znużenia na zimowisku powtarzanej melodii,
jakiś jękliwy skrzyp w olinowaniach czy strzęp mgły uparcie wlokącej się za
statkiem, wyzwalało w nich potrzebę mówienia. A wtedy słowa płynęły same,
niepowstrzymanym potokiem. Ludzie uwalniali się od milczenia, jakby
lodowy pancerz, w jaki ich zakuł Biały Ląd, pękał i zaczynał odpadać ka-
wałek po kawałku.
Chwil takich wyczekiwaliśmy cierpliwie. Tego wieczoru zaczął mówić Pierow.
— Trudno o gorszy dzień niż ten, w którym rozdzwonił się w naszej
radiostacji po całym osiedlu sygnał CQ! CQ! CQ! — wołanie o pomoc. Nadała
go stacja belgijska imienia Księcia Boduena. Przed pięcioma dniami wyleciało
z niej kilku badaczy. Zaginęli bez wieści. Towarzysze ich wzywali pomocy
lotniczej. Jak najspieszniej. Sami nie rozporządzali drugim samolotem. Nie
mieli także dość silnej maszyny Australijczycy ze stacji imienia Mawsona.
Zwrócili się więc do nas. W Mirnym szalała zamieć. Rozigrały się tego dnia
wszystkie złe moce Antarktydy. Sztormowy wicher miótł po całym osiedlu
kłęby
śniegu,
oślepiał, przewracał, zerwał i odrzucił daleko, gdzieś na samą
krawędź przybrzeżnego lądu, zakotwiczony na lotnisku
śmigłowiec.
Piekielna pogoda na start. I piekielnie daleka droga. Odległości na
Antarktydzie nie można liczyć zwykłymi kilometrami, a było ich przed nami
ponad trzy tysiące. Dowódca naszej wyprawy Tołstikow znajdował się w tym
czasie w głębi lodowego kontynentu, w dalekiej drodze na „biegun zimna”.
On musiał zadecydować. Nasi radiotelegrafiści ledwie zdołali nawiązać
łączność,
przebijając się przez niedostępne lody, z odległą o dwa tysiące
kilometrów kolumną ciągników. Odpowiedź brzmiała:
„Lecieć
natychmiast na pomoc! Wybrać najlepszych ludzi i najlepszą
maszynę!”.
Zarządzono alarm. Otrzymaliśmy rozkaz:
„Przygotować
samolot typu LI—2 do startu. Zabrać zapasowe beczki z
benzyną. Sprawdzić ekwipunek. Załadować
żywność
dla sześciu ludzi załogi
oraz dodatkową dla zrzucenia rozbitkom. Samolot poprowadzi szef lotnictwa
Pierow. Nawigatorem mianuje się Brodkina”.
Zanim jeszcze nadeszła radiodepesza z głębi lądu, byliśmy już w pełni
przygotowani. I tak wiedzieliśmy z góry, co odpowie nasze dowództwo. Gdy
tylko burza przycichła, zawarczały silniki. Ale
śnieżyca
powróciła z jeszcze
większą siłą. Start był ciężki. Bardzo ciężki. Przelot do australijskiej stacji
Mawsona też nie należał do najlżejszych. Widoczność chwilami zerowa,
maszyna oblodzona, a tu burza
śnieżna
ani myśli ustać!
Raptem przez pracujące równo silniki przebiegł delikatny dreszcz. Ledwie
wyczuwalny. Zwiększyć ciśnienia w urządzeniu przeciwoblodzeniowym nie
mogłem. Szło pełną mocą. W sterach ogonowych wyczuwałem opór. Nie
musiałem wyglądać przez okno. I tak wiedziałem,
że
cała powierzchnia
skrzydeł lśni pod przezroczystą, szybko rosnącą warstwą lodu.
Pierow zaciągnął się głęboko dymem. Papieros tlił tylko w przesiąkniętym
wilgocią oparze mgły, która białym całunem spowijała nasz statek, ale
pogrążony we wspomnieniach pilot nawet tego nie dostrzegł.
— Pchnąłem powoli manetkę gazu do oporu — podjął po chwili — Silniki
zagrały głębokim basem. Sprawiło mi to ulgę. Gdyby nie ich ryk — cisza,
jaka panowała w kabinie, zadławiłaby mnie po prostu. Czułem ją na plecach,
na ramionach, na piersi. Nie spuszczaliśmy oczu z wysokościomierza.
Strzałka chwilę jeszcze drgała na miejscu. Wreszcie powoli zaczęła skręcać w
lewo. Opadaliśmy. Podciągnąłem orczyk. Musiałem wyrównać lot.
Łatwo
powiedzieć — musiałem. Mów Antarktydzie,
że życzysz
sobie tego czy
owego. To harda gospodyni. Tu ona nami rządzi. A twardą ma rękę, trzeba
przyznać.
Jak tu raptem zamieć nie walnie w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną!
Nie widziałem nic. Absolutnie nic. Ot, tak jak teraz. Nie, chyba jeszcze gorzej!
— ręka pilota zacisnęła się na oślizłej burcie, o którą staliśmy wsparci —
Wiedziałem jedno, muszę podnieść maszynę. Za wszelką cenę. Przez
niebezpieczne przelatywaliśmy strony. Wybrzeża Księcia Leopolda i
Księżniczki Astridy są górzyste, szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów.
Altimetr wykazuje zaledwie osiemset pięćdziesiąt... A z maszyny wycisnąłem
już wszystko! Silniki na najwyższych obrotach ryczały pełną mocą. Ale to nie
był ten zwycięski, uspokajający ton. Coś w nich chrypiało. Nie, nie było
żadnego
defektu — zaprzeczył, widząc niepokój w naszych oczach — Tylko
wiecie... Silniki grają przecież różnymi tonami. A każdy coś mówi.
Przynajmniej nam, lotnikom polarnym. Był jeden sposób, aby podnieść
maszynę do góry, był. Po prostu wyrzucić zapasowe beczki z benzyną.
Czułem,
że
za mymi plecami pierwszy mechanik tylko czeka na rozkaz. Nie
on jeden zresztą. Wszyscy. Ale ja bardzo nie chciałem do tego dopuścić. To
już naprawdę jest ostateczność. Wybawił mnie Brodkin. Coś do mnie
krzyczał, coś gwałtownie wciskał mi w rękę. Długo wpatrywałem się w
pośpiesznie skreślony jego ręką komunikat meteorologiczny, zanim go zrozu-
miałem. Z Mirnego donoszono,
że
już niedługo nad Wybrzeżem Larsa
Christensena powinniśmy dostać się w obszar przejaśnień, a dalej, aż do
samej stacji Mawsona, panuje piękna pogoda. To było pocieszające. A co
beczek nie wyrzuciłem, to nie wyrzuciłem!
Pilot uśmiechnął się tym dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem, który
nadawał jego twarzy jakiś chłopięcy wygląd. Trudno było wówczas uwierzyć,
że
wspaniały ten człowiek ma za sobą dwadzieścia parę lat pracy w lotnictwie
polarnym. Przeszło trzy miliony kilometrów ponad lodami obu krańców
świa-
ta — Arktyką i Antarktydą — to mówi samo za siebie.
— Startując byłem
święcie
przekonany,
że
znajdę jakąś lukę w tym
chmurnym niebie, ale wściekłe uderzenia
śnieżycy
nie ustawały — ciągnął
dalej po chwili — Wydawało mi się jednak,
że
silniki mocniej zagrały,
że
w
ich ryku przebijał raźniejszy ton.
„Dobrze jest! Za kwadrans, najwyżej za dwadzieścia minut, powinniśmy już
tam być!” — darł mi się nad głową nawigator, przekrzykując szum maszyn. A
on potrafi głośno krzyknąć, sami chyba nieraz słyszeliście. Dwadzieścia
minut to bardzo mało, prawda? Ale czasem diabelnie dużo. Któż z nas nie
doświadczał tego na własnej skórze! Burza
śnieżna
urwała się tak nagle, jak
przyszła. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny
świat.
Jaskrawe
światło
oślepiało. Nim zdążyłem zmrużyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na
kursie wyrósł szczyt. Jeden jedyny czarny punkt w tym
świecie
bieli. W
odległości jakichś trzech kilometrów. Niewiele więcej niż pół minuty lotu.
Umknąłem w ostatnim momencie...
Przejaśnienie przyszło w porę. Radiotelegrafista nawiązał tymczasem
łączność
z Australijczykami. W Mawson oczekiwało nas lotnisko wytyczone
beczkami. Tysiąc siedemset kilometrów przelecieliśmy w niecałe sześć
godzin. Natychmiast po wylądowaniu rzuciliśmy się w sześciu, całą załogą
naszego „N—495”, do tankowania benzyny. Myślicie,
że
Australijczycy dali
się nam czegoś dotknąć? Ale skąd! Nim zdążyliśmy dopaść beczek, już
schwycili nas w swoje bary. A to wszystko jeden w drugiego chłopy na
schwał, nie ułomki.
„Wyście już swoje zrobili. Benzynę my zatankujemy. Niech was o to głowa nie
boli!” — krzyczeli waląc nas po plecach. A ręce mają twarde. Kochane
chłopaki! To polarnicy z prawdziwego zdarzenia! Jedni zaciągnęli nas do
domku stacji, drudzy już podtaczali beczki pod samolot i dalejże pompować
paliwo do zbiorników. Znali się na robocie jak mało kto. Im mogłem
spokojnie zostawić maszynę. W niewielkiej, czystej izbie czekał nas
zastawiony jak w
święto
stół. Czego tam nie było! Popijając, zwyczajem
gospodarzy, najpierw gorące kakao, a potem zamrożoną whisky, dopytaliśmy
się dokładnie, co zaszło u Belgów. W Mirnym wiedzieliśmy jedno — ludzie
potrzebują naszej pomocy.
„5
grudnia kierownik stacji de Gerlache wyleciał z paroma towarzyszami w
teren. Nie dawali o sobie znaku
życia,
ale początkowo na stacji Boduena nikt
się tym widać nie przejmował
— opowiadali jeden przez drugiego podnieceni
Australijczycy —
Aż tu nagle w pięć dni później budzą nas gwałtowne sygna-
ły:
CQ, CQ, CQ... Belgowie zupełnie potracili głowy, błagając o pomoc. Od nas
do stacji belgijskiej jest zbyt daleko. W
żaden
sposób nie dalibyśmy rady. Wy-
słaliśmy natychmiast depeszę do Mirnego. Wiedzieliśmy,
że
nie odmówicie!”.
Stację Boduena zalegała wciąż gęsta mgła. Musieliśmy czekać, aż się
przejaśni. Nie odstępowaliśmy od radioodbiornika. Każda godzina jest cenna
podczas akcji ratowniczej.
Pilot milknie wpatrzony w sunący leniwie za statkiem biały opar. Mgła
rzednie. Tu i ówdzie ciągną jeszcze po morzu zwiewne strzępy pędzone
silnym podmuchem wiatru. Czerwony pas
światła
na zachodzie przedziera
się przez ciężki nawis chmur, kładzie na długiej, szarej fali niespokojne,
purpurowe błyski, z rozkołysanego morza ciągnie przejmujący chłód. Z
rzadka, coraz rzadziej, zajaśnieje od czasu do czasu na horyzoncie
przygaszona biel lodowych gór. Wyżarte morską falą, przypominają z dala
ochronne mury warownych zamczysk czy kratery wygasłych wulkanów, w
których woda drąży cierpliwie jakieś przedziwne
łuki
i przejścia.
— W godzinę zaledwie po odebraniu od Belgów komunikatu,
że
z Wybrzeża
Księżniczki Ranghildy, na którym znajduje się ich stacja, schodzi mgła,
byliśmy już w powietrzu — ciągnął po chwili Pierow, zapalając znów
papierosa — Pogoda piękna. Ani jednej chmurki na niebie. Wiatr mieliśmy,
jak na zamówienie, w plecy. Tam one zawsze wieją ze wschodu. „Nie pomoże
nam ten zefirek w powrotnej drodze” — pomyśleliśmy od razu. „Gdy
wybierasz się na jeden dzień,
żywności
zabierz na tydzień” — mawialiśmy
często w Arktyce. A cóż dopiero tu, na Antarktydzie? Ot, choćby i wtedy!
Uznaliśmy,
że
warto by jedną beczkę zapasowej benzyny zostawić gdzieś po
drodze. Najlepiej u Japończyków, w Stacji Showa na Ziemi Księcia Olafa.
Brodkin, jak zawsze pierwszy, zauważył na wpół zawalone
śniegiem
maszty
radiowe. Po wylądowaniu podciągnąłem maszynę pod same zabudowania.
Nikt nie wybiegł nam na powitanie. Pusto, głucho, drzwi i okna pozabijane
deskami. Japończycy zamknęli widać swoją placówkę na zimę, a teraz latem
— jeszcze nie przybyli. Zostawiliśmy beczkę, zamocowali solidnie,
żeby
wichura jej nie porwała, w drzwi wetknęliśmy notatkę: kim jesteśmy, po co
tu przybyliśmy, taki, wiecie, polarny „bilet wizytowy”, i dalej w drogę!
Dokładnego położenia belgijskiej stacji nie znaliśmy. Ani my, ani
Australijczycy, ani nawet Norwegowie, którzy pierwsi sporządzali mapy tego
terenu. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. To Antarktyda! Wiedzieliśmy
tylko,
że
stacja imienia Księcia Boduena leży w odległości mniej więcej
szesnastu kilometrów od brzegu, a co gorsze — nie posiada urządzeń do
naprowadzania samolotów.
Lecimy i lecimy. Już dawno według mapy powinniśmy być na miejscu, a tu
nic! Biel. Jednostajna, niczym nie skażona biel. Wyobrażacie sobie, jak
denerwował się nasz nawigator? On też pierwszy dojrzał wreszcie w dali
czerwony słupek dymu. Umówiony sygnał: „lądowisko dobre”. Ledwie
wysiedliśmy z maszyn,
żeby
trochę nogi rozprostować, z miejsca mówimy
Belgom:
„Natychmiast odlatujemy na poszukiwania! Wskażcie, w jakim kierunku
udali się wasi koledzy”.
„Sami nie wiemy” — odpowiadają bezradnie.
„Jak to?”
„Naprawdę nie wiemy — powtarzają zmieszani — Nie uprzedzili nas
wyruszając. Myśleli,
że
jeszcze tego samego dnia wrócą!”
„Nie uprzedzili!”, „myśleli...”. Rozumiecie? Może wy zrozumiecie? Bo myśmy
wtedy nie byli w stanie pojąć! Zaskoczony, sądziłem z początku,
że
to jakieś
nieporozumienie. Parokrotnie zadawaliśmy to samo pytanie. I po angielsku, i
po francusku. Nadaremnie. Belgowie naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd
wyruszyli ich towarzysze... Niewiarygodne, nie do pojęcia w antarktycznych
warunkach, a jednak... prawdziwe. — nie dopalony papieros zatacza w
powietrzu wielki
łuk,
zanim pochłonie go fala. W zapadającym mroku twarz
pilota zaciera się. Tylko oczy mu płoną.
„Kiedy mieliście ostatnią
łączność
z zaginionym samolotem?” — pytam
jeszcze,
żeby
czegokolwiek przynajmniej się dowiedzieć.
„Wcale — odpowiadają coraz bardziej stropieni — W naszej awionetce jest
tylko odbiornik do rejestracji sygnałów czasu...”.
Zdumienie odebrało mi mowę. W milczeniu popatrzyliśmy na siebie z
towarzyszami. Bo i cóż tu mówić? Jak przeprowadzić akcję ratowniczą?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin