WAMPIR ARMAND
Przekład Ładysław Jerzyński
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2007
Dla Brandy ego Edwardsa Briana Robertsona oraz Christophera i Michele Rice’ów
Jezus do Marii Magdaleny
„Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca.
Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: «Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego
oraz do Boga mego i Boga waszego»”.
Ewangelia św. Jana 20,17
CZĘŚĆ I
CIAŁO I KREW
Powiedzieli, że dziecko umarło na strychu. Ubranko znaleziono w ścianie.
Chciałem tam iść, położyć się koło ściany, być zupełnie sam.
Tu i tam widują teraz jej ducha. Żaden z tych wampirów nie widzi duchów, naprawdę;
a przynajmniej nie tak jak ja. Mniejsza z tym. To przecież nie o towarzystwo dziecka mi
chodziło, lecz o to, żeby być w tym miejscu.
Na nic więcej się nie zda pozostawanie przy Lestacie. Przybyłem. Wykonałem swoje
zadanie. Nie byłem w stanie mu pomóc.
Widok jego skupionych i nieruchomych oczu wyprowadzał mnie z równowagi;
chociaż przepełniały mnie spokój i miłość do najbliższych - moich ludzkich dzieci: małego
Benjiego i delikatnej, wiotkiej Sybelle - nie byłem jeszcze na tyle silny, aby je zabrać.
Opuściłem kaplicę.
Nie zapamiętałem nawet, kto tam był. Klasztor stał się teraz siedzibą wampirów. Nie
zwróciłem uwagi, kto został w kaplicy, gdy ją opuszczałem.
Lestat leżał na marmurowej posadzce pod wielkim krucyfiksem. Spoczywał na boku,
ręce bezwładne, lewa pod prawą, palce lekko dotykały marmurowych kafli, jakby w jakimś
zamyśle, chociaż zamysłu w tym nie było. Palce prawej dłoni lekko się skurczyły, nadając jej
kształt czarki, do której wlewało się światło; to także sugerowało jakieś znaczenie, chociaż
znaczenia w tym nie było.
Było to po prostu nienaturalne ciało, leżące bez woli i ruchu, nie bardziej pełne
zamysłu niż twarz, prowokacyjnie wręcz inteligentna, jeśli zważyć na to, że Lestat nie
poruszył się od miesięcy.
Wysokie okna posłusznie zasłonięto, by chronić go przed wschodem słońca. W nocy
odbijały się w nich promienie wszystkich tych wspaniałych świec poustawianych wokół
pięknych statuetek i figurek wypełniających to miejsce, ongiś święte. Śmiertelne dzieci
wysłuchiwały mszy pod wysoko sklepionym dachem; kapłan przy ołtarzu wypowiadał
łacińskie słowa.
Teraz ciało było nasze. Należało do niego, Lestata, mężczyzny, który leżał bez ruchu
na marmurowej posadzce.
Mężczyzna. Wampir. Nieśmiertelny. Dziecko ciemności. Wszystkie te wspaniałe
słowa odnosiły się do niego.
Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo dzieckiem jak teraz, gdy spoglądałem na
niego przez ramię.
Tym właśnie jestem. Odpowiadam definicji dziecka, jak gdyby było to we mnie
idealnie zakodowane i nigdy nie istniał żaden inny zapis genetyczny.
Miałem siedemnaście lat, gdy Marius uczynił mnie wampirem. Przestałem rosnąć.
Przez rok miałem bez zmian pięć stóp i sześć cali. Mam delikatne, dziewczęce dłonie i
gładką, pozbawioną zarostu twarz młodzieniaszka, jak mówiło się wówczas, w szesnastym
wieku.
Bardzo chętnie widziano wówczas chłopców o kobiecej urodzie. I dopiero teraz
znowu ma to dla mnie jakieś znaczenie, ale tylko dlatego, że kocham własne dzieci: Sybelle z
wydatnymi piersiami i długimi nogami oraz Benjiego z okrągłą arabską twarzyczką o
zmyślnych oczach.
Stałem u stóp schodów. Żadnych luster, jedynie wysokie ściany bez tynku, ściany
tylko w Ameryce uchodzące za stare, pokryte wilgocią nawet od wewnątrz, wszystkie ich
elementy wygładzone przez gorące lata i mokre zimy Nowego Orleanu - zielone zimy, jak je
nazywam, gdyż drzewa nawet wtedy nie są całkiem nagie.
Porównując z tym miejscem, o stronach, w których się urodziłem, trzeba by było
powiedzieć, że panowała tam wieczna zima.
Trudno się dziwić, że w słonecznej Italii zupełnie zapomniałem o swych początkach i
życie swe urobiłem wedle wzorca podanego przez lata spędzone z Mariusem. Wyprzeć
wspomnienia, zdać się na: „Nie pamiętam”. Ach, to żarliwe ukochanie rozwiązłości, zdanie
się na włoskie wino i wystawne uczty, nawet ciepło marmuru pod bosymi stopami, kiedy
komnaty pałacu były grzesznie, występnie ogrzewane przez niezwykłe ognie Mariusa.
Jego śmiertelni przyjaciele - istoty ludzkie jak ja sam wówczas - nieustannie się
skarżyli na wydatki: drewno, oliwa, świece. A Marius przystawał tylko na świece z wosku
pszczelego. Ważny był każdy najdelikatniejszy nawet odcień zapachu.
Powstrzymaj te myśli. Wspomnienia mogą być bolesne. Przybyłeś tu z określonym
zadaniem, wykonałeś je, teraz musisz znaleźć swych małych śmiertelników, Benjiego i
Sybelle, i zrobić następny krok.
Zycie nie jest już teatralną sceną, na której duch Banka nieustannie zasiada przy
posępnym stole. Moja dusza cierpi.
Na górę schodami. Ułóż się na chwilę przy ceglanej klasztornej ścianie, tam, gdzie
znaleziono dziecięce ubranko. Ułóż się obok dziecka, zamordowanego w tym klasztorze, jak
utrzymują te pleciugi, wampiry, które nawiedziły te sale, aby obejrzeć Lestata pogrążonego w
śnie niczym Endymion.
Nie, nie wyczuwam tu morderstwa, słyszę tylko ciche głosy zakonnic.
Wszedłem na schody, pozwalając, by ciało przybrało ludzką wagę i stąpało ludzkim
krokiem.
Po pięciuset latach takie sztuczki przychodzą mi bez trudu. Potrafiłbym wystraszyć
wszystkich młodych - czeladników i gapiów - tak sprawnie, jak czynili to pradawni, nawet ci
najskromniejsi, czy to w słowach objawiający swą telepatię, czy to znikający, gdy przyszła im
na to ochota, czy też dla okazania potęgi wstrząsający murami. Tutaj to nawet byłoby ciekawe
zadanie: mury grubości osiemnastu cali i belki, które nigdy nie przegniją.
Podobałyby mu się tutejsze zapachy, pomyślałem. Gdzie jest teraz Marius? Zanim
pogrążyłem się w Lestata, nie chciałem zbyt wiele rozmawiać z Mariusem i wypowiedziałem
ledwie kilka układnych słów, powierzając me skarby jego opiece.
Ostatecznie sam wciągnąłem dzieci w krąg nieśmiertelnych, a któż lepiej mógłby je
ochronić niż ukochany Marius, tak potężny, iż nikt nie ośmielał się kwestionować
najmniejszej jego zachcianki.
Oczywiście nie ma między nami więzi telepatycznej - to on mnie uczynił wampirem i
na zawsze pozostanę mu podporządkowany - ale nawet bez tego wyczułem, że nie
doświadczam w tym budynku obecności Mariusa. Nie miałem pojęcia, co działo się w tej
krótkiej chwili, kiedy przykląkłem, aby spojrzeć na Lestata. Nie wiedziałem, gdzie jest
Marius. Nie wyczuwałem znajomych ludzkich woni Benjiego i Sybelle. Sparaliżowało mnie
dźgnięcie trwogi.
Byłem na pierwszym piętrze. Oparłem się o ścianę i z wystudiowanym spokojem
wbiłem wzrok w ciemny, lakierowany parkiet sosnowy. Na klepkach leciutko migotały krążki
światła.
Gdzie są teraz Benji i Sybelle? I cóż ja najlepszego zrobiłem, sprowadzając ich tutaj,
dwoje rozwiniętych i cudownych śmiertelników? Benji był bystrym dwunastolatkiem, Sybelle
- dwudziestopięcioletnią damą. A jeśli wielkoduszny Marius straci ich beztrosko z oczu?
- Tu jestem, młodzieńcze - odezwał się znienacka łagodny, przyjazny głos.
Mój protektor stał kilka stopni niżej. Wszedł za mną po schodach albo - jeśli
uwzględnić jego moce - ulokował się w tym miejscu, bezgłośnie i z ogromną szybkością,
pokonując odległość, która nas dzieliła.
- Mistrzu - powiedziałem i przywołałem na twarz cień uśmiechu. - Przez chwilę się o
nich trwożyłem. - Była to forma przeprosin. - To miejsce napawa mnie smutkiem.
Leciutko skinął głową.
- Są ze mną, Armandzie. To miasto pełne jest śmiertelników; starczy pokarmu dla
wszystkich wałęsających się tu włóczęgów. Nikt nie skrzywdzi twoich podopiecznych. Nawet
gdybym tego nie powiedział, nikt by się nie ośmielił.
Teraz ja przytaknąłem, chociaż mówiąc szczerze, nie miałem całkowitej pewności.
Wampiry są z natury przewrotne i dla samej uciechy robią rzeczy występne i okropne. Stwór
jakiś podły i wredny, ściągnięty wieścią o wielkich zdarzeniach, mógł dla rozrywki zabić
czyjegoś śmiertelnego podopiecznego.
- Jesteś zachwycający, młodzieńcze - powiedział, uśmiechając się do mnie. Tylko od
niego, mojego stwórcy, mogłem usłyszeć takie słowa. Czym było dla niego marne pięćset lat?
- Wyszedłeś, synu, na słońce - ciągnął, a na jego twarzy pojawił się cień zatroskania. - Żyłeś,
aby przedstawić swoją opowieść.
- Na słońce, Mistrzu? - spytałem tonem wątpliwości. Nie chciałem ujawniać nic
więcej. Na razie nie chciałem opowiadać o tym, co się stało, o chuście Weroniki i odciśniętym
na niej Pańskim Obliczu, ani o poranku, gdy w tak cudownym poczuciu szczęścia oddałem
swą duszę. Cóż to bowiem za historia!
Postąpił dwa kroki w moim kierunku, zachowując jednak uprzejmy dystans. Zawsze
był dżentelmenem, nawet gdy jeszcze nie istniało to słowo. W dawnym Rzymie musieli mieć
odpowiednie określenie dla osoby o nieskazitelnych manierach, głębokim poczuciu honoru i
uprzejmości równie wielkiej wobec bogaczy, jak wobec nędzarzy. Taki właśnie był Marius i
wedle mojej wiedzy - był taki od zawsze.
Śnieżnobiała ręka spoczywała na ciemnym atłasie balustrady. Miał na sobie płaszcz z
szarego aksamitu, niegdyś wielce wytworny, teraz jednak noszący wyraźne ślady wiatrów i
deszczów, długie jak Lestat jasne włosy, pełne światła i lekko zmierzwione przez wilgoć,
której kropelki można było dojrzeć nie tylko na ich koniuszkach, ale i na złocistych brwiach i
na długich rzęsach, okalających duże, kobaltowoniebieskie oczy.
Było w nim więcej nordyckości i mrozu niż w Lestacie, którego włosy z kolei więcej
miały złocistości i blasku, oczy zaś, niczym pryzmaty, zbierały światło, a wystarczyła
najdrobniejsza prowokacja ze strony zewnętrznego świata, by napełniły się głębokim
fioletem.
W Mariusie zawsze widziałem słoneczne niebo północnej głuszy. Oczy jego
promieniowały własnym, odtrącającym wszelkie zewnętrzne barwy światłem; istne wierzeje
duszy o niezwykłej stabilności.
- Armandzie - rzekł - chcę, abyś udał się ze mną.
- Dokąd, Mistrzu? - Ja także chciałem się odpowiednio zachować. Zawsze wyzwalał
we mnie takie subtelne instynkty.
- Do mojego domu, Armandzie, gdzie i oni się znajdują, Sybelle i Benji. Nie, nie, nie
lękaj się ani przez chwilę. Została z nimi Pandora. Doprawdy, to zadziwiający śmiertelnicy,
błyskotliwi, tak odmienni, a zarazem podobni. Kochają cię, wiedzą tak wiele i razem z tobą
odbyli całkiem długą podróż.
Poczułem nagły przypływ krwi i kolorów. Było to ciepło niemiłe, cuchnące, a kiedy
krew znów odpłynęła z mojej twarzy, pojawił się chłód i dziwna słabość, spowodowana
jakimś doznaniem.
Pobyt tutaj był prawdziwym szokiem i chciałem mieć to już za sobą.
- Mistrzu, nie wiem, kim jestem w tym nowym życiu - powiedziałem. - Istnieję na
nowo? Odmieniłem się? - Zawahałem się, ale nie było sensu tego odkładać. - Nie każ mi teraz
tu zostawać. Może kiedyś, gdy Lestat znowu będzie sobą, kiedy czas jakiś już upłynie... Wiele
jest niejasności, w każdym razie nie mogę w tej chwili przyjąć twego łaskawego zaproszenia.
Lekko skinął głową na zgodę, co potwierdził gestem dłoni. Płaszcz zsunął się z
...
Michiyo09