Charlotte Link - Ciernista róża.pdf

(1942 KB) Pobierz
Tytuł oryginału:
Die Rosenzüchterin
Copyright © 2000 by Blanvalet Verlag, München a division of Verlagsgruppe Random House
GmbH, München, Germany Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia
Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt
graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Aneta Iwan, Agata Szczyrba ISBN: 978-83-7999-091-7
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2014
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: kontakt@elib.pl
www.eLib.pl
Prolog
Czasami już nie mogła patrzeć na róże. Zdawało jej się wtedy, że dłużej
nie wytrzyma ich piękna, widoku aksamitnych, kolorowych kwiatów, dumy, z
jaką wyciągały główki do słońca, jakby ciepłe promienie były tylko dla nich i
dla nikogo więcej. Bywają bardziej wrażliwe niż mimozy: a to im za mokro, a
to za zimno, a to za wietrznie, a to za gorąco. Często z niewiadomych
powodów zwieszają główki i sprawiają wrażenie, jakby miały zaraz umrzeć;
trzeba nie lada wysiłku, energii i zdrowia, żeby do tego nie dopuścić. A
zarazem przejawiają równie niezrozumiałą wytrzymałość, stawiają czoła
srogiej pogodzie i niewłaściwemu traktowaniu, kwitną, pachną, rosną. Nie
ułatwiają życia nikomu, kto ma z nimi do czynienia.
Pomyślała, że nie powinna tak agresywnie reagować na róże. To głupie i
nieodpowiednie.
Uprawie róż poświęciła czterdzieści lat życia, ale tak naprawdę nigdy nie
miała do nich dobrej ręki. Prawdopodobnie dlatego, że nie lubiła róż i
właściwie zawsze chciała robić coś innego. Udało jej się wyhodować kilka dość
interesujących krzyżówek, zwłaszcza róż herbacianych, bo jeśli już, to
właśnie ten typ przypadł jej do gustu. Łączyły w sobie elegancję i specyficzną
twardość – i dobrze się sprzedawały. Jakimś sposobem zawsze udawało jej się
zapewnić byt swojej małej rodzinie, ale często myślała, że gdyby nagle zjawiła
się dobra wróżka ze skrzynią złota, już nigdy więcej nie dotknęłaby żadnej
róży.
Czasami, kiedy Beatrice Shaye uświadamiała sobie, że w gruncie rzeczy
róż ani nie lubiła, ani nie umiała się z nimi obchodzić jak prawdziwy ekspert,
zadawała sobie pytanie, co w takim razie było rzeczywiście bliskie jej sercu.
Od czasu do czasu musiała się upewnić, że coś takiego jeszcze istniało, bo
świadomość, że poświęciła życie czynności i roślinom, do których czuła tak
mało sympatii, czasami budziła w niej smutek i kazała szukać sensu życia
gdzie indziej. A przecież zawsze wyrażała się ironicznie o poszukiwaczach
sensu. Sens życia tłumaczyła zawsze słowem: przeżycie, i to przeżycie w
prostym, mało dramatycznym znaczeniu. Przeżyć, czyli robić to, co trzeba:
wstać, wykonać pracę, którą trzeba wykonać, jeść, pić, iść do łóżka, spać.
Wszystko inne to tylko ozdoby. Sherry mieniące się w kieliszkach jak jasne
złoto. Muzyka wypełniająca pomieszczenie, która sprawia, że serce bije
szybciej, a krew płynie żwawiej. Książka, od której nie sposób się oderwać.
Zachód słońca nad morzem, koło wieży Pleinmont, który dotyka samej duszy.
Psi nos, mokry, zimny, gwałtowny, na twarzy. Ciepły, spokojny letni dzień,
którego spokój zakłóca jedynie krzyk mew i cichy szum fal w zatoczce Moulin
Huet. Rozgrzana skała pod gołymi stopami. Zapach lawendowych pól.
Właściwie te wszystkie rzeczy stanowiły odpowiedź na jej pytanie: kochała
Guernsey, swoją małą ojczyznę, wysepkę na kanale La Manche. Kochała St.
Peter Port, malownicze miasteczko portowe na wschodnim wybrzeżu.
Kochała narcyzy, które kwitły wiosną na skraju dróg, kochała dzikie
niebieskie hiacynty, na które można się natknąć w rzadkich, pełnych światła
lasach. Kochała ścieżkę na urwisku wysoko nad morzem, zwłaszcza odcinek
między Pleinmont Point i zatoczką Petit Bôt. Kochała swoją wioskę Le
Variouf i swój kamienny domek położony wysoko, na skraju wioski. Ba,
kochała nawet rany wyspy, brzydkie wieże strażnicze starej twierdzy
wybudowanej przez niemieckich najeźdźców, ponury, wybity w szarym
granicie German Underground Hospital, który budowali przymusowi
robotnicy, i dworce, które Niemcy kazali rozbudować, żeby móc
transportować materiały do budowy zachodniej ściany. A poza tym kochała w
tym krajobrazie, na tej wyspie rzeczy, których nie widział, nie słyszał nikt
poza nią: wspomnienia obrazów i głosów, chwil, które na zawsze wryły się w
jej pamięć. Być może człowiekowi bliskie jest to, co zna przez całe życie. Czy
dobre, czy złe, to co znajome zakrada się do zakątków serca, w których rodzi
się uczucie. W pewnym momencie człowiek nie pyta już, czego właściwie
chciał, tylko patrzy na to, co otrzymał. I godzi się z tym.
Oczywiście czasami się zastanawiała, jak wyglądałoby jej życie w
Cambridge. W takie wieczory jak ten, stare miasteczko uniwersyteckie we
wschodniej Anglii szczególnie często przychodziło jej na myśl. Miała wrażenie,
że już tysiące razy – jak dzisiaj – siedziała w porcie, sącząc sherry, i to był
obraz jej życia, życia, które prowadziła zamiast tego w Cambridge. I zamiast
alternatywnego życia we Francji. Wtedy, po wojnie, mogła wyjechać do
Francji z Julienem...
Ale po co się nad tym długo zastanawiać, przywołała się do porządku.
Sprawy potoczyły się tak, jak być może potoczyć się musiały. W każdym
życiu, była o tym przekonana, roi się od straconych szans, przegapionych
okazji. Kto mógłby powiedzieć o sobie, że zawsze konsekwentnie zmierzał do
celu i nie szedł na kompromis?
Pogodziła się z błędami i pomyłkami swojego życia. Uporządkowała je,
umieściła między wszystkimi innymi zdarzeniami, które ją spotkały, aż
zagubiły się w tej masie, stały się blade i niezauważalne. Z czasem nauczyła
się ich w ogóle nie zauważać, a momentami całkowicie o nich zapomnieć.
W jej rozumieniu oznaczało to, że się z nimi pogodziła.
Tylko nie z różami.
I nie z Helene.
Właściciel restauracji Le Nautique w St. Peter Port podszedł do stolika,
przy którym siedziały dwie starsze panie.
– Dwa sherry, jak zwykle? – zapytał.
Beatrice i jej przyjaciółka Mae spojrzały na siebie.
– Dwa sherry, jak zwykle – odparła Beatrice. – I dwie sałatki. Awokado z
pomarańczami.
– Oczywiście. – Zawahał się. Lubił pogadać, a o tak wczesnej godzinie (nie
było jeszcze szóstej po południu) poza paniami w restauracji nie było nikogo. –
Znowu doszło do kradzieży jachtu – oznajmił ściszonym głosem. – To był
Zgłoś jeśli naruszono regulamin