Mo Yan - Obfite piersi, pełne biodra.txt

(1386 KB) Pobierz
MO
YAN
Obfite 
piersi, 
pe³ne
biodra
Prze³o¿y³a Katarzyna Kulpa
Copyright © 1996 by Mo Yan
First published in China as Feng rufei tun by Tso-chia ch'u-pan she.
English-language translation copyright © 2004 Howard Goldblatt.
Abridged version edited by Howard Goldblatt.
First published in English in the United States by Arcade Publishing, Inc., New York.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2007
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2007
Wydanie I 
Warszawa 2007
Czêœæ pierwsza
1
      Pastor Malloy le¿a³ spokojnie na kangu1. Patrzy³ na piersi Maryi i pulchn¹ twarzyczkê Dzieci¹tka, ró¿owiej¹ce w promieniach wschodz¹cego s³oñca. Zesz³ej wiosny krople deszczu z przeciekaj¹cego dachu pozostawi³y na olejnym obrazie ¿ó³tawe zacieki, nadaj¹c twarzom obojga obojêtny wyraz. Na jasnym tle okna paj¹k snu³ srebrn¹ niæ, ko³ysz¹c siê w s³abych podmuchach wiatru. Rankiem przynosz¹ szczêœcie, wieczorem fortunê, powiedzia³a kiedyœ ta piêkna kobieta o bladej twarzy na widok paj¹ka. Ciekawe, có¿ to za szczêœcie jest mi dziœ przeznaczone? - zapyta³ w myœlach pastor. Przez g³owê przemknê³y mu jakieœ groteskowe wizje, których doœwiadczy³ wczeœniej we œnie. Us³ysza³ stukot wozów, krzyk ¿urawi z dalekich mokrade³, niecierpliwe meczenie kozy. Wróble ha³aœliwie obija³y siê o papierowe pokrycie okna, skrzecza³y sroki na bia³ych topolach wokó³ podwórza. Zapowiada³ siê ca³kiem szczêœliwy dzieñ2. Nagle jego umys³ wype³ni³a jasnoœæ: ujrza³ piêkn¹ kobietê w otoczeniu s³onecznego blasku, dŸwigaj¹c¹ ogromny brzuch... Jej wargi dr¿a³y nerwowo, jakby chcia³a coœ powiedzieæ. By³a ju¿ w jedenastym miesi¹cu - lada moment nast¹pi rozwi¹zanie. Pastor Malloy w mgnieniu oka poj¹³, co oznacza³ ten paj¹k i skrzeczenie srok. Podniós³ siê ¿wawo i wsta³ z ³ó¿ka.
      Z czarnym glinianym dzbanem w d³oni wyszed³ na ulicê za koœcio³em i zobaczy³ j¹, Shangguan Lü, ¿onê kowala Shangguana Fulu - nisko pochylona, z miote³k¹ w rêku, zamiata³a drogê. Serce podskoczy³o mu z emocji, wargi zadr¿a³y. O Bo¿e, Bo¿e wszechmog¹cy... - wymamrota³. Zesztywnia³ym palcem uczyni³ znak krzy¿a na piersi i powoli cofn¹³ siê za róg, sk¹d w milczeniu obserwowa³ wysok¹, pulchn¹ kobietê. W ciszy i skupieniu zmiata³a wilgotny od porannej rosy py³, uwa¿nie wybieraj¹c œmieci i odrzucaj¹c je na bok. Korpulentna kobieta porusza³a siê niezdarnie, lecz z wielkim wigorem; upleciona ze ŸdŸbe³ prosa miote³ka w jej rêku wydawa³a siê dziecinn¹ zabawk¹. Wmiót³szy ca³y kurz na szufelkê, uklepa³a jej zawartoœæ du¿¹ d³oni¹ i wyprostowa³a siê.
      Gdy wesz³a w zau³ek prowadz¹cy do jej domu, dobieg³y j¹ jakieœ ha³asy. Odwróci³a siê i zobaczy³a t³um kobiet wybiegaj¹cych przez otwart¹ czarn¹ bramê Szczêœliwej Rezydencji, siedziby najznaczniejszej szlacheckiej rodziny w okolicy. Kobiety by³y w ³achmanach, ich twarze pokrywa³a sadza. Co siê sta³o, ¿e te damy o uró¿owanych policzkach, na co dzieñ ca³e w jedwabiach, dziœ przedstawia³y tak nêdzny widok? Z naprzeciwka nadjecha³ swoim nowiutkim pojazdem stary woŸnica, zwany Sikor¹. Kobiety poœpiesznie wt³oczy³y siê na powóz z ciemno-szmaragdowym baldachimem i gumowymi oponami, nie czekaj¹c, a¿ ca³kiem znieruchomieje. WoŸnica przykucn¹³ obok mokrego od rosy kamiennego lwa i zapali³ w milczeniu fajkê. Nagle Sima Ting, starosta Szczêœliwej Rezydencji, wypad³ przed bramê ze strzelb¹ - porusza³ siê zwinnie i szybko jak m³odzieniec. WoŸnica poderwa³ siê i odwróci³ w jego stronê. Sima Ting zabra³ mu fajkê, pykn¹³ g³oœno parê razy, po czym wzniós³ oczy ku porannemu niebu o ró¿anej barwie. Ziewn¹³ szeroko.
      - JedŸ - rzuci³. - Stañ przy moœcie na Rzece Czarnej Wody i czekaj na mnie, nied³ugo siê tam zjawiê.
      WoŸnica chwyci³ lejce w jedn¹ d³oñ, drug¹ uj¹³ bat i zawróci³ wóz. St³oczone w œrodku kobiety zatrajkota³y nerwowo. Sikora strzeli³ z bata, konie ruszy³y k³usem. Ostro zadŸwiêcza³y dzwonki u koñskich szyj, ¿wawo obracaj¹ce siê ko³a wzbija³y tumany kurzu.
      Sima Ting wysika³ siê obficie poœrodku drogi, krzykn¹³ coœ za nikn¹cym w oddali wozem i przyciskaj¹c strzelbê do piersi, wspi¹³ siê na wie¿ê stra¿nicz¹ na poboczu. Konstrukcja mia³a trzy zhangi3 wysokoœci, niewielk¹ platformê, wspieraj¹c¹ siê na dziewiêædziesiêciu dziewiêciu grubych drewnianych balach, wieñczy³a wisz¹ca smêtnie i nieruchomo w wilgotnym porannym powietrzu czerwona flaga. Shangguan Lü patrzy³a na Simê Tinga, który spogl¹da³ w skupieniu na pó³nocny zachód; z wyci¹gniêt¹ szyj¹ i podci¹gniêtymi w górê stulonymi wargami wygl¹da³ jak gêœ u wodopoju. Pierzasty ob³ok bia³ej mg³y, który przetoczy³ siê przez szczyt wie¿y, po³kn¹³, a nastêpnie wyplu³ Simê Tinga; krwistoczerwone œwiat³o wschodz¹cego s³oñca zabarwi³o jego twarz na karminowo. Shangguan Lü wydawa³o siê, ¿e oblicze starosty pokrywa lepka warstwa s³odkiego syropu, lœni¹ca oœlepiaj¹cym blaskiem. Obur¹cz wzniós³ strzelbê nad g³ow¹; jego twarz czerwieni³a siê niczym koguci grzebieñ. Shangguan Lü us³ysza³a cichy odg³os uderzenia kurka w iglicê. Ze strzelb¹ w d³oni, Sima Ting sta³ uroczyœcie i czeka³... Shangguan Lü tak¿e czeka³a, z rêkami zdrêtwia³ymi od trzymania ciê¿kiej szufelki i szyj¹ obola³¹ od ci¹g³ego zadzierania g³owy. Sima Ting opuœci³ strzelbê i wyd¹³ wargi niczym obra¿ony ch³opczyk. Us³ysza³a, jak przeklina swoj¹ broñ: Cholero jedna! Jak œmia³aœ nie wypaliæ?! Ponownie uniós³ strzelbê i nacisn¹³ spust. Rozleg³ siê huk; buchaj¹cy z lufy p³omieñ przys³oni³ s³oñce i rozœwietli³ twarz strzelca. G³oœny wybuch ostatecznie zniweczy³ panuj¹cy w wiosce spokój: niebo wype³ni³ têczowy blask, jakby boginie sypa³y ze szczytów chmur miliardami ró¿nokolorowych kwietnych p³atków. Serce Shangguan Lü bi³o mocno. By³a tylko ¿on¹ kowala, ale przewy¿sza³a go w sztuce kowalskiej - sam widok ¿elaza i ognia sprawia³, ¿e krew gotowa³a siê w jej ¿y³ach i pêdzi³a jak szalona. Jej miêœnie napina³y siê falami, naprê¿one niczym poskrêcane baty. Czarna stal bije w czerwon¹ stal, iskry pryskaj¹ na wszystkie strony œwiata, mokra koszula, stru¿ka potu w rowku miêdzy piersiami, woñ krwi i ¿elaza, wype³niaj¹ca przestrzeñ miêdzy niebem a ziemi¹... Sima Ting podskoczy³ na swoim podwy¿szeniu, chmura prochu o dra¿ni¹cej woni rozesz³a siê w wilgotnym porannym powietrzu. Starosta obróci³ siê i g³oœno, uroczyœcie wyg³osi³ ostrze¿enie dla powiatu Pó³nocno-Wschodniego Gaomi:
      - Szanowni mieszkañcy, panowie i panie, japoñskie diab³y nadci¹gaj¹!
2
      Shangguan Lü wysypa³a ca³¹ szufelkê py³u na kang, z którego wczeœniej odgarniêto s³omiane maty i poœciel i rzuci³a troskliwym okiem na swoj¹ synow¹, Shangguan Lu. M³oda kobieta jêcza³a, kurczowo przytrzymuj¹c siê krawêdzi ³ó¿ka. Shangguan Lü wyrówna³a py³ d³oñmi.
      - Teraz mo¿esz wejœæ - zwróci³a siê ³agodnie do synowej.
      Pod jej czu³ym spojrzeniem cia³o Shangguan Lu o obfitych piersiach i pe³nych biodrach przeszed³ dreszcz. Synowa patrzy³a smutno na poczciw¹ twarz teœciowej, jej poblad³e wargi dr¿a³y, jakby chcia³a coœ powiedzieæ.
      - Licho wst¹pi³o w starego Simê - rzek³a Shangguan Lü. - Kto to widzia³, tak strzelaæ z samego rana!
      - Mamo... - jêknê³a Shangguan Lu.
      Teœciowa otrzepa³a d³onie z kurzu.
      - Moja dobra synowo - przemówi³a miêkko - wysil siê troszeczkê tym razem! Jeœli znów bêdzie córka, ja ciê ju¿ nie obroniê...
      Dwie stru¿ki ³ez pop³ynê³y jednoczeœnie z oczu Shangguan Lu. Przygryz³a doln¹ wargê, natê¿y³a wszystkie miêœnie, by unieœæ wielki brzuch, i wczo³ga³a siê na ods³oniêty, pokryty kurzem kang.
      - Co to dla ciebie, moja droga, po prostu urodŸ to dziecko - powiedzia³a Shangguan Lü, k³ad¹c na pos³aniu zwój bia³ego p³ótna i no¿yce. - Twój teœæ jest w stajni razem z ojcem Laidi, odbieraj¹ poród czarnej oœlicy. Rodzi pierwszy raz, muszê im pomóc - rzek³a zniecierpliwiona, marszcz¹c brwi.
      Shangguan Lu skinê³a g³ow¹. Jej uszu dobieg³ niesiony wiatrem huk wystrza³u, a za nim szczekanie wystraszonych psów i urywane krzyki Simy Tinga:
      - Rodacy! Uciekajcie prêdko, ratuj siê, kto mo¿e!
      Jakby w odpowiedzi na te wo³ania poczu³a silne kopniêcie w brzuchu. PrzeraŸliwie bolesny skurcz przeszy³ jej cia³o, pot o rybiej woni pop³yn¹³ wszystkimi porami skóry. Zaciska³a zêby, nie pozwalaj¹c krzykowi wydostaæ siê z ust. Zamglonymi od ³ez oczyma dojrza³a bujne, czarne w³osy teœciowej, która klêcza³a przed o³tarzykiem. Shangguan Lü w³o¿y³a trzy purpurowe kadzide³ka z drewna sanda³owego do kadzielnicy przed pos¹¿kiem mi³osiernej Guanyin; smu¿ki dymu powêdrowa³y spiralami w górê, wype³niaj¹c izbê aromatem.
      - O wielka, mi³osierna bodhisattwo Guanyin, która wspierasz cierpi¹cych i pomagasz strapionym, zmi³uj siê nade mn¹ i miej mnie w swojej opiece, zeœlij mi wnuka...
      Shangguan Lu, przyciskaj¹c d³onie do ogromnego, ch³odnego w dotyku brzucha, spojrza³a w tajemnicze, g³adkie, porcelanowe oblicze Guanyin zasiadaj¹cej poœrodku o³tarza i wyszepta³a modlitwê, a ³zy znów trysnê³y jej z oczu. Œci¹gnê³a przemoczone spodnie i podwinê³a koszulê wysoko do góry, obna¿aj¹c brzuch i piersi. Przytrzymuj¹c siê brzegów kangu, usadowi³a siê wprost na przyniesionym przez teœciow¹ kurzu. W przerwach miêdzy skurczami rozczesywa³a palcami w³osy, opieraj¹c siê o zwój poœcieli i mat. We wprawionym w okienn¹ ramkê poodpryskiwanym rtêciowym lusterku odbija³a siê jej twarz - nasi¹kniête potem w³osy, w¹skie szparki ciemnych, pozbawionych blasku oczu, wydatny blady nos i pe³ne wargi, spierzchniête i dr¿¹ce. Wilgotne œwiat³o porannego s³oñca wpada³o przez okno i oœwietla³o jej brzuch. Widoczne na nim krête, niebieskawe ¿y³ki i nierównoœci bladej skóry sprawia³y odra¿aj¹ce wra¿enie. Wpatruj¹c siê w niego, czu³a w sercu to mrok, to jasnoœæ - niczym k³êby czarnych chmur, galopuj¹cych przez rozœwietlony b³êkit letniego nieba w Pó³nocno-Wschodnim Gaomi. Z trudem znosi³a widok tego dziwacznego, ogromnego i twardego balonu. Pewnego razu przyœni³o jej siê, ¿e nosi w ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin