Kay Guy Gavriel - Pieśń dla Arbonne.txt

(1038 KB) Pobierz
Guy Gavriel Kay
Pieśń dla
Arbonne
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

Wydawnictwo MAG
Warszawa 2008
Tytuł oryginału:
A Song for Arbonne
Copyright © 1992 by Guy Gavriel Kay
Copyright for the Polish translation
© 2008 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Urszula Okrzeja
Korekta:
Joanna Figlewska
Ilustracja na okładce:
Cathy MacLean
Opracowanie graficzne okładki:
Jarosław Musiał
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
Wydanie I
ISBN 978-83-7480-078-5
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
Książkę tę z miłością dedykuję pamięci mego ojca, dra Samuela K. Kaya, którego umiejętności i współczucie jako chirurga przez całe życie podnosiła miłość do języka i literatury – miłość, którą wśród tak wielu innych darów
przekazał swoim synom.

Podziękowania
Chociaż jest to dzieło literackie, po raz kolejny zaciągnąłem dług wobec umiejętności i pracowitości wielu uczonych, specjalizujących się w tym okresie, dzięki którym powstały wykorzystane przeze mnie źródła. Nie dziwi, że wiele z tych osób to Francuzi: Georges Duby, Emmanuel Le Roy Ladurie, Philippe Aries. Pomocne okazały się też dzieła między innymi Urbana Tignera Holmesa, Frances i Josepha Giesów oraz Friedricha Heera. Dzieła i historię trubadurów poznałem głównie dzięki Frederickowi Goldenowi, Paulowi Blackburnowi, Alanowi Pressowi i Meg Bogin.
Pieśń dla Arbonne została w znacznej mierze napisana podczas dwóch długich pobytów w okolicach Aix-en-Provence. Z przyjemnością składam podziękowania, za miłe powitanie i okazaną pomoc, tamtejszym mieszkańcom, którzy zostali moimi przyjaciółmi: Jean-Pierre’owi, Kammie Sorensen i ich synowi Nicolasowi oraz Rolandowi i Jean Ricardom.
Mam szczęście, że mogę polegać na krytycznych i zawodowych umiejętnościach pewnych ludzi. Wśród tej grupy znajdują się moje agentki, Linda McKnight w Toronto i Anthea Morton-Saner w Londynie. Najwyższy też czas wspomnieć o wsparciu, jakie od dawna czerpię z przyjaźni i przykładu ogromnie utalentowanego George’a Jonasa. Na końcu, jak zawsze, wymieniam Laurę.

O wymowie
Zapewne czytelnik zauważy, że podstawą większości nazw własnych w niniejszej książce jest język francuski. Istnieje jednakże jedno zastrzeżenie. Historycznie w języku obecnego południa Francji (Prowansji lub Langwedocji czy też Akwitanii), w przeciwieństwie do współczesnej francuszczyzny, zwykle wymawiało się końcowe „s”. Zastosowałem się do tej zasady, w związku z czym w imionach takich, jak Aelis czy Cauvas, ostatnia spółgłoska powinna być słyszalna.

Z Vidan trubadura
Anselme’a z Cauvas...
Anselme, który zawsze był uznawany za pierwszego i może największego ze wszystkich trubadurów Arbonne, miał skromne pochodzenie – był najmłodszym synem pisarza z zamku pewnego barona pod Cauvas. Ciemnowłosy, średniego wzrostu, odznaczał się cichą mową, która jednak sprawiała niezwykłą przyjemność wszystkim, którzy go słyszeli. Będąc jeszcze pacholęciem, wykazywał wielki talent muzyczny i ciekawość muzyki, został więc zaproszony do słynnego chóru sanktuarium boga w Cauvas. Jednak w niedługim czasie zakiełkowało w nim pragnienie tworzenia muzyki bardzo różniącej się od tej, którą uznawano za odpowiednią dla obrzędów ku czci boga, a właściwie bogini Rian. Tak więc Anselme porzucił wygody kaplicy i chóru, by samotnie wędrować pośród wiosek i zamków Arbonne i wykonywać pieśni, które układał z melodii i słów podchwyconych u prostego ludu, śpiewającego we własnej mowie...
Później został sprowadzony do domu księcia Raimbauta de Vaux, gdzie cieszył się wielkim szacunkiem, a z czasem jego sława dotarła aż do samego hrabiego Folqueta i Anselme otrzymał zaproszenie do spędzenia zimy w Barbentain. Od tamtej pory nie musiał się już troskać o swój los, podobnie jak inni trubadurzy Arbonne, Anselme bowiem szybko zaskarbił sobie przyjaźń i zaufanie hrabiego Folqueta oraz szacunek i wielką sympatię szlachetnej hrabiny Dii. Cenili go oni za jego muzykę i dowcip, a także za dyskrecję i spryt, które skłoniły hrabiego do zlecania mu licznych ryzykownych misji dyplomatycznych poza granicami Arbonne...
Z czasem sam hrabia Folquet zaczął, pod kierunkiem Anselme’a z Cauvas, komponować własne pieśni i można rzec, że od owego dnia sztuka i reputacja trubadurów nigdy nie była w Arbonne pomniejszana czy zagrożona, a raczej rozwijała się i kwitła we wszystkich znanych krajach świata...

PROLOG
W wiosenny poranek, kiedy topniały górskie śniegi, a rzeki szybko toczyły swe wody, Aelis de Miraval patrzyła, jak jej mąż wyjeżdża konno na polowanie w lesie położonym na zachód od ich zamku, a niedługo potem sama dosiadła konia i udała się na północny wschód wzdłuż brzegów jeziora, by począć syna.
Nie odjeżdżała samotnie ani w tajemnicy; to byłoby niewysłowione szaleństwo. Chociaż młoda i niezmiennie uparta, Aelis nigdy nie wykazywała się głupotą i nie zamierzała robić tego teraz, nawet w miłości.
Zabrała ze sobą młodą kuzynkę i eskortę złożoną z sześciu coranów, wyszkolonych i namaszczonych zamkowych wojowników, a cel wyprawy uzgodniła przed kilkoma dniami z mężem – miała spędzić dzień i noc z księżną Talair w jej otoczonym fosą zamku na północnym brzegu Jeziora Dierne. Wszystko było w starannie zaplanowanym porządku.
Fakt, że poza księżną i jej damami dworu w zamku Talair przebywali inni ludzie, stanowił oczywistą prawdę, niewartą komentarza czy uwagi. Dwór tak potężnego księcia jak Bernart de Talair liczył wiele osób, a jeśli jedną z nich mógł być młodszy syn i poeta, to cóż z tego? Kobiety w zamku, nawet tu, w Arbonne, były strzeżone niczym przyprawy lub złoto, a na noc zamykane przed kimkolwiek, kto mógłby wędrować korytarzami w ciszy nocnych godzin.
Lecz do nocy i jej wędrowców było jeszcze daleko. Księżna i jej towarzysze jechali w blasku przepięknego poranka, stanowiącego pierwszą nutę pieśni, jaką miała się stać wiosna w Arbonne. Z lewej strony ciągnęły się daleko na ziemiach Miraval tarasy winnic, teraz bladozielone, lecz kryjące obietnicę ciemnych, dojrzałych letnich winogron. Na wschód od zakręcającego szlaku lśniły oślepiającym błękitem w blasku wczesnego słońca wody Jeziora Dierne. Aelis wyraźnie widziała wyspę i dym unoszący się z trzech świętych palenisk w świątyni Rian. Mimo dwóch lat, które spędziła na innej, większej wyspie bogini, leżącej na morzu daleko na południu, Aelis prowadziła życie za blisko rozgrywek ziemskiej władzy, aby być prawdziwie pobożną, lecz tego ranka pomodliła się w duchu do Rian. A potem zmówiła jeszcze jedną modlitwę – rozbawiona swym zachowaniem – do Corannosa, by bóg Starożytnych też mógł na nią łaskawie spojrzeć ze swego tronu za słońcem.
Oczyszczone rześkim wiaterkiem powietrze było tak przejrzyste, że Aelis już widziała Talair na przeciwległym brzegu jeziora. Mury zamku wznosiły się potężne i surowe, jak przystało na siedzibę tak dumnego rodu. Zerknęła do tyłu i za winnicami ujrzała równie aroganckie, a nawet nieco wyższe mury Miraval, siedziby najznakomitszej rodziny Arbonne. Jednakże, patrząc nad wodą ku Talair, Aelis się uśmiechała, a gdy obejrzała się na zamek, w którym mieszkała z mężem, nie umiała powstrzymać drżenia i przelotnego uczucia chłodu.
– Pomyślałam, że możesz zmarznąć. Zabrałam twój płaszcz, Aelis. Dzień jeszcze młody, podobnie jak rok.
Aelis pomyślała, że jak na trzynastolatkę, jej kuzynka Ariane jest o wiele za bystra i spostrzegawcza. Niemal czas wydać ją za mąż. Niech jakaś inna dziewczyna z mojej rodziny odkryje wątpliwe przyjemności małżeństwa zawartego ze względów politycznych, pomyślała złośliwie Aelis. Zaraz jednak cofnęła to życzenie: nie chciała, by jakakolwiek jej krewniaczka natknęła się na pana takiego jak Urté de Miraval, a już najmniej dziecko o tak dobrym sercu, jak Ariane.
Aelis pomyślała, że nie tak dawno sama taka była. Zerknęła na kuzynkę, na jej bystre, wyraziste, ciemne oczy i długie rozpuszczone czarne włosy. Swoje miała teraz oczywiście starannie upięte – była mężatką, nie panną; upięte włosy, jak wszyscy wiedzieli i o czym pisali trubadurzy, a śpiewali żonglerzy, stanowią zarzewie pożądania. Aelis pomyślała kostycznie, że mężatki o wysokiej pozycji nie mają budzić takiego pożądania. Mimo to uśmiechnęła się do Ariane; trudno było się do niej nie uśmiechać.
– Żadnego płaszcza dziś rano, serdeńko, to by wyglądało na zaprzeczenie wiosny.
Ariane się roześmiała.
– „Kiedy nawet ptaki nad jeziorem wiosną śpiewają o mej miłości” – zacytowała. – „Chociaż nie słyszy ich nikt prócz fal”.
Aelis znów się uśmiechnęła. Ariane pomyliła słowa, ale lepiej jej nie poprawiać, bo zbyt wiele mogłoby wyjść na jaw. Tę pieśń śpiewały wszystkie damy dworu. Jej słowa powstały niedawno. Wyśpiewał je pewien żongler w jednej z sal Miraval ledwie kilka miesięcy temu podczas zimowej słoty, po czym kobiety z zapałem snuły przypuszczenia przez co najmniej dwa tygodnie, który to z co lepiej znanych trubadurów ułożył tę najnowszą, namiętną inwokację do wiosny i własnego pożądania.
Aelis wiedziała. Bardzo dobrze wiedziała, kto napisał tę pieśń, i wiedziała także coś więcej – że pieśń została skomponowana dla niej, a nie dla żadnej z innych wysoko urodzonych dam, których imionami przerzucano się w gorączkowych domysłach. Ta pieśń należała do niej. Była odpowiedzią na obietnicę uczynioną przez Aelis podczas zimowego biesiadowania w Barbentain.
Obietnica pochopna? Zasłużona? Aelis sądziła, że wie, co powiedziałby jej ojciec, ale co do matki nie miała pewności. To przecież Signe, hrabina Arbonne, założyła tu, na południu, Dwór Miłości, i Aelis dorastała, słysząc, jak w wielkiej sali w Barbentain wznosi się czysty głos matki, sypiącej dowcipnymi powiedzonkami lub szyderstwami, oraz głęboki śmiech zauroczonych nią mężczyzn.
To nadal trwało, zapewne nawet właśnie w tej chwili, wśród wspaniałości Barbentain położonego na własnej w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin