Torańska Teresa - Oni.pdf

(20139 KB) Pobierz
OD AUTORKI
Tę książkę pisałam ponad cztery lata, od jesieni 1980 do końca 1984 roku.
Zaczęłam po wybuchu „Solidarności”, która niosła nadzieję na wolność i ra-
dość, że ONI już przegrali, a skończyłam, gdy Polska znowu była PRL-em, dla
mnie wciąż - mimo oficjalnego zniesienia - w stanie wojennym. W ZSRR po
śmierci Leonida Breżniewa rządzili jego ideowi następcy: Jurij Andropow i
Konstantin Czernienko, i chyba nikt nawet w najśmielszych marzeniach nie
przypuszczał, że za pięć lat rozpadnie się blok sowiecki i Polska odzyska su-
werenność. Ja w każdym razie na to nie liczyłam. W stanie wojennym, po dzie-
sięciu latach pracy w dziennikarstwie, stałam się człowiekiem wolnym od ofi-
cjalnej etatowej pracy, wolnym od zarabiania pieniędzy, planowania przyszło-
ści i układania sobie życia. I była we mnie... wiara - zupełnie irracjonalna - że
ICH wyznaniami, jeśli nie zakłócę, to skomplikuję bieg historii.
Społeczeństwo dzieliło się wtedy na ONI i MY. MY byliśmy wspaniali: mą-
drzy, dobrzy, sprawiedliwi, zdolni do najwyższych poświęceń dla Ojczyzny, a
ONI byli komunistami, którzy służyli obcemu mocarstwu (mniej lub bardziej
lojalnie), wypełniali jego dyrektywy (mniej lub bardziej skrupulatnie) i kłamali,
bez przerwy kłamali. ONI dla nas byli obcym ciałem, które rozpełzło się po
naszym wycieńczonym drugą wojną światową organizmie, na skutek zdrady
w Jałcie i klęski w powstaniu warszawskim, byli obcą władzą, która przyjechała
na radzieckich czołgach.
Wcześniej ICH nie znałam. W mojej rodzinie nie było ani jednego komunisty,
nikt nie należał do partii, a do mojego rodzinnego domu przychodzili wyłącz-
nie kresowiacy z Wileńszczyzny, Wołynia czy z Odessy, którzy system so-
wiecki poznali w łagrach, na zesłaniach i podczas przesiedleń.
ONI mnie zaskoczyli. Poza Stanisławem Radkiewiczem i Zenonem Kliszką
żaden nie odmówił spotkania ze mną. ONI chcieli rozmawiać i próbowali od-
powiadać (mniej lub bardziej szczerze) na każde prawie pytanie. Rozmowy z
nimi stały się dla mnie bezcennym źródłem wiedzy o człowieku. Że z człowie-
kiem można zrobić prawie wszystko, grając na najniższych ludziach instynk-
tach, odpowiednio wyzwalając w nim strach, próżność, nienawiść.
Po drugie: że najbardziej niszcząca człowieka i najgroźniejsza dla otoczenia
jest jego fanatyczna wiara w ideę - jakąkolwiek - bo z jednej strony zawęża pole
widzenia, a z drugiej - może stać się uzasadnieniem dla najcięższych zbrodni.
Po trzecie: w każdym człowieku tkwi potrzeba dążenia do normalności i w
końcu, prędzej czy później, przychodzi chwila otrzeźwienia, moment powrotu
do rzeczywistości, nawet gdy jest „nierzeczywista”.
„Moi” komuniści życiorysy mieli dość typowe dla działaczy budujących pod
dyktando Moskwy zręby PRL-u. Do ruchu komunistycznego przystawali w
wieku 14-15 lat. Bo do komunizmu - jak podsumował celnie, choć sarkastycznie
Jerzy Morawski, były członek Biura Politycznego i sekretarz KC PZPR, zaanga-
żowany w październikową odwilż - prowadziły trzy drogi. Według Moraw-
skiego jedna była ideowa: człowiek widzi, że jest źle, i chce to zmienić, rady-
kalnie zmienić, jednym cięciem. Radykalne metody oferowali komuniści, więc
zostawało się komunistą. Druga droga prowadziła przez czytanie książek
przedstawiających gotowe rozwiązania. Komunistyczne propozycje naprawy
świata, gdy się je studiowało, robiły wrażenie mądrych i głęboko logicznych, i
jeśli człowiek niewiele wiedział o życiu, wydawały się bardzo atrakcyjne, A
trzecią drogą, która może człowieka doprowadzić do radykalnych ruchów, fa-
szystowskich czy komunistycznych, czyli takich, które reprezentują totalitarne
cechy i stosują bezwzględne metody walki, może być fakt, że komuś nie powio-
dło się w życiu i chce się odkuć.
Prawie wszyscy „moi” komuniści siedzieli przed wojną w polskich więzie-
niach i byli represjonowani. Po rozwiązaniu przez Komintern Komunistycznej
Partii Polski wielu doświadczyło sowieckich łagrów oraz straciło najbliższych
w wielkiej czystce stalinowskiej z 1937 roku. Jednak po wybuchu drugiej wojny
światowej to właśnie Związek Radziecki stal się dla nich jedynym miejscem w
Europie, gdzie znaleźli szansę przeżycia.
Po 1944 roku ONI powrócili do Polski. Część z nich przyjechała ze Związku
Radzieckiego okrutnie doświadczona w sowieckich łagrach lub w posiołkach
na zsyłce, zastraszona oraz często złamana psychicznie i fizycznie. Mieli „wy-
garbowaną skórę'7, jak określał ich Edward Ochab. Część - mimo strasznych
przeżyć - nadal była naznaczona fanatyczną wiarą w komunizm i dla jego ure-
alnienia zdolna posunąć się nawet do zbrodni. Część skutecznie wytłumaczyła
sobie, że włączając się w budowę PRL-u, dokonała wyboru mniejszego zła i
lepiej, że ten trud podjęli właśnie OM, bo w ich miejsce przyszliby inni, czyli
gorsi.
Większość moich rozmówców została odsunięta od władzy po październiko-
wej odwilży w 1956 roku, na fali rozliczeń zbrodni stalinowskich, wszyscy zaś
- oprócz Kłosiewicza - odeszli po 1968 roku.
Najpierw dotarłam do Wiktora Kłosiewicza. Tylko jego numer telefonu znaj-
dował się zwyczajnie w książce telefonicznej. Przyjmował mnie w wielkim ga-
binecie w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych i proszony przeze mnie, chodził
do Archiwum Historii Partii - przede mną zamkniętym - spisywać protokoły
co ciekawszych fragmentów z plenów KC PZPR, wtedy dla zwykłych obywa-
teli niedostępnych.
Potem poznałam Leona Chajna. Był wytwornym, kulturalnym panem. Przez
to nie zapytałam go, dlaczego zgodził się wypełnić polecenie partii, by wejść
do Stronnictwa Demokratycznego - stronnictwa o przedwojennych tradycjach
- i działając od wewnątrz, rozbić je i podporządkować komunistom. Nie zapy-
tałam ze wstydu, za niego. Kiedy wychodziłam z jego mieszkania po kolejnej
rozmowie, nie wiedząc, że ostatniej, rzekłam mu: ani pan nie powiedział mi
tego, co mógłby pan powiedzieć, ani ja nie zapytałam pana o to, o co chciałam
zapytać, bo nie umiałam pokonać dzielącej nas bariery, to moja wina.
- Nie - odpowiedział - to przeze mnie, jestem już nieobecny.
Nie zrozumiałam. Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że leży w szpitalu
i ma raka.
Później były wielokrotne wyjazdy do lasu z Edwardem Ochabem. Stale oba-
wiał się podsłuchów i wolał nie rozmawiać ze mną w swoim mieszkaniu. Pytał,
czy dobrze pilnuję kaset magnetofonowych, bo nie chce, by znalazły się w
„Wolnej Europie”, i od czasu do czasu wtrącał: tego nie powiem, bo ta wiedza
mogłaby ci, córuś, zaszkodzić. Miał cztery córki, prawie w moim wieku, i był
gotowy potraktować mnie jak kolejną. Nie potrafił powierzyć mi sekretów swo-
jego życia. Wielokrotnie zadawałam mu te same pytania, nie uzyskując odpo-
wiedzi. Tłumaczył: kiedyś historia się dowie, wyniosłem ważne dokumenty z
KC i dobrze schowałem, są u znajomych, z którymi nie utrzymuję kontaktów.
Stefan Staszewski był człowiekiem, który lubił mówić i wywoływał we mnie
ciągły niepokój, że mówi za dużo. Dla dziennikarza był rozmówcą idealnym,
czującym dramaturgię wywiadu, który należy czasami - dla przyśpieszenia ak-
cji - podbudować celną puentą lub ubarwić zabawną anegdotą. Obawiałam się,
że potrzeba zabłyśnięcia przeważa w nim nad szacunkiem dla faktów. Szuka-
łam potwierdzenia opisywanych przez niego scen w relacjach innych osób.
Zgadzały się. Z jedną poprawką: przesadnie eksponował swoją osobę i często
przypisywał sobie rolę, którą grali inni.
Jakub Berman przez wiele miesięcy odmawiał jakichkolwiek spotkań. Zgo-
dził się na jedno dopiero wiosną 1982 roku, po mojej telefonicznej rozmowie z
córką. Sądzę, że na jego decyzji zaważyła nie tylko namowa rodziny, ale także
wprowadzony właśnie stan wojenny, którego początkowo nie akceptował. Po-
szłam do niego uzbrojona w maszynopis książki Krystyny Kerstenowej „Naro-
dziny władzy”,
wydrukowanej później przez podziemie. Przeczytał i oddał. To
drugie spotkanie trwało kilkanaście minut. I dopiero interwencja Celiny Bu-
dzyńskiej pomogła. Spotkała go w sanatorium i do mnie przekonała. Rozma-
wiałam z nim dwa lata. Gdy pytałam go o stosunki w sowieckim Politbiurze,
mówił szeptem i przestrzegał, by taśmy z nagraniami nie wpadły w ręce SB.
Uspokajałam go, że kasety mama chowa, jak Mandelsztamowa, w woreczkach
z mąką, a maszynopisy zaszywa w materacach.
Celina Budzyńska była jedyną osobą, której przyznałam się, że muszę, po
prostu muszę, wydać tę książkę w podziemiu. Była też jedyną osobą, która za-
pytała mnie, co z nią zrobię. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym ją oszukać.
Działała w KOR-ze, a w latach osiemdziesiątych w podziemnej „Solidarności”.
Innych druk moich rozmów z nimi nie interesował. Berman i Kasman mieli
świadomość, że o swoim życiu i dylematach władzy opowiadają po raz ostatni
(i po raz pierwszy w życiu) - dla historii, i tylko Werfel, siedmiokrotnie autory-
zując swoje wypowiedzi, zastanawiał się, które nie spodobają się cenzurze,
które można obronić, a które cenzura definitywnie skreśli. I kłócił się ze mną,
by co nieco złagodzić.
Julia Mincowa o moich wizytach u siebie powiedziała kuzynce: przysłali ją.
Wieloletniej szefowej Polskiej Agencji Prasowej, która miała do czynienia z set-
kami dyspozycyjnych dziennikarzy, prawdopodobnie do głowy nie przyszło,
że zwykły dziennikarz, przedstawiający się jako wyrzucony z redakcji za nie-
prawomyślność, może przyjść do niej sam z siebie, bez polecenia, i zadawać
niecenzuralne - według niej - pytania. Siedziała całymi dniami na łóżku w szla-
froku. Raz wstała, przeszłyśmy do drugiego pokoju; brzydkie meble z początku
lat pięćdziesiątych, na wysoki połysk, duży stół i ciężkie krzesła. Dreptała wo-
kół stołu, dawno nie używanego. Była schorowaną, niedowidzącą, samotną ko-
bietą. Ale prawdopodobnie uznała, że moje przyjście jest okazją do podjęcia
ostatniej gry z NKWD, KGB, UB i SB, i do końca była przekonana, że grę tę,
chytrze prowadząc, wygrała.
Leon Kasman umarł nagle, na atak serca. Był człowiekiem ciężko doświad-
czonym przez los: jego dwie córki były poważnie chore. Starsza umarła w za-
kładzie zamkniętym w czasie trwania naszych spotkań. Drugą wypuszczano
Zgłoś jeśli naruszono regulamin