Człapanie ucichło i poczuł na twarzy chłód – tam na gościńcu musiał być istny wielkolud, skoro jego cień docierał aż na szczyt wzgórza, na którym urządził sobie popas; co prawda wzgórek nie był nadto wysoki, za to porośnięty kępką świerczków wcale już dorodnych, emanujących przyjemnym chłodkiem i świeżym zapachem lasu.
– He, he, niech mię kaci, a któż to, jeśli nie nasz wielmożny Jaycenty Glotzki, zawołany mistrz z Breslau, poważany na całym Szląsku i w Wielkiej Polsce oprawca wszelkiej niegodziwej hołoty tudzież znawca dobrych trunków, wybredny smakosz i czciciel wdzięków niewieścich. Zaiste, prędzej bym się na tej zapomnianej nawet przez diabła ścieżynie spodziewał Kościeja, niźli waszmości!
Uniósł niechętnie prawą powiekę – no tak, nie mogło być żadnych wątpliwości: naprzeciwko niego szczerzył się w radosnym uśmiechu mistrz, u którego przed laty terminował, poznając pierwsze rudymenta katowskiego rzemiosła. Nie mógł na niego narzekać, sporo się nauczył, a i termin nie był nadto ciężki, jeśli nie liczyć tego ciągłego latania do gospody pod garniec chłodnego pilzneńskiego.
– Witam was, cny Marcusie Rejmusie z Mysłowa, którego imię zna cała Mała Polska, nie wspominając o Czerwonej Rusi czy Górnych Węgrach, mistrzu mej nieodwołalnie minionej – tu westchnął nostalgicznie – a jakże błogiej młodości. A dokąd to dobre bogi prowadzą, jeśli można wiedzieć, mój drogi konfratrze?
Wielkolud uśmiechnął się jeszcze szerzej spoza swej nad wyraz obfitej, jadowicie rudej brody, wzbudzającej tyle przestrachu u penitentów, i to nim jeszcze mistrz Marcus zdążył ich potraktować rozpalonymi szczypcami. Glotzki zauważył z nostalgią, że końcówki wąsów mu opadły i posiwiały, a i sterczące spod futrzanej czapy włosy wyglądały na mocno przerzedzone. Tym niemniej postrzegał u swego niegdysiejszego mistrza wcale czerstwe oblicze, a i to, jak zwinnie zeskoczył z grzbietu swej rosłej nad podziw szkapy, ani chybi krzyżówki rycerskiego rumaka z pociągowym perszeronem, dowodziło niezbicie, że wcale mu nie zbywa na zwinności i krzepie, tak bardzo potrzebnym w ich niełatwym zawodzie.
– Dziwna to historia, warta zacnego kufla, zawszeć pomocnego, by przydać żwawości opowieści – odparł Marcus, kierując się w stronę jucznego muła. Glotzki bez specjalnego zdziwienia zauważył, że bagaż mistrza składa się głównie z dwóch zacnych beczułek z kurkami, obijających boki nieszczęsnego bydlęcia, które pewnie wolałoby dźwigać coś lżejszego. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – Marcus, znany ze swego ludzkiego podejścia do wszelkich żywych istot (poza penitentami rzecz jasna), dbał w czasie podróży o równomierny upust z obu beczułek, w związku z tym, im droga wypadała dłuższa, tym brzemię...
renfri73